Miłość na niby - ebook
Miłość na niby - ebook
To, co na początku miało być tylko na niby, staje się czasem prawdziwe.
Maks odniósł w życiu sukces. Ma stabilną i dobrze płatną pracę oraz własne mieszkanie. Jedyne, o czym marzy, to by rodzina przestała na niego naciskać, żeby znalazł sobie dziewczynę. W jego głowie rodzi się chytry plan, by znaleźć kobietę, która przez pewien czas będzie udawała przed bliskimi jego partnerkę.
Elżbieta wciąż mieszka w wynajętym wraz z koleżanką ze studiów mieszkaniu. Chciałaby, żeby rodzina przestała nalegać, aby się ogarnęła, rzuciła kiepsko płatną pracę w muzeum i zajęła czymś bardziej dochodowym. Gdy poznany w kawiarni przystojny mężczyzna w garniturze proponuje jej, by udawała jego dziewczynę, Elżbieta dostrzega w tym szansę na przekonanie rodziców, że wbrew temu, co myślą, stać ją na coś więcej. Okazuje się, że pracującą w muzeum niespełnioną artystkę i zafiksowanego na punkcie swojej pracy biznesmena łączy więcej, niż pragnęliby przyznać.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-992-3 |
Rozmiar pliku: | 655 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nieznajomi po sąsiedzku
Elżbieta. Nie pasowało jej to imię. Uwierało jak kamień w bucie. Było zbyt stateczne. Sztywne niczym strój galowy. Może to właśnie niedopasowane do osobowości imię sprowadziło na nią pecha, rozmyślała, idąc ulicą. No bo bądźmy szczerzy. Ile znacie kobiet noszących to imię, których granica wieku nie oscyluje w okolicach setki? Nieważne, że nosiła je królowa. Czy imię to nadano choć jednej młodej kobiecie w waszym otoczeniu? Takiej, która ma lat trzydzieści? Może dwadzieścia? No właśnie. Jej matka niestety była prawdziwą i szczerą miłośniczką prozy Jane Austen i rodziny królewskiej. Pomyślałby kto, że urodziła się w Anglii. Ale nie. Jej szczapowata noga od wielu lat nie postała choćby o centymetr poza granicą rodzinnego miasta.
O tym wszystkim myślała Elżbieta (dla bliskich Bietka, choć zamiłowanie do Balzaca w jej rodzinie było raczej nieobecne i sama zainteresowana nie sądziła, by jej matka słyszała kiedykolwiek o kuzynce Bietce), idąc przez miasto w strugach ulewnego deszczu. Woda skapywała obficie z jej przezroczystego parasola z postaciami z Harry’ego Pottera w stylu chibi. Woda chlupotała na chodnikach, spływała rynsztokami, płynęła wartkimi strumieniami po ulicach. Mogłaby to być urocza sceneria dla jakiejś komedii romantycznej. Sęk w tym, że nie była. Zirytowana Elżbieta (dla przyjaciół Lizzy, taki żart z Dumy i uprzedzenia) postawiła kołnierz marynarki w obronie przed wilgocią i westchnęła, jakby przygniótł ją cały ciężar świata. Bo jam czterdzieści i cztery. Za miliony czuję i cierpię katusze. Prawda jednak była mniej romantyczna. Bietka nie była w tym sama. Jak wielu pracowników centrum, stała się ofiarą usuwania ze śródmieścia ruchu autobusowo-tramwajowo-samochodowego i wiecznych remontów. Choć teraz centrum było ciche i spokojne, co zdaniem władz miasta miało przynieść same korzyści, dla wielu, w tym Elżbiety, stało się prawdziwym utrapieniem.
Brnęła po zalanych wodą ulicach, starając się omijać kałuże i uważać na śliskich płytach chodnikowych. Przecięła plac Wolności, myśląc o tym, że zdaniem swojego ojca i byłego narzeczonego jest osobą zdecydowanie niepoważną. Twierdzili, że młoda kobieta, jaką w wieku lat trzydziestu jeden niewątpliwie przestawała w ich oczach już być, powinna znacznie lepiej ogarniać swój świat. Chcieli, nie, wręcz wymagali od niej, by miała znacznie więcej ambicji.
