- promocja
- W empik go
Miłość oraz inne dysonanse - ebook
Miłość oraz inne dysonanse - ebook
"Anna… Pojawiła się tak nagle, przypadkiem. Przypadkiem?! W Moskwie przypadek powinien otrzymać zupełnie inną definicję. Słuchałem Okudżawy i w tle ciągle słyszałem jej mocny, harmonijny głos. Odtwarzałem w pamięci obraz jej warg…"
Struna – ceniony krytyk muzyczny, Polak z niemieckim paszportem. Rozwiedziony, bez rodziny, bez nadziei. Kiedyś marzył o tym, że zostanie muzykiem, kochał do szaleństwa, ale ani muzyka, ani kobieta nie były mu wierne. Anna – Rosjanka – żyje z dnia na dzień, w małżeństwie bez miłości. Chciała być aktorką, chciała mieć dzieci. Niestety, żadnego z tych marzeń nie udało jej się zrealizować. Spotkali się przypadkowo, oboje samotni w Moskwie. Nie spodziewali się, że taka miłość w ogóle się zdarza. Niemożliwa, wbrew rozsądkowi, wbrew zasadom.
"Miłość oraz inne dysonanse" to pełna muzyki i namiętności powieść, pisana z dwóch perspektyw, z dwóch krajów, z dwóch serc. To opowieści o diametralnie różnych światach, dwóch równoległych losach, które połączył przypadek – w cieniu osobistych dramatów i niełatwych relacji polsko-rosyjskich.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-6618-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świt przekradał się swoją szarością przez ciemność. Nagle usłyszałem głośne uderzenie w okno. Biały gołąb nie zatrzymał się w locie. Jak gdyby nie zauważył przeszkody albo z jakiegoś powodu chciał przedostać się przez szybę. Podszedłem do parapetu. Na nieregularnej linii rysy pękniętego szkła rozmazała się czerwień krwi. W miejscu uderzenia z czerwienią połączyła się biel strzępów upierzenia gołębia. Nie wiem dlaczego, ale nagle poczułem ukłucie rozpaczy. Płakałem…
Budynek szpitala psychiatrycznego w berlińskiej dzielnicy Pankow zachodnim skrzydłem niemalże dotykał muru. Od drugiego piętra okna psychiatryka pozwalały wyglądać na świat za murem. Przed nim był tylko plac ułożony z bruku, zamknięty po obu stronach drucianym płotem. „Przed murem”, dokładnie pod oknami zachodniej części, przebiegała kiedyś ruchliwa ulica. W ciągu niecałego tygodnia w sześćdziesiątym pierwszym asfalt pokryto kostkami bruku, zlikwidowano chodniki i komuś, kto tamtędy nigdy nie przechodził lub nie przejeżdżał samochodem, motocyklem albo rowerem, mogło się wydawać, że wybrukowany plac był tam od zawsze. Zadbano nawet o to, aby kamienne kostki, których użyto do wybrukowania placu, wyglądały jak stare i zużyte. Że niby ten plac był tam tak od zawsze…
Gdy w szpitalnych salach zachodniej części stanęło się w pewnej odległości od okna, nie widziało się ani muru, ani nawet kilku linii drutu kolczastego rozpiętego na pordzewiałych słupkach wmurowanych betonem w jego górnej krawędzi. Widziało się jedynie samochody zaparkowane na ulicach po drugiej stronie, kawałek parku z fontanną, zegar i dzwonnicę na wieży kościoła z czerwonej cegły, a wieczorami neony dyskoteki, która stykała się z kościołem i była dokładnie naprzeciwko okien. I to było tak blisko, to znaczy wydawało się, że jest tak blisko, że można tam bez wysiłku zeskoczyć z parapetu okna. Szczególnie wtedy, gdy nocą wyłączali prąd po wschodniej stronie, stawało się tak przerażająco cicho, że można było usłyszeć muzykę spoza muru. Hartmut, który był strażnikiem w psychiatryku jeszcze za Ulbrichta, a dzisiaj dorabia do emerytury, twierdzi, że wybudowanie tego placu „to była, panie, straszna pomyłka”. Gdyby była tam jak zawsze ulica – nawet za Hitlera była tam przecież ulica – nikt nie wyskakiwałby przez okna. Odkąd pojawił się ten plac, „psychole” zaczęli wyskakiwać. Otwierali na oścież okna, stawali przy umywalkach, rozpędzali się i skakali. Nie mieli szans, jak twierdzi Hartmut, spadali na bruk, bo do muru było ponad dziesięć metrów, a tego „sam pan wie, nie przeskoczył nawet Beamon”. Tak mówi Hartmut. Kiedyś „wyskoczył nawet jeden kulawy z protezą”. Od przypadku kulawego zamurowali okna, bo on zabił się, uderzając głową o wiatę nad wejściem do budynku. I z niego spłynęło „najwięcej krwi, bo wie pan, z mózgu spływa najwięcej”. „A dobry przedwojenny bruk, proszę pana, jest prawdziwie niemiecki, nieugięty – mówi Hartmut – chłonie krew na zawsze”. I na dodatek dyrektor nie chciał już nigdy więcej wchodzić drzwiami „zbabranymi krwią półgłówków”.
