- W empik go
Miłość pasterska - ebook
Miłość pasterska - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 269 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nakładem Towarzystwa Wydawniczego we Lwowie
Lwów Gubrynowicz i Syn
Warszawa Gebethner i Wolff
1914
Wszelkie Prawa Przedruku i przekładu zastrzeżone. Druk W. L. Anczyca I Spółki w Krakowie.
Wieczór lipcowy był – pogodny, ciepły.
Księżyc nad Pustkę wyszedł pełnią
I z poza smreków, które w milczeniu zakrzepły,
Z poza stręczystych chmur,
Które się jak Baranki wełnią,
Zajrzał na moje osiedle…
Owiał mi duszę czar kochanych gór –
– Tchnienie, o jakiem śnią prastare jedle.
W te razy zaszedł urok nowy.
Ktoś w Pustce, skryty mrokiem,
Na fujarce smrekowej,
Na dziwnym, zapomnianym instrumencie
Zagrał mi dawną nutę…
Zadrgało serce, życiem strute –
I pod przemocnym jej urokiem
Zbaczyły mi się w tym momencie
Pasterskie moje czasy…
Kiedy to jeszcze stały hrube lasy –
Kiedy we wierzchołkach drzew
Kołysały się orle gniazda –
Kiedy w uboczach rozlegał się śpiew,
Niewolący i ucho i serce
W zlęknionej czarem pasterce…
Kiedy to długowłosy gazda,
Jak pniak zbutwiały, siwy,
W pasterskiej, dymnej kolebie,
Przy czasie słoty,
Gdy, jak mgły ciężkie, snują się tęsknoty,
Objawiał słowem różne cuda-dziwy,
Z wieści i sam ze siebie…
Kiedy to na słonecznych polanach
Życie kwitnęło młode –
Rój młodzi krzepkiej ognił się przy sianach,
Dopieroż przy zabawie!
A Śmiech, Pustota, w skwarnej tarzały się trawie,
Porwane przez swobodę…
I wreszcie kiedy przy zorzy wieczornej
Pasterze woły spędzali,
Zstępując z polan w gromadce honornej,
I na fujarkach grali….
A nuta szła w dół – na roztoki,
Na pola, mrokiem osnute…
I kiedym teraz usłyszał tę nutę,
Taki mię objął żal głęboki,
Bez dna, nieukojony,
Że łzom nie mogłem dać ustanku.
Coś we mnie wołało łkaniem: "Franku! Franku!"
Jakby to wołał czas miniony…
Przeszedłem poprzez ten świat,
O którym tam na polanach śniłem
Tyle straconych lat –
Walczyłem o coś – żyłem – –
Oto powracam duszą, bólem strutą,
……………………..
O nuto! dawna, niepowrotna nuto!…POŁUDNIE
Jasiek z Zarębków wygnał woły na wierch Ceski, na polanę rozkoszną, schyloną jedną połacią do słońca, ku południowi. Stało mu się w sercu wesoło, jak zawdy, gdy tu wyganiał. Śródpołuń był. Słonko wytoczyło się z poza Jaworzyny i stało prawie nad czołem Turbacza, ciskając światło w roztoki, które się aż zapoczęły mglić od tej białości.
Powiódł radosnemi oczyma dookoła po słonecznych wierchach, po zamglonem na zachodzie widmie Babiej Góry, i oparł się aż na północy o lackie niziny, które poprzez sreżogę, zbłękitniałe, wydawały się rąbkiem dalekiego morza. A coś w nich, niby igły wież złocistych, lśniło. Starzy powiadali mu, że tam Kraków.
Dumą radosną porwany, zawiódł głośno:
"Hej!… jak ja se zaśpiewam
Na środku polany –
Ej – to mi odegrają
W Krakowie organy.. "
Poleciało ku wierchom – zadźwięczało po bukowym lesie – rozjękło, rozniesło się po dalszych uboczach – i Jaśkowi zdało się, że słyszy echa dobyte z niewidzianych dalekich organów. Zaśmiał się szczęśliwym śmiechem.