„Ambicja”. Słowo klucz. Problem w tym, że Bietka była całkowicie pozbawiona ambicji. Życie, które wiodła, zupełnie jej wystarczało. Jeszcze w trakcie studiów, na ostatnim roku, kiedy ma się mało zajęć, a dużo czasu na pisanie pracy naukowej i myślenie (przy czym jedno z drugim w ogóle nie było związane), Elżbieta, pierwsza tego imienia w swojej rodzinie, zaczepiła się w Muzeum Narodowym w Poznaniu, na pierwszym piętrze, w sali z Malczewskim. Jej praca nie była wymagająca. Miała pilnować, by nikt nie dotykał obrazów, nie przeszkadzał innym. Od czasu do czasu pomagała jakimś zbłąkanym duszom, które nie wiedziały, którędy do wyjścia. Kiedy nikogo ze zwiedzających nie było na horyzoncie, siedziała na krzesełku przy wejściu i czytała albo gapiła się na doskonale jej już znane obrazy i myślała.
To, co miało być zaledwie chwilowe, przelotne jak mgnienie wiosny w marcu, stało się dla Elżbiety sposobem na życie. Jednak zdaniem ojca i narzeczonego jako dumna absolwentka Uniwersytetu Artystycznego imienia Magdaleny Abakanowicz powinna mieć znacznie ambitniejsze plany. Pracować w reklamie, projektować biżuterię, ewentualnie, ale to tylko ewentualnie, zrobić karierę jako rzeźbiarka czy malarka. Sama jednak Elżbieta nie miała chęci robić kariery. Siedziała na swoim krzesełku w muzeum i czytała książki, pobierając pensję na tyle wysoką, by móc za nią wyżyć, i na tyle niską, że wciąż mieszkała w jednym mieszkaniu z koleżanką ze studiów, bo na nic lepszego nie było jej stać.
Jej współlokatorka Nina (dla przyjaciół Nini, bo słowo to składało się z dwóch identycznych sylab, jak Coco, a Nina uwielbiała Channel) też nie poradziła sobie lepiej. Uczyła plastyki. W szkole podstawowej, a właściwie w dwóch, bo w żadnej nie miała pełnego etatu. To z kolei sprawiało, że w oczach ojca i byłego narzeczonego Elżbiety Nini nie nadawała się kompletnie na przyjaciółkę, za co Lizzy kochała ją jeszcze bardziej.
Jednak o ile rodzina Nini (wychowawczyni przedszkolna i hydraulik) miała gdzieś, czy dziewczyna będzie robić wielką karierę, czy też nie, o tyle rodzina Bietki wciąż ciosała jej kołki na głowie. A to, że w jej pracy nie ma perspektyw, szans rozwoju, że nigdy nie awansuje. A to, że za mało zarabia i nie może pozwolić sobie na wakacje w Grecji. A to, że posiadanie dla siebie tylko jednego pokoju w mieszkaniu, gdzie jest wspólna kuchnia i łazienka, nie jest odpowiednie dla ludzi w pewnym wieku. Elżbieta za nic miała jednak te uwagi i przestrogi aż do dnia, kiedy właśnie w tej wspólnej kuchni, siedząc przy stole, jej narzeczony wyciągnął rękę i poklepał ją dobrotliwie po dłoni. Miał wtedy na sobie świeżo skrojony garnitur w modnym kolorze, białą koszulę i krawat. Uniform, który Elżbietę trochę przerażał. Zawsze się bała, że nie będzie wiedziała, jak to wszystko z niego pościągać, gdyby chcieli uprawiać seks. Na szczęście on zawsze rozbierał się sam. Składając wszystko, nawet skarpetki, w idealną, pedantyczną kostkę.
– Wiesz, Elżbieto – powiedział wtedy, patrząc na nią z żalem. – Jesteś zbyt… niedojrzała. A ja nie mogę dłużej czekać, aż się ogarniesz. Przykro mi.
Nie czekał, co powie albo zrobi. Po prostu wstał i wyszedł.
Elżbieta odwróciła twarz ku oknu. Obserwowała, jak odchodzi chodnikiem. Wsiadł do swojej czarnej hondy. Kiedy powiedziała o wszystkim matce, rodzicielka płakała bardziej niż ona sama, a ojciec tylko się skrzywił, jakby i tak nie spodziewał się po swojej niewydarzonej córce niczego lepszego. Matka ciągle pytała, jak mogła pozwolić „uciec tak dobrej partii”, co sprawiło, że Elżbieta znów poczuła się bohaterką powieści Jane Austen.