Dzisiaj nie ma muru. Plac ciągle jest. Ulicę pociągnęli elipsą za placem. W ustalonej przez architekta odległości – z dokładnością do jednego metra – od obrysu placu. Dyrektor mierzył to swoim laserowym miernikiem, który tylko dla tego jednego aktu pomiaru kupiło mu miasto Berlin. Niemcy tak mają. Jak jest przepis, to musi być i miernik. Nieważne, ile kosztuje. W sądzie najważniejsze są liczby. Szczególnie gdy architektem jest Turek. Z niemieckim paszportem, ale jednak to Turek. Może gdyby architektem był Niemiec, ale taki czysty, bio-Niemiec, bez dodatków, oszczędzono by kilkaset euro.
Dyskoteka także jest. Fontanna jest, ale bez wody. Kościół jest. Ale dzwon nie bije. Mówią, że miasto nie ma pieniędzy na dzwonnika. „To już nie moje miasto – twierdzi Hartmut – za moich czasów, jak był kościół, to był i dzwon. Ja tam w Boga nie wierzę, ale dzwon w kościele musi być. Jak pan myśli?”. Liczba samobójstw po likwidacji muru wyraźnie spadła.
Aneta, psycholog z doktoratem, która pracuje tutaj od kilku lat, uważa, że to zasługa Programu. Przez duże P, jak za każdym razem podkreśla. Jej zdaniem Program polega na tym, aby na psychiatrii w Pankow „od niczego nie odcinać naszych gości”. Aneta uważa, że ja nie jestem pacjentem, a w Pankow nie leczy się chorób, a ludzi. Ja jestem tutaj „gościem”. Odwaliła mi wprawdzie szajba, ale jestem gościem. Samo to już zawiera optymizm w sobie. I rodzaj szacunku do mnie. Nawet jeśli to tylko Program. Zameldowałem się w Pankow jak w hotelu. I mam się tam czuć jak gość. Dzisiaj zrozumiałem, że Aneta nie całkiem postradała zmysły. Tam jest naprawdę trochę jak w hotelu. Obok toalet jest tak zwana sala wypoczynku. To, że jest obok toalet, jest wbrew pozorom ważne. W sali wypoczynku, w jej samym środku, stoi fortepian. Nie ma wszystkich klawiszy, ale to nieważne. Większość ma, można na nim grać. Dzisiaj po południu sikałem do pisuaru w toalecie obok sali wypoczynku. I ktoś grał. Grał Schumanna. Ja rozpoznam Schumanna nawet w trumnie. Grał go tak, że obsikałem sobie spodnie. Zapomniałem się, sikałem długo na spodnie. Tak zasłuchany. I w pewnym momencie przestałem sikać i przeszedłem do sali wypoczynku. I tam przy fortepianie siedział Joshua. Zamknąłem szczelnie wszystkie okna, aby odgłosy ulicy nam nie przeszkadzały, usiadłem na parapecie najbliżej fortepianu i słuchałem. A Joshua grał. Schumanna grał. Wiedziałem, kiedy brakowało mu klawisza, którego nie było, i sobie dogrywałem dźwięk z tego klawisza w moim mózgu. A Joshua ciągle grał, a ja dodawałem sobie brakujące klawisze. I z zamkniętymi oczyma zastanawiałem się, co jest takiego w muzyce, że się zapominam. I gdy skończył i siedział w tej ciszy na tym wyleniałym krzesełku z IKEI z liniami popękanego skaju, wyglądał jak prawdziwy psychol. Rozbiegane oczy, drżące ramiona wiszące wzdłuż ciała. Niezrozumiałe szepty i grymasy pod nosem. Piana na ustach. No, jak wzorcowy psychol. Wyglądał naprawdę jak psychol. Taki jak ja. Nawet bardziej niż ja. Wydaje mi się, że w tym momencie zacząłem go trochę kochać. Mężczyzna może kochać mężczyznę. Zasunąłem zamek w rozporku, podszedłem do niego i zapytałem:
– Joshua, dlaczego grasz Schumanna?
– Bo to jeden z nas…
– Jak to jeden z nas? Schumann nie był przecież Żydem…
– No tak. Ale mimo to jeden z nas…
– To znaczy, kurwa, kto?
– Popaprany muzyk. Romantyk. Chory psychicznie. Taki jak my…
Przysunąłem wtedy krzesło spod okna i siedzieliśmy przed klawiaturą fortepianu obok siebie. I nie zamieniwszy więcej ze sobą słowa, zaczęliśmy grać. On grał Schumanna, a ja Szopena. Na jednej klawiaturze! Równolegle. Dwóch psychicznych grało dwie muzyki. Nie pamiętam, co Schumanna on grał. Nie pamiętam, co Szopena ja grałem. Ale to się w jakiś magiczny sposób na siebie nałożyło. Niezwykła interferencja fal, która mogłaby zburzyć mosty. I to pomimo tych brakujących klawiszy. I nie było w tym żadnego dysonansu. To było jak opętanie. A potem, gdy zapadła cisza, on wstydził się swojego wzruszenia, a ja wstydziłem się tego, że doprowadziłem go do tego wstydu. I nie żegnając się, wstaliśmy od fortepianu i poszliśmy każdy w swoją stronę. Joshua do toalety, a ja na psychoterapię grupową. Poczułem, że natychmiast muszę oddalić się od muzyki. Psychoterapia grupowa to zwykła psychoterapia, tyle że trzeba opowiadać o sobie, gdy wokół nas oprócz psychiatry są także inni ludzie. Dla niektórych jest to warunek nie do spełnienia. Można – z zamkniętymi oczami i szeptem, zanim się zwymiotuje – wyznać psychiatrze, że ojciec wpychał mimo naszego płaczu swój ogromny penis w mój mały, ciasny anus, gdy miałam osiem lat, ale przy innych to jest niemożliwe.