Zajął woły i popędził je ku południowi w cień kraju, aby się pasły. Sam zaś legł w słońcu na polanie i, sparty na łokciu, wygwizdywać sobie począł a kerpcem wytupywać jakąś melodyę. Po twarzy chodził mu uśmiech, niby kółka słoneczne, spadłe z gęstwy liści, a w oczach migotały ogniki lekkomyślne, zdrajcę swawoli. Bo też jeno swawolne myśli mogły się plątać po tej pysznej głowie, nijaką troską nie ściężałej.
Właśnie przyszło mu na pamięć, jak to tu na tej polanie w dzień Matki Boskiej Zielnej prasnął Józkiem, co go zwią Harnym, o ziemię – w oczach Haźbiety, pasającej teraz owce w przeciwległej uboczy, na Suhorze. I jak Haźbieta śmiała się i potem już ani pojrzeć na Józka nie chciała.
Skąd mu się wtedy telo tej siły nabrało? Przecie to chłop: jak i Józek. Od kiela roków wolaruje. A tak się pysznił swoją siłą – widziało się, że niema nadeń harniejszego. I ukrócił go.
Przywodził na oczy całą tę walkę po szczególe: Jak się wzięli próbować za pasy, zrazu niby żartem, a potem i naprawdę. Haźbieta stała opodal i śmiała się. To mu dodało sił. Jak nie zawinie – jak nie siepnie nim – aż ziemia jękła. Spojrzał tryumfująco na Haźbietę – ta się dalej śmiała, jeszcze serdeczniej.
"Hej – pociesenie moje
Kany sie obraca?
Popod Obidowiec
Owiecki nawraca…"
Zaśpiewał sobie wysokim półgłosem. I, przechylając głowę w tęsknem zamarzeniu, popatrzył w stronę Obidowca – ku Suhorze. Patrzał długo, aż mu mgłą zaszła ubocz – a miał ją w oczach, jak żywą, śmiejącą się, jak wtedy. Nagle zerwał się z ziemi.
– Cyje tyż jest? Cytyz już wygnała?…
Podszedł parę kroków wyżej i wpatrzył się bystro ku Suhorze. Lecz las zasłonił polanę – nie widać owiec, ani nic. Jakby się tu dowiedzieć… Stanął se mocno, sparł się pod bok, odkrzypnął i zawiódł głośno:
– Ou hoho hoho… hoho-ho-hu!
Zagrało potężnie – poniesło się ku przeciwległej uboczy.
Jasiek nadstawił ucha – nadsłuchował. Niezadługo przywiało cienki głos z Suhory:
– Uhuhu hu!
Jest. Poznał jej głos odrazu. Uśmiechnął się, jakby ją na oczy ujrzał. I z tej radości zawiódł:
– Hej!… jak ja se zaśpiewam,
Jak ja se zawiedę –
Usłysy mie dziewcę,
Choć najdali będę…
Mało mu się widziało – dodał:
– Hej!… jak ja se zaśpiewam –
Puscę głos po lesie –
Pozna mie dziewcyna,
Wiater ij doniesie…
Długo grało po lasach, po uboczach – a skoro zcichło doznaku, przyleciało z Suhory:
– Hej!… wtedy ja cie wtedy
Chłopaku poznała,
Kiedyś bucki ścinał,
Ja owiecki gnała…
Jaśkiem aż zatrzęsło – jakby to wiatr dunął, nie melodya tęskliwa.
– Dyć tak było. Jak się to zda i śpiewka..
I na oczach stanęły mu te liście bukowe, na których se ją przyniewolił, i te owce białe, które ich obstąpiły jako świadki…
Dużo miłośniej i jakby głosem nie swoim zaśpiewał:
– Hej!… powiedz-ze mi powiedz,
Moja kochanecko,
Z za wtorego wierchu
Wychodzi słonecko?