Otóż ona, dziewczyna bez posagu i bez przyszłości, nie mogła sobie pozwolić na utratę aż tak dobrej partii, a jednak swoim niedojrzałym zachowaniem doprowadziła do tego, że „ten dobry chłopak” ją zostawił. Po tym wydarzeniu Elżbieta miała wrażenie, że nawet jej własna matka spisała ją na straty. Od tamtego momentu nie nalegała już, by poszukała lepiej płatnej pracy. Nie interesowała się, czy kogoś poznała. Częściej pytała o Nini niż o to, czy ma nowego chłopaka. Natomiast ojciec zachowywał się, jakby odczuwał coś na kształt źle skrywanej satysfakcji.
Wreszcie stanęła w drzwiach muzeum. Złożyła swój słodki parasol, strzepnęła z niego wodę i ruszyła na zaplecze, do pomieszczenia dla pracowników, gdzie przebrała się w wymagany strój (jak ona nienawidziła mundurków, a pracowników muzeum oczywiście obowiązywał galowy dress code), w szafce zostawiła torebkę, pod oknem parasolkę do wyschnięcia. Ruszyła do pracy.
*
Jeżeli w życiu mu czegokolwiek brakowało, to czasu. Na wszystko. Na sen. Na jedzenie. Na myślenie o innych rzeczach niż praca, a i na pracę czasami też. Taka była cena sukcesu i wkurzał się, że inni tego nie rozumieli. Czy nie po to było to wszystko? Najpierw harówka, by dobrze zdać maturę i dostać się na studia, potem świetne wyniki na studiach. Zaczynanie od samego dołu, by teraz mieć własny gabinet z dużym biurkiem i jeszcze większym oknem. Uśmiechnął się na myśl, że kiedyś to on był tym, który zjeździł na swoich zmianach połowę województwa, by sprawdzać i naprawiać, gdy tylko w którejś z restauracji szybkiej obsługi padł system i trzeba było coś z tym zrobić. Nie zawsze dało się zdalnie. Tak to już jest, że technika to taka czarna świnia i często trzeba było jechać na miejsce. To zajmowało dużo czasu.
Musiał mieć wszystko dobrze zaplanowane. Spotkania z dziewczyną dwa razy w tygodniu, wieczorami, od dwudziestej pierwszej do dwudziestej trzeciej. Głównie wtorki i z piątku na sobotę. Piątki z myślą o seksie, choć oczywiście nie mógł zostać na sobotni poranek, by choćby zjedli śniadanie, bo zdarzało mu się, że i wtedy miał robotę. Sam coraz rzadziej jeździł już do klientów, raczej koordynował innych, jak na menedżera przystało. Do rodziny na niedzielę, trzecią w miesiącu, a jednak coraz rzadziej, coraz mniej regularnie. I na niektóre święta.
To dzięki temu – tej dobrej organizacji i swojej ciężkiej pracy – jeszcze przed trzydziestym trzecim rokiem życia miał własne osiemdziesięciometrowe mieszkanie, z rynku wtórnego, to prawda, ale pięknie wyremontowane, markowe ubrania, włoskie buty. Spokojnie mógłby sobie pozwolić na zwiedzanie świata, ale nie miał na to czasu. Może za parę lat.
Dał jej klucze do swojego pięknego mieszkania. Kupował drogą biżuterię. Proponował nawet, by pojechała na dwutygodniowe wakacje do ciepłych krajów z jakąś koleżanką albo na narty lub deskę zimą, jak woli, on za wszystko zapłaci. Gdyby poprosiła o gwiazdkę z nieba, znalazłby sposób i kupiłby jej tę gwiazdkę, a jakże. No, może inaczej, jego sekretarka poszukałaby sposobu, bo on nie miał czasu, ale zapłaciłby. Zrobiłby dla niej wszystko. A ona i tak go zostawiła. I to w jego własne urodziny!
Wpisał je oczywiście do kalendarza, pełen dobrej woli znalazł dla niej tego dnia cały wieczór, więc siedzieli w jednej z droższych restauracji w mieście, przy Starym Rynku, czekali na sałatkę z kiełbasą z dzika, kiedy ni z tego, ni z owego wypaliła, że ma dość czekania. Ponieważ popijał wino, zajęty głównie myśleniem o liście zadań na następny dzień, zapytał bez zainteresowania, na co, i dopiero kiedy zdał sobie sprawę, że milczenie się przedłuża, skupił na niej swój wzrok. Westchnęła ciężko i założyła za ucho kosmyk włosów.
– Na ciebie – powiedziała.
Następnego dnia, kiedy był w pracy, zabrała większość swoich rzeczy i się wyprowadziła. Więcej jej nie zobaczył. Chciał jakoś ją przekonać, porozmawiać, ale nie znalazł czasu, bo akurat była duża awaria, jednocześnie w kilku miastach i musiał się tym zająć.