Nie chodziłem na psychoterapię grupową. Ale po Szopenie i Schumannie miałem dziwną ochotę tam pójść.
W pokoju terapii grupowej oprócz profesora Mielkego – ponad siedemdziesięcioletni starzec w zbyt krótkich spodniach, nieustannie obgryzający paznokcie – były dwie kobiety. Magda z czeskiego Cieszyna i niemiecka protokolantka. Niemcy lubią wszystko mieć udokumentowane. Nawet opowieści o seksie analnym z ojcem. Przysiadłem na pustym krześle obok Magdy i zacząłem słuchać. Magda mówiła po niemiecku…
Magda jest niemiecką Czeszką, pochodzi z czeskiej części Cieszyna. Tak mniej więcej w środku miasta Cieszyn, pośrodku nurtu rzeki Olza, przebiega granica między Polską i Czechami. Magda urodziła się kilkaset metrów za tą granicą. Wtedy ciągle była to jeszcze granica między Polską i Czechosłowacją. Teraz, po „przemianie”, są tam Czechy. Ale Magda twierdzi, że jest z Czechosłowacji. Słowacja według Magdy się nie liczy, bo oni, to znaczy Słowacy, „odłączyli się z powodu nieposkromionej próżności kilku żądnych władzy polityków w Bratysławie”. Sama mi to powiedziała. Po czesku. Słuchanie czegokolwiek po czesku jest z definicji radosnym przeżyciem. A jeśli nie radosnym, to z pewnością śmiesznym. Przynajmniej dla Polaka. Cokolwiek Czesi mówią po czesku, jest śmieszne dla Polaka. Gdy jeździłem autem w pobliżu czeskiej granicy, to zawsze słuchałem wyłącznie czeskiego radia. Nawet informacja o zabiciu kilku tysięcy ludzi przez tsunami po czesku brzmi dla Polaka śmiesznie. Dziwne to, momentami może bardzo obraźliwe dla Czechów, ale prawdziwe. Ale teraz Magda mówiła po niemiecku. Niemiecki nigdy nie jest śmieszny. Dla mnie ciągle jeszcze, nawet po tylu latach spędzonych tutaj, bywa, że niemiecki brzmi jak rozkaz lub fragment wykrzykiwanego zachrypłym głosem przemówienia.
To jakaś wredna, genetyczna – specyficznie polska, bo na przykład ani Rosjanie, ani Ukraińcy tego nie mają – wada. Ciekawe, ile jeszcze pokoleń musi się pojawić i wymrzeć, zanim ten gen zmutuje do nieistnienia.
Magda mówiła po niemiecku. Czasami przestawała, spoglądała na swoje dłonie, czasami wzdychała, czasami podnosiła głos, momentami nawet krzyczała, aby za chwilę szeptać. Ale nie płakała. Ani przez chwilę…
Nie wiem, czy jest gdzieś limit cierpień przypadających na jednego człowieka. Podobno dostajemy ich tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć…
Nazywam się Schmitova. Nie Schmit, ale Schmitova. Bo ja nie jestem Schmit. Nie mogłabym być „Frau Schmit”. Nawet po ślubie z ukochanym mężczyzną nie potrafiłabym stać się Niemką. Dlatego zapłaciłam mojemu adwokatowi dużo pieniędzy, aby w dowodzie osobistym i osobiście być Schmitova. Mieć „-ova” na końcu nazwiska jak wszystkie Czeszki. To była bardzo zła inwestycja. Schmit, mój były mąż, któregoś dnia stwierdził, że jestem dla niego „zbyt gruba i zbyt stara” i że jego koledzy z firmy przyprowadzają na przyjęcia „lepszą i młodszą zwierzynę”. Sam tak kiedyś powiedział. Po pijanemu, ale powiedział. Nie chciałam być starą, grubą foką na rautach w Deutsche Bank. Wystąpiłam o rozwód. Nawet jeśli jestem gruba, to stara jeszcze nie. Miałam dopiero dwadzieścia osiem lat. Córka z pierwszego małżeństwa Schmita jest dwa lata starsza ode mnie. Poza tym nie jestem gruba! Dla Marcela byłam zawsze zbyt chuda. Dla Darii także…
Powinnam teraz płakać. Gdy wymawiam imię Daria, to z reguły płaczę. Normalnie płakałabym, ale siedzimy w psychiatryku i jestem od trzech tygodni na psychotropach. Albo te psychotropy naprawdę działają, albo skończyły mi się łzy.