Jeszcze nie zgasły echa dźwięczne, gdy od Suhory przywiało:
– E jakże ja ci powiem,
Kie ja nie widziała –
Słonecko wschodziło,
To ja jesce spała…
Stcjąc oparty na ciupadze, ustami rozchylonemu słowa miłe chwytał, i uczuł, jakoby ta melodya przyniesła mu zapach siana, na którym spała.
Nie miał już woli śpiewać. Obejrzał się za wołmi. Pasły się w kraju, w cieniu buczków, okalających polanę.
Legł na ziemi do słońca i począł sobie znowu zcicha przygwizdować – ale mu nie szło. Owładnęło nim zleniwienie, zwyczajne o tym czasie. Zauważył, gdy oczyma zmęczonemi dookoła włóczył, że i woły powolniej trawę skubią – jak od niechcenia.
Słońce przetoczyło się z nad Turbacza ku Obi dowcowi i stało prawie na południu. Nie grzało już, ale piekło jak płomień ogniska. Gorąco coraz większe się czyniło – skwar się w powietrzu wzmagał. Nawet liście buczyny poskręcały się od żaru i dygotały.
Jasiek leżał na trawie, jak na rozpalonej nalepie. Pomyślał, że dobrzeby było zniżyć się do cienia, ale ruszyć mu się nie chciało. Kapelusz jeno nasunął na czoło, oczy przymknął i trwał jak w drzemce. Ale światło przedzierało się przez powieki i parzyło go w sam mózg. Bawił się zrazu tem światłem, bo rozmaite mu się przedstawiało: raz białe, raz żółte, raz czerwone… Myślał przytem:
– Taką cyrwoną spódnicę ma Haźbieta. Jak z poza bucków mignie, to jakby cary jakie. Co tyz to w tem…
I teraz na samą myśl czyniło mu się słabo koło serca – jak pod urokiem. Włada go odchodziła. W gardle uczuł suchość dziwną – pragnienie nagłe, uprzykrzone – aż oddech tamowało. Dźwignął się na siedzącko – popatrzył na świat – a świat mu się jakimś dziwnym wydał, jakby go coś przeinaczyło. Czary istotne… Każda rzecz ta sama, a nie ta. Liście jakieś zieleńsze – trawy złocone – i światła, światła potoki – lić jasna…
Przetarł oczy. Woły leżą – żwiękują. Czy to naprawdę te woły?
Zdała dobiegło żałosne wołanie kani: "piić"!
Dumał wstać – iść ku wodzie – ale źródło daleko, na północnej stronie. Zbaczyło mu się, że w Potoku Skalistym jest agrest; późno dojrzewa – może już i dojrzał. Ale i tam nie blizko. Pragnienie by go odpadło, nimby doszedł.
Wyciągnął się z powrotem – gdy pragnienie przywiodło mu na smak maliny. Są we wrębie, w uboczy. Począł je w myśli rwać i smakować. Przypomniało mu się zaraz, jak to mu kiedyś Haźbieta przynięsła w podołku malin. Słodkie były… Począł wspominać to i insze – i obraz jej, jako żywy przedstawił mu się w oczach. Leżąc na mchu wysokim, w słonecznej spiece, kusi go śmiechem, oczami i całą sobą rozkoszną…
Porwał się z ziemi – skoczył do krają – zajął woły i miał je gnać ku Suhorze… ale pognał je na stronę północną – ku wodzie.
Napoił woły w studzience i sam się napił. Potem siadł koło studzienki, a woły się po młace pasły.
W cieniu nabrał rzeźkości – siły mu wróciły – dumał zatem, coby tu wymanić, bo mu się cnąć poczynało. Ścinałby buka, ale nie wziął ze sobą rąbanicy – ciupagą nic nie poradzi.
Wstał – rozprostował ręce, aż zachrzęściały w stawach – spróbowałby się z kim. Ale tu po tej stronie, widać, nikt nie pasie. Huknął w dół ku roztoce – nikt nie odpowiedział.