To właśnie o tym myślał dwa lata później, popijając nieśpiesznie wino i czekając w knajpie na kumpla, z którym miał świętować urodziny. Szkoda, że nie zaczekała. Teraz miał więcej czasu. To prawda. Nadal musiał przynieść czasem pracę do domu, a telefony po dwudziestej drugiej, których nie mógł zignorować, wcale nie były rzadkością, ale było już luźniej. Lepiej. Szkoda, że nie zaczekała. Choć przecież teraz, nawet gdy mocno wysilił pamięć, nie potrafił sobie przypomnieć jej twarzy. Może miał jeszcze gdzieś jakieś ich wspólne zdjęcie?
Marek wreszcie się zjawił. Klapnął na siedzenie po drugiej stronie stolika. Przyjrzał mu się. Nadal był w garniturze, na podłodze obok siebie postawił teczkę. Pomyślałby kto, że praca w ubezpieczeniach to taka spokojna. Od ósmej do szesnastej. A tu proszę. Wyglądało, że jego kumpel dopiero wyszedł z roboty. Marek rozluźnił krawat.
– Byłem na jakiejś pieprzonej radzie pedagogicznej, gdzie próbowałem bandę gołodupców nauczycieli przekonać do naszych ubezpieczeń na życie – wyjaśnił. – Pasowało im spotkanie dopiero po dziewiętnastej.
Zamówili danie główne. Wtedy Marek stuknął swoją butelką z piwem w jego kieliszek z winem i stwierdził:
– Sto lat, brachu. To teraz mi powiedz, czemuś taki niewyraźny, przecież masz urodziny.
Niekoniecznie miał ochotę o tym mówić. Chwilę przed przyjściem kumpla odebrał telefon od matki. Dzwoniła, żeby mu złożyć życzenia, ale skończyło się na wyrzutach. Stwierdziła, że piątkę to się już w sumie zaokrągla w górę, więc ma prawie czterdzieści lat. Powinien sobie znaleźć miłą dziewczynę, ustatkować się. Mieć kogoś. A potem to najlepiej, żeby z tym kimś jeszcze miał dzieci. A on nic, tylko praca i praca.
– Matka zrzędzi, żebym sobie kogoś znalazł.
Kumpel, średnio szczęśliwie żonaty od kilku lat (był na ich ślubie? chyba nie, ale sekretarka wysłała prezent, pamięta, że ją o to prosił) gwizdnął.
– No tak, randkowanie po trzydziestce to pewnie jak przedzieranie się przez plażę w Normandii.
Wzruszył ramionami. Nie miał ochoty zwierzać się, że nie ma ani czasu, ani siły na randki.
– Poproś jakąś koleżankę z pracy, żeby udawała twoją dziewczynę. Pojedziecie razem do matki na święta, potem udasz, że się rozstaliście, i da ci spokój na jakiś czas, bo będziesz pozorował, że jesteś zrozpaczony…
Zaśmiali się obaj, taki żart. Ale pomysł był z nim przez cały czas powrotu do domu. Co, gdyby…
Zastanawiał się, gdzie znajdzie dziewczynę. Zrobił w głowie przegląd koleżanek z pracy. Kasia ze swoimi tatuażami, chociaż śliczna, wydałaby się rodzicom przerażająca. Ania miała różowe włosy, co ojciec pewnie uznałby za niepoważne, a Ulę oceniliby na… zbyt pewną siebie, nazwijmy to w ten sposób. Potrzebował dziewczyny na wskroś przeciętnej, takiej, która za bardzo nie rzucałaby się w oczy. Takiej, którą łatwo polubić i przytulić do serca, ale zarazem łatwo zapomnieć, tak by rodzinie nie było przykro, gdy uda, że zerwali, i obwieści, że więcej jej na oczy nie zobaczą.
Tylko gdzie taką znaleźć? Wzdragał się przed przeszukiwaniem stron z paniami do towarzystwa, bo choć pewnie można wyhaczyć taką, która jest studentką, i zupełnie spokojnie mógłby się z nią pokazać czy porozmawiać na różne tematy, by rodzina uwierzyła, że coś ich łączy, to znalezienie takiej, która wykonywałaby ten zawód, a jednocześnie emanowała przeciętnością, wydawało mu się już zbyt pracochłonne. Te kobiety, z tego, co się orientował, a miał świadomość, że orientuje się dość kiepsko, bo nigdy właściwie nie miał takiej potrzeby, nastawione były na to, by olśniewać, wyróżniać się. Emanować pięknem, kobiecością i seksapilem. Nie o to mu chodziło.