Marcel…
Pojawił się w moim życiu około południa w dniu rozwodu ze Schmitem. Po procesie poszłam sobie płakać do bistro w pobliżu budynku sądu. Rozwód to zawsze porażka. Nawet rozwód z takim zerem jak Schmit. Piłam wódkę, rozpamiętywałam swój stracony czas ze Schmitem i musiałam wyglądać jak kobieta, którą trzeba się zaopiekować. Marcel dosiadł się do mojego stolika, podawał mi chusteczki i – jak twierdził – „bez pamięci” zakochiwał się we mnie. Prawdziwego Marcela odkryłam dopiero dwa lata później. W międzyczasie zaliczyłam depresję, dwa epizody alkoholizmu, cztery dyscyplinarne zwolnienia z pracy, uzależnienie od walium, pięć przeprowadzek, osiemnaście różnych diet, dwie aborcje, czternastu mężczyzn i jedną lesbijkę, Darię z Moskwy. Z kobiety zrozpaczonej stałam się także kobietą rozpaczliwie rozwiązłą.
Wyłączając Darię, inżynier Edward Murphy, przypadkowo formułując swoje słynne „prawo podłości”, bo tak powinno się ono nazywać, miał rację. Jeśli może zdarzyć się coś gorszego, to na pewno się zdarzy. Prawo Murphy’ego nie przewidziało jednak wszystkiego. Najgorsze zdarzyło mi się w dniu moich trzydziestych urodzin w Pankow. Z własnej winy, w alkoholowej desperacji po trzech butelkach wina i dwudziestu czterech miesiącach szukania swojego miejsca w życiu, wyobraziłam sobie, że po pewnym czasie mogę jednak pokochać Marcela. Tym bardziej że melduje się w moim życiu regularnie od tego spotkania w bistro po rozwodzie. I gdy tak się stanie, może okazać się on lepszym rozwiązaniem niż samotność i kolejna katastrofa, do której zmierzam. Zadzwoniłam do niego i jeszcze tego samego wieczoru wprowadziłam go do siebie. Już pierwszej nocy, podczas pierwszego naszego razu i po nim, zaczął wypytywać o moich mężczyzn z przeszłości. Potem powtarzało się to każdej nocy. Przez jakiś czas wmawiałam sobie, że to może przez miłość, wynikającą z niej nieodłączną zazdrość, może z powodu męskiej próżności, i że to minie, gdy przekonam go, że posiada mnie na wyłączność…
Marcel był Włochem. Z ojca emigranta z Iranu i sycylijskiej matki. Przez długi czas zrzucałam tę jego ekstremalną ciekawość na specyficzną geografię południa Włoch, tradycję irańskiego islamu i wynikające z tego spotkania i poczęcia geny. Potem nie było to już tylko wypytywanie. Potem były to przesłuchania. Doszło do tego, że potrafił kilkakrotnie w ciągu jednej nocy najpierw kochać się ze mną, a potem, zaciskając pasek na mojej szyi, wymuszać na mnie opowieści o moich mężczyznach. Jak? Gdzie? Jak oddychałam? Co mówiłam? Jak szeroko rozsuwałam uda? Czy smakowałam jego spermę? Czy było mi dobrze? Dlaczego było mi dobrze? Gdy zaczynałam się dusić, mówiłam prawdę, której jeszcze mu nie opowiedziałam, albo później, gdy już skończyła mi się lista prawd o moich mężczyznach, wymyślałam coś na poczekaniu. Rano Marcel był innym mężczyzną, ale wieczorem znowu byłam „największą czesko-niemiecką prostytutką”. Gdy zaszłam w ciążę, nic się nie zmieniło. Oprócz tego, że jego chorobliwa zazdrość przeistoczyła się w schizofreniczny obłęd. Stałam się jednocześnie jego „największą, świętą miłością” i „brudną prostytutką noszącą pod sercem dziecko z jego nasienia”. Wiedziałam, że muszę uciec. Dla dobra dziecka odkładałam to do porodu. Zanim przyjechała karetka, po tym, jak odeszły mi wody, zgwałcił mnie jeszcze na podłodze w przedpokoju, aby „zaznaczyć całemu światu, że jestem tylko jego kobietą”. Daria, która jako jedyna o wszystkim wiedziała, dwa dni po porodzie zabrała z mojego mieszkania wszystko, co zmieściło się do jej małego auta, i zawiozła mnie z dzieckiem do Bratysławy, do mojej matki. W szpitalu zostawiłam list adresowany do Marcela. Skłamałam, że lecę do Londynu, błagając go, aby rozpoczął jakąś psychoterapię.
Po kilku dniach odszukał Darię. Najpierw ją prosił, potem starał się przekupić pieniędzmi, potem jej groził. Gdy mimo to nie chciała mu powiedzieć, gdzie jestem, wpadł w szał. Przywiązał ją do krzesła i bił pół nocy. Nie załamała się. Nawet wtedy, gdy upijał ją wódką wlewaną na siłę do gardła i gasił papierosy na jej czole. A na koniec… na koniec powiesił się na jej oczach. Siedziała tak związana, patrząc, jak wisi, do rana. I powiem panu jedno! Tylko Daria mnie kochała. Tylko ona. On nie miał pojęcia o miłości…
I wysłuchaliśmy tego wszyscy. Profesor Mielke, który w pewnym momencie przestał obgryzać paznokcie i zaczął chrząkać jak astmatyk, i protokolantka, która jakoś w połowie przestała pisać i zaczęła płakać, i ja, który trzymałem Magdę za rękę. I gdy Magda z czeskiego Cieszyna zamilkła, to w tej strasznej ciszy, która zapadła, ja słyszałem muzykę z dyskoteki po drugiej stronie muru, którego nie było. I chciałem rozpędzić się i w tym pędzie nie przeskoczyć żadnego muru…
Nawet gdy dzisiaj myślę o tobie, to gdzieś tam w tle słyszę muzykę Schumanna. I czuję, jak Magda w berlińskim psychiatryku w Pankow ściska moje dłonie za każdym razem, gdy wymawia imię Daria.