Zadowolony, że przynajmniej zaczął mierzyć się z problemem, postanowić podjąć tę kwestię w dniach następnych. Choć te, jak się okazało, nie przyniosły rozwiązania. Za to przyniosły nawał pracy, bo musieli opanować awarię w restauracji szybkiej obsługi na Dworcu Głównym oraz drugą, podobnie rozległą w Kórniku oraz w kilku punktach na trasie autostrad. Miał co robić.
W piątek wieczorem, w drodze do domu, zjechał do Pestki, by w supermarkecie zrobić zakupy. Kiedy skończył, spojrzał na zegarek. Coś go podkusiło, by wejść do Słodkich Historii, było jeszcze trochę czasu do zamknięcia lokalu. Robili tam niezłą kawę. Z niewyjaśnionego powodu miał też dziś ochotę na ciastko, choć generalnie nie przepadał za tym rodzajem słodyczy. Pomyślał, że może sobie pozwolić na przeciągnięcie swoich urodzin przez wszystkie dni tygodnia. Zamówił kawę. Ostatecznie nie zdecydował się na ciastko, lecz na jeden z pysznie wyglądających wymyślnych słodkich słoiczków.
Lokal akurat świecił pustkami. Ludzie spędzali pewnie piątkowy wieczór w domach z bliskimi, a jeśli wychodzili, to w miejsca oferujące coś więcej niż kawę i ciastko. Szli do kina lub do pubu, ewentualnie na kolację do restauracji. Choć Słodkie Historie były miejscem miłym, to wciąż jednak kawiarnią w centrum handlowym, pozbawioną intymności, raczej przestrzenią, którą zajmuje się w przelocie, niż taką, w której zostaje się na dłużej. Przy jednym ze stolików siedziały dwie nastolatki obładowane torbami ze sklepów z ciuchami. Piły świeżo wyciskane soki i każda gapiła się w swój telefon. Inny zajmowały dwie panie emerytki, które dyskutowały o czymś z ożywieniem. Przy trzecim stoliku siedziała dziewczyna z laptopem. Przez chwilę nawet jej pożałował, że w piątek wieczorem wciąż jeszcze pracuje. Znał to z autopsji.
Przechodząc, niewiele myśląc, raczej odruchowo niż z rzeczywistego zainteresowania czy wścibstwa, zerknął na monitor jej laptopa. Okazało się, że młoda kobieta nie pracowała, lecz oglądała serial. Założyła słuchawki, więc była całkowicie odcięta od odgłosów kawiarni, a i nie przeszkadzała innym odwiedzającym. Usiadł. Jadł swój deser i bezmyślnie gapił się na dziejące się na ekranie komputera wydarzenia. Dla czystej rozrywki postanowił rozpoznać serial. Jadł swój słoiczek, popijał kawę i zerkając ponad jej ramieniem, patrzył, jak Selena Gomez i Steve Martin oraz ten trzeci, którego nazwiska nie kojarzył, wykonywali na ekranie jakieś akrobacje w windzie wielkiego apartamentowca. O serialu nawet słyszał, może czytał jakiś artykuł w internecie, ale nie znalazł czasu, by go obejrzeć.
To właśnie ten moment dziewczyna wybrała, żeby przerwać. Zatrzymała film, wyjęła z uszu słuchawki i obróciła się. Złapała jego wzrok. Uśmiechnęła się. Speszył się i spojrzał w inną stronę. Podeszła do kontuaru, za którym kręciła się obsługa kawiarni, i poprosiła o jeszcze jedną kawę. Zaczął się wpatrywać w blat swojego stolika. Był przekonany, że dziewczyna podejdzie i zrobi mu awanturę. Mogłaby. Bądź co bądź zachował się nie do końca kulturalnie. Nie powinno się bezwiednie gapić ponad ramieniem obcej osoby na oglądany przez nią film. Nie postąpił najmądrzej. Gdyby go zrugała, był gotów pokajać się i przeprosić.
Dziewczyna rzeczywiście podeszła do jego stolika.
– Oglądam dopiero od dziesięciu minut. Mogłabym w sumie zacząć od początku. Chce się pan przyłączyć?
Propozycja była niecodzienna, nawet dziwaczna i ekscentryczna. Mimo to bez słowa kiwnął głową. Zamówił drugą kawę także dla siebie, a potem usiadł na wolnym fotelu obok dziewczyny. Podała mu jedną z słuchawek. Wsadził ją sobie do prawego ucha, ona swoją do lewego. Puściła odcinek od początku. Gdy obsługa kawiarni delikatnie zwróciła im uwagę, że właściwie pięć minut temu powinni byli zamknąć, byli już w połowie trzeciego odcinka, kompletnie zakochani w Mabel Morze, Charlesie Savage’u i Oliverze Putnamie i mieli przeogromną ochotę dowiedzieć się, kto do licha stał za śmiercią Tima Kono. Mimo to przeprosili obsługę i zebrali swoje rzeczy. Dziewczyna zamknęła laptopa, nawet go nie wyłączając (aż się wzdrygnął na ten widok), i wrzuciła go do dość pękatej dużej torby. Zarzuciła ją sobie na ramię i ruszyli ku wyjściu.
Tam jednak okazało się, że szybko się rozstaną, bo ona skierowała się w stronę przystanku tramwajowego, a on ku podziemnemu parkingowi. Zanim więc zdążył się zastanowić, podziękować za umożliwienie seansu i grzecznie się pożegnać, wypalił głupkowato:
– To co, za tydzień o tej samej porze?
Dziewczyna drgnęła. Uśmiechnęła się niepewnie.
– Chętnie, ale za tydzień dłużej pracuję. Nie dam rady.
Nie wiedział, czy to prawda, czy grzecznie próbowała go zbyć. Zaryzykował.
– A w sobotę?
Powoli kiwnęła głową.
– Po obiedzie, o piętnastej?
– Do zobaczenia.
– Do widzenia – odpowiedziała, podając mu rękę na pożegnanie.
Miał ochotę się zaśmiać. To był bardzo staroświecki gest. Kto się w ogóle dziś tak żegna? A mimo to podał jej dłoń. Miała drobną, miłą w dotyku rękę. Dopiero w tym momencie po raz pierwszy jej się przyjrzał. Była średniego wzrostu. Raczej szczupła, choć nie przesadnie. Skojarzyła mu się z Królewną Śnieżką. Miała włosy czarne jak heban i cerę tak jasną, że wydawała się biała jak śnieg (lub też robiła sobie taki makijaż, w tych czasach niczego nie można być pewnym). Na dodatek patrzyła na niego przecudnymi błękitnymi oczami zranionej sarenki niczym księżniczka z filmów Disneya. Nosiła białą sukienkę w czarne pasy, co upodabniało ją do marynarza. Była idealna. Wszystko było w niej takie, jak trzeba. Był przekonany, że to właśnie los, przeznaczenie postawiło ją tego wieczoru na jego drodze. Zaledwie jedno spojrzenie wystarczyłoby, żeby wiedzieć, że gdyby zobaczył ją w innych okolicznościach, jego wzrok przesunąłby się po niej, nawet nie dostrzegając. Jakby lustrował powietrze. Była za mało… I za bardzo… Była tak… Nijaka i pospolita. To było właściwe określenie.
Pożegnali się i odeszła. Kiedy ruszył w stronę parkingu, był już więcej niż pewny. To właśnie kogoś takiego potrzebował. Dziewczyny nijakiej i pospolitej. Takiej, w której jego rodzice z całą pewnością się zakochają, i takiej, w której on bez wątpienia nie mógłby się zakochać. Rodzice będą szczęśliwi, on bezpieczny, a ona trochę sobie zarobi. Wszyscy zadowoleni.
Tylko co, jeśli nie przyjdzie? No bo bądźmy szczerzy, jaka normalna dziewczyna stawiłaby się tu za tydzień, by oglądać serial z zupełnie obcym facetem? A jeśli nie była normalna… Wariatki przecież nie potrzebował. Z kolei jeśli nie przyjdzie, to cały jego misterny plan w p…, jak mawiał klasyk Siara Siarzewski w Kilerze. Tak źle i tak niedobrze.
Dopiero gdy dotarł do samochodu, uświadomił sobie, że nie zapytał jej nawet o imię.
*
Elżbieta wracała do domu, zastanawiając się, jak to w ogóle mogło jej się przytrafić. Kiedy wstawała od stolika, by zamówić kolejną kawę, kątem oka spostrzegła mężczyznę gapiącego się w ekran jej komputera. Ponieważ właściwie dopiero co zaczęła oglądać, zaproponowała mu, żeby się przyłączył. Ku jej zdziwieniu przystał na propozycję. Gdy obsługa kawiarni delikatnie upomniała ich, że czas wychodzić, mężczyzna zaproponował, by spotkali się w tym samym miejscu za tydzień i kontynuowali oglądanie. Tym razem to ona się zdziwiła.