Ta cisza się skończyła dokładnie w momencie, w którym protokolantka wybiegła ze szlochem z pokoju. Mielke zdjął wtedy okulary, położył je na biurku, podszedł do okna i zapalił papierosa. W psychiatryku wolno było palić tylko w jednej palarni. W piwnicy na poziomie minus dwa. Dwa poziomy „poniżej światła” – jak twierdził Hartmut – tuż obok kotłowni. Palacze papierosów mieli czuć się jak palacze w kotłowni. Upokorzeni. Niemiecki profesor Mielke nie dostosował się do przepisu. Ja także nie, ale ja mogłem mieć to gdzieś, podczas gdy Mielke ryzykował swoją reputacją i mógł się spodziewać oficjalnej nagany, która na zawsze pozostanie w jego aktach personalnych. A to dla wielu Niemców jest gorszą karą niż utrata reputacji. Stanąłem przy oknie obok niego. Mielke chował papierosa w dłoni. Zamykał oczy, gdy się nim zaciągał, potem znowu go chował, otwierając oczy, gdy wydmuchiwał dym. Jak gdyby nigdy nic. Palił w sposób niewidoczny. Przynajmniej wobec przepisów. I rozmawiał przy tym.
– Był pan kiedyś w Moskwie? – zapytał, strząsając popiół z papierosa za okno.
– Nie. A pan był?
– Tak. Bardzo dawno temu. W siedemdziesiątym dziewiątym. Zimą. Było bardzo, bardzo zimno. To była zima stulecia. Naprawdę prawdziwa zima stulecia. Nie jakaś udawana. Teraz zimy stulecia są cztery razy do roku. Najpierw w Europie, potem w Australii lub Afryce Południowej. A jak pewne gazety nie mają o czym pisać, to nawet na Antarktydzie. Czyta pan takie gazety? Zima stulecia w niemieckim lipcu na Antarktydzie! Absolutny nonsens. Ale naród się tym pociesza. Szczególnie latem, gdy nie musi płacić za ogrzewanie. Pan to pamięta? Siedemdziesiąty dziewiąty? Nie może pan pamiętać. Był pan za młody. Albo w ogóle pana jeszcze nie było. Był pan na świecie w siedemdziesiątym dziewiątym? To był dobry rok. Dla Honeckera może nie, ale dla wina tak. Wie pan, kto to był Honecker? Pewnie tak. Kto jak kto, ale Polacy znają nazwiska wszystkich skurwieli. Siedemdziesiąty dziewiąty był także dla mnie wyjątkowo dobry. W styczniu zrobiłem habilitację, w czerwcu moja żona w końcu odeszła ode mnie. Mogłem wreszcie poza naszą działką na przedmieściach Poczdamu pojechać gdzieś dalej poza Berlin, nie pytając o jej zgodę. Gdyby moja żona pracowała dla Stasi, to NRD upadłoby znacznie później. Albo w ogóle by nie upadło. Ona zawsze wiedziała, nawet przede mną, gdzie będę… Szczerze mówiąc, nie miałem wtedy wielkiego wyboru. Warszawa, Sofia, Praga, Budapeszt, Phenian, Hawana lub Moskwa. Hawana była wprawdzie na liście, ale nieosiągalna dla naukowców. Phenian był chyba za karę. Ale Bukaresztu i Tirany już na przykład nie było. Rumunia i Albania były wtedy postrzegane jak dwie „socjalistyczne prostytutki”. Najpierw Breżniew, a zaraz po nim Honecker zaczęli głosić, że „te dwa do niedawna bratnie narody zeszły z jedynie słusznej drogi i zaprzedały się rewizjonistycznym Chinom”. Jak już, to już. Do samego środka piekła. Poleciałem więc do Moskwy. Chociaż powinienem, gdy teraz o tym myślę, do Warszawy. To był, bardzo rzadki u mnie, epizod braku intuicji. Powinienem wtedy pojechać do Polski. Do Warszawy albo lepiej do Gdańska. Gdy w październiku siedemdziesiątego ósmego Wojtyła został papieżem, powinienem wyczuć, że to początek końca.
– Myśli pan, że są takie Darie w Moskwie? – zapytałem.