Nie sądziła, by to, co zrodziło się jako spontaniczna decyzja, mogło w jakikolwiek sposób wpłynąć na jej życie. Tymczasem on zaproponował, by spotkali się ponownie i oglądali dalej. Cóż miała do stracenia? Zgodziła się. Pożegnali się. Kiedy odchodził, odwróciła się jeszcze na chwilę. Wwiercała się spojrzeniem w jego plecy, by zapamiętać sylwetkę, kolor włosów, postawę, krój eleganckiej marynarki. Prawdę powiedziawszy, nie sądziła, żeby wspólne oglądanie miało jakiś ciąg dalszy. Cóż, nie obraziłaby się, gdyby mogła go znów zobaczyć, ale rozsądek podpowiadał, że tak się nie stanie, więc próbowała zapamiętać jak najwięcej.
Wróciła do domu. Nini siedziała na kanapie w salonie i robiła na drutach coś, co nie wiadomo, czym tak naprawdę było. Strukturą i kształtem najbardziej przypominało wielki koc, ale mogło być też serwetą albo kaftanem bezpieczeństwa. Z Nini można się było wszystkiego spodziewać. Elżbieta wysunęła nogi z sandałków i na bosaka przeszła do kuchni, gdzie nalała sobie szklankę wody.
– Jeśli jesteś głodna, odgrzej sobie risotto – zaproponowała Nini, wlepiając oczy w swoją robótkę.
Elżbieta, bawiąc się szklanką, przeszła do pokoju i usiadła obok przyjaciółki na kanapie. Wiedziała, że powinna milczeć. Rozsądek podpowiadał, by nie otwierała ust, nie zaczynała tej rozmowy. Elżbieta jednak nie mogła się powstrzymać. Westchnęła, głowę ułożyła wygodnie na oparciu kanapy i nie patrząc na Nini, powiedziała:
– Chyba poznałam faceta.
Nini miała niezwykłą zdolność wyłuskiwania z jej wypowiedzi tego, co najistotniejsze. Natychmiast zadała właściwe pytanie:
– Co to znaczy „chyba”?
– Ponieważ najprawdopodobniej więcej go nie zobaczę.
Druty nareszcie przestały się poruszać. Nini odłożyła robótkę na kolana i spojrzała na nią przenikliwie swoimi dużymi orzechowymi oczami. Poprawiła się na kanapie, przeczuwając dłuższą rozmowę, i zapytała:
– Co to znaczy, że więcej go nie zobaczysz?
Elżbieta upiła jeszcze łyk wody, by podczas opowieści nie zaschło jej w gardle, i zaczęła relacjonować, jak w drodze z pracy wysiadła przy Galerii Pestka, żeby skoczyć do Słodkich Historii na kawę. Gdy już tam była, stwierdziła, że obejrzy sobie jeden odcinek Zbrodni po sąsiedzku, bo strasznie była tego serialu ciekawa…
– I co, Lizzy, warto? – zainteresowała się Nini. – Też bym obejrzała.
– Nie teraz – syknęła Elżbieta, nieco urażona, że przyjaciółkę bardziej interesuje nowy serial niż jej przelotna znajomość.
Wróciła do przerwanego wątku. Opowiadała, aż doszła do momentu, w którym zaproponował, by spotkali się ponownie.
– Jak słodko – zagruchała rozanielona Nini, jakby to jej dotyczyła ta historia. – Zupełnie jak w jednym odcinku Nowoczesnej miłości, kiedy podczas pandemii John Snow spotyka w pociągu dziewczynę o imieniu Pola. Bardzo dobrze im się rozmawia. Kiedy wysiadają, na dworcu, obiecują sobie, że za miesiąc, gdy będą wracać z lockdownu, spotkają się znowu. Tylko że miasto zamknięto, żadne z nich nie mogło dotrzeć na dworzec. Nie wymienili się numerami. Uwielbiam ten odcinek…
Elżbieta pokiwała smutno głową. Pamiętała. W pociągu bohaterka, Pola, akurat odebrała telefon od kuriera, więc John Snow znał ulicę, przy której mieszkała. Gdyby jednak to było prawdziwe życie, nie spotkaliby się już więcej. Tak, jak i ona nie spotka chłopaka z kawiarni. Nini szturchnęła ją pocieszająco w ramię.
– Nie smutaj. Sam zaproponował kolejne spotkanie. To znaczy, że ma zamiar przyjść.
Elżbieta pokręciła przecząco głową.
– Nie widziałaś go, Nini. Prosty jak struna, w drogim garniturze i wyświeconych butach. Jakby go wyciągnęli z jakiegoś cholernego katalogu. A do tego istny Adonis.
– No… – Nini się zawahała. – Brzmi kubek w kubek jak tamten poprzedni. Czyli nic się nie nauczyłaś. To niedobrze.
Elżbieta westchnęła ciężko.
– Nie musisz się martwić.
– Jak to?
– Ludzie dobierają się na zasadzie podobieństw. Popatrz na mnie. – Wskazała ręką na samą siebie. – Nie ma we mnie nic, absolutnie nic, co sprawiłoby, że taki facet jak on by mnie zapamiętał. Pewnie wsiadł do auta i wyrzucił nasze spotkanie z głowy.
Nini dźgnęła ją palcem w pierś.
– Niewątpliwie łączy was zamiłowanie do komediowych seriali kryminalnych, w których młoda dziewczyna buja się z dwójką staruszków, by rozwiązać sprawę morderstwa – odparła optymistycznie Nini. – A to, moja droga przyjaciółko, jest już całkiem niezła podstawa dla związku.
– Chyba w pokoleniu Z.
Nini przygarnęła ją do siebie i przytuliła.
– Nie martw się, przyjdzie.
Elżbieta wzruszyła ramionami.
– Wcale mi na tym nie zależy.
Czy rzeczywiście? Nie była tego taka pewna. Wiedziała, że w przyszłą sobotę, choćby się waliło i paliło, dotrze do Słodkich Historii. Rozłoży się z laptopem przy stoliku i będzie czekała. Ile? Godzinę, dwie?
– A jak właściwie ma na imię ten twój Adonis? – zapytała Nini.
Elżbieta nabrała powietrza, by odpowiedzieć, i wtedy zdała sobie sprawę, że…
– Ja… Nie wiem. Nie przedstawiliśmy się sobie.
Nini westchnęła ciężko. Poklepała ją po ramieniu, jakby próbowała ją pocieszyć.
– Cóż, w takim razie John Snow był zdecydowanie w lepszej sytuacji. Znał imię i ulicę.
Przygnębiona Elżbieta straciła ochotę na risotto. Powlokła się do swojego pokoju. Ludzie mają różne hobby. Jedni biegają lub jeżdżą na rowerze. Inni kolekcjonują różne rzeczy – znaczki, kamienie, obrazy, statki w szklanych butelkach. Ona swój wolny czas poświęcała na tworzenie ilustracji do książek. Nigdy nie miała aspiracji, by zostać ilustratorką, ale lubiła, choćby tylko we własnej głowie, stwarzać nowe światy. Zaczęło się jeszcze w szkole, kiedy jej wizja Złotego Trio – Harry’ego, Rona i Hermiony – spodobała się jej koleżankom tak bardzo, że rysowała ją potem dla wszystkich po kolei. W ciągu tych lat stworzyła własne ilustracje do wszystkich części Harry’ego Pottera, do Władcy Pierścieni, Opowieści z Narnii. Gdy nieco podrosła i przerzuciła się na literaturę klasyczną, zilustrowała Dumę i uprzedzenie (imię zobowiązywało, a jakże) i Nędzników. A potem coś jej odbiło i powróciła do literatury dla dzieci. Była szczególnie dumna ze swojej wersji Falkora z Niekończącej się historii i własnej wersji rodziny Pożyczalskich. Obecnie czytała i ilustrowała trzeci tom Serii niefortunnych zdarzeń.
Usiadła na łóżku, sięgnęła po szkicownik i otwarła go na pustej stronie. Z biurka wzięła węgiel. Zamknęła oczy, by przypomnieć sobie twarz nieznajomego. Wydawało jej się, że pamiętała go dość dokładnie. Jednak ręka nie chciała jej słuchać. Ani drgnęła. Elżbieta wzięła głęboki oddech. Naszkicowała kontury, ale dosłownie kontury sylwetki. Bardziej ducha niż rzeczywistą postać. Obiecała sobie, że jeśli facet przyjdzie w przyszłym tygodniu, ona przyłoży się i dokończy pracę. Jeśli nie, pozwoli tej twarzy – głębokim, ciemnym oczom, wysokiemu czołu, ładnej linii żuchwy oraz wąskim ustom – rozmazać się i przepaść w mroku niepamięci.
Im dłużej jednak przypominała sobie jego twarz, sylwetkę, sposób bycia, tym bardziej dochodziła do wniosku, że nie było w niej nic, co tłumaczyłoby zainteresowanie ze strony takiego faceta.
Ciąg dalszy w wersji pełnej