– Bo widzi pan, Wojtyła był początkiem ruchu, który… Przestałem go słuchać. Nie mogłem sobie wyobrazić, że Mielke mógł wiedzieć o Wojtyle więcej niż ja. A nawet gdyby, to Wojtyła nie wydał mi się wtedy w żadnym szczególe ważniejszy od Darii. Wiem, że Wojtyła by to zrozumiał. On był taki, że natychmiast rozumiał takie rzeczy i sam chciałby poznać Darię z Moskwy. Nie wiem, czy Mielke zauważył, że przestał mnie interesować. Gdy odchodziłem od okna, zapalał kolejnego papierosa i ciągle mówił. To moja okropna wada. Gdy coś przestaje mnie interesować, to albo odchodzę, albo gdy nie mogę tego zrobić, zapadam się w siebie i nie słucham. Nie dopuszczam do siebie żadnych bitów informacji, które nic mi nie przyniosą.
Przeszedłem na korytarz i windą zjechałem do kotłowni zapalić. Joshua stał na szczycie góry koksu i coś rytmicznie głośno wykrzykiwał. Gdy tak na niego patrzyłem i go słuchałem, natychmiast przypomniał mi się koncert niejakiego Matisyahu, młodego chasydzkiego wykonawcy reggae z Nowego Jorku. Przywiodła mnie na niego rekomendacja mojej kanadyjskiej koleżanki Marleny, notabene wcale już niemłodej specjalistki od muzyki organowej i klawesynowej. Któregoś wieczoru w Nowym Jorku nie pozwoliła mi zamknąć się w hotelowym pokoju i pracować, a zamiast tego porwała mnie do ciemnej klubowej sali w nowojorskiej dzielnicy Queens, w której bardzo młody brodaty mężczyzna z głową przykrytą jarmułką doprowadzał do euforii tłoczących się tam równie młodych ludzi. Pamiętam swoje oczarowanie i słowa Marleny, która po koncercie powiedziała: „To chyba najbardziej cool Żyd, jakiego znam. Oprócz Jezusa…”.
Zupełnie zapomniałem, że to piątek wieczór i zaczął się szabat. Joshua generalnie skrupulatnie przestrzegał szabatu, ale z dwoma wyjątkami. Palił i słuchał muzyki w swoim iPodzie. Zawsze jakoś to robił, że marlboro, które palił, i iPod, z którego słuchał, były koszerne. Nie chciał mi powiedzieć, jak ukoszernia się muzykę z iPoda. Koszerne marlboro mogłem sobie mniej więcej wyobrazić. Ale koszernego iPoda albo koszernej muzyki z iPoda nie. Żydzi wiedzą jednak, jak to zrobić. Joshua był przede wszystkim Żydem. Ale poza tym był ciemnoskórym „Negro” (jego matka była z Etiopii, tylko ojciec był z Izraela) i homoseksualistą („z przekonania i z przyjemności, a nie z genów”, jak sam twierdził). Czyli krótko mówiąc, cytując co do słowa jego samego, był „żydowskim, czarnym, obrzezanym pedałem”. I na dodatek był członkiem (z legitymacją o bardzo niskim numerze!) neonazistowskiej niemieckiej partii NPD.
Jego ojciec dostał w latach sześćdziesiątych azyl w Niemczech. Joshua się urodził w Monachium i „niepytany, jako niemogące zaprzeczyć niemowlę o zgodę” dostał niemiecki paszport i z tym paszportem, jak już go miał, zapisał się do partii NPD. „Aby robić tym krótkim chujom w krótkich czarnych skórzanych spodniach na za krótkich szelkach piątą kolumnę”. Koniec cytatu. Jego ojciec, gdy się o tym dowiedział, chciał w pierwszej chwili popełnić samobójstwo, ale nie miał na to czasu, bo „akurat załatwiał transport butów z Mediolanu i nie mógł tak po prostu się zabić, bo przecież gdy buty dojadą, to on nie zapłaci rachunku, a zapłacić zawsze trzeba, gdy jest towar”. Potem, gdy już buty dojechały, a on zapłacił wszystkie rachunki, złość i „poczucie hańby” mu minęły. Na dodatek zauważył, że Joshua wcale nie zaczął, czego się spodziewał, po zapisaniu do NPD zachowywać się „jak esesman”. Był ciągle tym samym pejsatym, garbatonosym Żydem. Jego synem. Potem zabić się z powodu Joshuy chciał jeszcze tylko jeden raz. Dokładnie tego wieczoru, gdy Joshua przedstawił mu Markusa i gdy po kolacji oraz dziękczynnej modlitwie Joshua razem z Markusem zniknęli w tak zwanym dziecinnym pokoju, który przez cienką ścianę graniczy z łazienką, gdzie ojciec Joshuy nie tylko bierze prysznic, szoruje zęby, obcina paznokcie, ogląda „Playboya”, ale także się od czasu do czasu onanizuje. Robi to przeważnie wtedy, gdy za drugą graniczącą z łazienką ścianą pani doktor Henriette Wolf von Augsburg wykrzykuje cały swój wymasturbowany orgazm. Tego wieczoru swój orgazm o wiele głośniej wykrzykiwał przez drugą graniczącą z łazienką ścianę jego syn. Joshua Abraham David Izaak Grossman. Gdy ojciec rozpoznał w końcu jego głos, postanowił się po raz kolejny zabić, ale nauczony doświadczeniem z partią NPD, także i wtedy zdecydował odczekać i zabić się jednak innym razem.
W przerwie jednego z zebrań NPD w Norymberdze Joshua zakochał się bez pamięci w Markusie. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Markus miał przepiękne szerokie, muskularne ramiona, cudowne pośladki i „usta, które po prostu nie mieściły się w jego obrzmiałych wargach”. Był aryjsko piękny. Przez dwa lata te wargi i te pośladki należały tylko do Joshuy. Potem Markus go opuścił i wargi, i to, co pomiędzy pośladkami, i wszystko inne z Markusa zaczęło należeć do Mirko z Chorwacji. Przez miesiąc Joshua tolerował Mirko. Ale potem nie mógł tego już dłużej znieść. Wpadł w depresję i któregoś razu późną nocą zamówił taksówkę i pojechał do psychiatryka w Pankow. Najpierw chciał jechać do Charitè, ale gdy sprawdził, ile ma pieniędzy w portfelu, wybrał Pankow, który był w zasięgu jego portfela i nocnej taryfy berlińskich taksówek.
Opowiedział młodemu lekarzowi, że „ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej pragnie się teraz zabić”, pokazał mu swoje nadgarstki z narysowanymi czerwonym flamastrem liniami „po żyletce” i zaczął spazmatycznie płakać, mówić od rzeczy o cierpieniu Żydów i dygotać. I tak znalazł się w Pankow. Ma teraz dach nad głową, ma śniadania, ma drugie śniadania, obiady, podwieczorki, ma kolacje i ma fortepian w sali odpoczynku. I Niemcy za to wszystko płacą. Co można mieć więcej? Markusa i tak już nie odzyska. Zresztą już nawet nie chce. Joshua stał na szczycie sterty koksu w kotłowni, palił koszerne marlboro, słuchał koszernej muzyki i jak przypuszczałem, modlił się. Ze słuchawkami szczelnie obejmującymi jego uszy wykrzykiwał swoje modlitwy. Joshua był trochę jak Jezus, za którego się czasami uważał.
Nie zauważył, gdy wszedłem. Stanąłem tuż przy żeliwnej komorze pieca i słuchałem. Joshua rapował. Nie rozumiem jidysz, ale rozumiem rap. Obojętnie, w jakim języku. Rap to głównie słowa i historia nimi opowiadana, ale dla muzyka to przecież nie wszystko. To także specyficzny rytm, bardziej melodyka niż melodia, natychmiast rozpoznawalna sekwencja przerw, harmonia wysokich i niskich tonów nałożona na dominujący nad wszystkim „beat”. Przy rapie chce się podnosić i opuszczać ręce, bo jest się przy rapie nakręconym kluczykiem lub prądem z baterii, tak jak odpustowy pluszowy niedźwiadek, który wali pałeczkami w mały blaszany bębenek przypięty czerwoną tasiemką do jego brzucha.
Joshua przestępował z nogi na nogę na szczycie sterty koksu i rapował swoją Maariw. Podnosił i opuszczał ramiona, momentami dotykał dłońmi krocza, momentami dosięgał nimi sufitu, momentami zaciskał je w pięść i komuś wygrażał. Ale z przepływu potoku słów rozumiałem, że się przy tym modlił. Bo modlitwa – czy to judaizm, czy to islam, czy to chrześcijaństwo – też jest jak rap. I też opowiada historie. I podobnie jak rap bardzo przesadzone lub zupełnie nieprawdziwe.
Gdy Joshua skończył swoją modlitwę, usiadł na stercie koksu, wyrwał gwałtownie słuchawki z uszu i rzucił nimi ze złością w kierunku pieca. Podniosłem je i idąc powoli w kierunku sterty koksu pod ścianą, zapytałem:
– Joshua, powiedz mi, kogo miałeś w słuchawkach?
– To nie twoja sprawa. I tak go nie lubisz…
– Dlaczego? – wykrzyknąłem i zacząłem wspinać się w górę.
– Bo to gej.
– Ja nie mam nic przeciwko gejom, znasz mnie przecież.
– Ale ja mam. Bo są niewierni.
– Hmm, a jakiego geja miałeś w słuchawkach?
– Ruskiego.
– A tak bliżej?
– Czajkowskiego.
– To on był gejem?! – wykrzyknąłem zdumiony.
– No, był.
– Przyznam się, że nie wiedziałem. A co ci grał gej Piotr Iljicz Czajkowski?
– Koncert skrzypcowy mi grał.
– Opus 35 ci grał?
– No tak. A skąd wiesz? – zapytał i pierwszy raz spojrzał na mnie.
– Tak wyczułem, Joshua, tak wyczułem. Tylko do tego koncertu można się modlić.
– Ja się wcale nie modliłem…
– Nie!? To nie była twoja Maariw? A co to było?
– Rytmiczny stek przekleństw w jidysz. Ja potrafię kląć w jidysz przez ponad godzinę bez przerwy.
– Ale dlaczego?
– Bo mnie to podnieca. I Markusa także podniecało.
– Ale dlaczego klniesz w jidysz do Czajkowskiego?
– Bo ten koncert mnie podnieca najbardziej.
– Ale dlaczego ten?
– I ty o to pytasz!? Wykształcony zajebany polski szopenowski wirtuozie? Ty o to pytasz!? Jak to dlaczego ten? Bo tam jest wszystko. I miłość, i nienawiść, i słońce, i księżyc, i ból, i ulga, i głód, i nasycenie, i wojna, i pokój, i czułość, i okrucieństwo, i pośpiech, i powolność, i tęsknota, i nienawiść, i niecierpliwość, i spokój, i nuda, i entuzjazm, i pochód, i spacer, i cisza, i wrzask, i życie, i śmierć. I ty o to pytasz?!
– Pytam, Joshua, pytam. Bo muzyka to nie jest tylko twoja sprawa, Joshua. Bo muzyka to jest ogromna sprawa. I twój Markus ma z tym mało wspólnego. W kotłowni na koksie muzyka jest inna i we Wiedniu w smokingach też jest inna. Ty mi tutaj nie wal życiem i śmiercią. I Szopena też mi w to nie mieszaj. Świrujesz przy Czajkowskim?! To dobry wybór, ale ja świruję w niedzielę przy Beethovenie, w środę przy Liszcie, a dopiero w Wigilię, obojętnie, czy to środa, poniedziałek czy niedziela, przy Czajkowskim? Wiesz, Joshua, co to jest Wigilia? Albo opłatek? Jak nie wiesz, to się, kurwa, dowiedz. Dopiero wtedy zrozumiesz tak do końca Szopena, Joshua. Bez polskiej Wigilii Szopena nigdy nie pojmiesz. Wygooglaj sobie, Joshua, Wigilię i się dowiedz. Ale googlaj na polskim googlu. Takim kropka pl. Bo tylko tam jest polska Wigilia. Na kropka pl. Zapamiętasz?!
Im dłużej mówiłem, tym wyżej po stercie koksu wspinałem się do góry. Czasami obsuwałem się, upadałem, wydobywałem z niego stopy, podnosiłem się z kolan, szedłem dalej i coraz głośniej krzyczałem. Tak jak gdyby w tym momencie najważniejsze było nie tylko to, że wykrzyczę swoje racje, ale że dotrę przy tym do szczytu. Nawet jeżeli jest to tylko szczyt sterty koksu w kotłowni.
W psychiatryku za pomocą Programu i konsekwentnego prania mózgów wmawiają wszystkim codziennie, że należy podnieść się z kolan i stanąć „na własnych nogach i spoglądać ku górze, ku przyszłości, ku szczytom”. Nawet tym, którzy bez porcji prozaku i krzykliwych ponaglań pielęgniarek nie chcą lub po prostu nie mogą podnieść się rano z łóżek. Po pewnym czasie ta psychoterapia, o dziwo, zaczyna działać! U jednych po kilku dniach, u innych po kilku miesiącach. Ale mniej lub bardziej każdy zaczyna wierzyć, że może dotrzeć do jakiegoś szczytu.
Pragnienie zdobywania szczytów jest ludzkim atawizmem. U alpinistów przejawia się w skrajnej, ale – moim zdaniem – szlachetnej postaci, jednakże u tych, którzy jak pająki wspinają się po szybach i betonie coraz to wyższych wieżowców w coraz to innych metropoliach na oczach zgromadzonych na dole ludzi, jest przykładem psychopatycznej fascynacji publicznym ocieraniem się o ryzyko spektakularnej śmierci. Wytryski adrenaliny na oczach wielu ludzi. Tłum na dole wzdycha, krzyczy, faluje, odczuwa empatię, podziwia, zachwyca się. Chociaż i tak wszyscy wiedzą, że na szczyt tego wieżowca można spokojnie wjechać windą. Cyrkowo-odpustowa projekcja pragnienia zdobywania szczytu. I Freud, i jego uczeń Jung doskonale wiedzieli, jak to działa, i chętnie wykorzystywali to w swoich terapiach. Bardziej Jung niż Freud, ale co do tego, że magią zdobywania szczytów można oczarować i potem leczyć – mimo że krytykowali się pod koniec życia nawzajem – byli do końca zgodni.
Dla niektórych, głównie anorektyków, szczyt w szpitalu w Pankow znajduje się na pierwszym piętrze, za drzwiami stołówki, dla innych – na poziomie pod parterem, przy szklanych drzwiach prowadzących na plac przed kliniką. Zejście na dół i wyjście po długim czasie na świat z odgłosami ulicy przypominającymi cały ból z przeszłości to także jak wejście na szczyt. Dla niektórych najwyższy w ich życiu.
Wspinałem się na szczyt sterty koksu w kotłowni i krzyczałem. Joshua spoglądał na mnie z góry i uśmiechał się. Zdyszany stanąłem w końcu przed nim, spojrzałem mu w oczy i wykrzyczałem:
– Zapamiętasz?! Zapamiętasz, Joshua? Zapamiętasz? Proszę? – dodałem po chwili szeptem.
Wyrwał w tym momencie słuchawki z mojej dłoni, wsunął końcówkę kabla do iPoda i wepchnął jedną ze słuchawek do mojego ucha. Potem zdjął swój śnieżnobiały jedwabny szalik z szyi i zaczął ścierać pot z mojego czoła. Po chwili delikatnie ocierał moją twarz i włosy, i wargi, i staliśmy tak, połączeni białą nitką kabla, patrząc sobie w oczy, i słuchaliśmy muzyki. I Joshua drugi raz tego dnia stał mi się bardzo bliski. W tym momencie najbliższy ze wszystkich ludzi na świecie.