Miłość pisana brajlem - ebook
Miłość pisana brajlem - ebook
Do tej pory dla Victora rok szkolny był jak skok na bungee bez bungee. Co Victor najbardziej lubi? Słuchać Rolling Stonesów, opychać się słodyczami ze swoim kumplem Hajsamem, rozmawiać o mechanice samochodwej ze swoim dziwnym ojcem.
Ale kiedy Marie, absolutnie genialna koleżanka z klasy, pewnego pięknego dnia wkracza w jego życie podczas sprawdzianu z matmy, cały jego świat się rozpada… Czemu nagle Marie, najlepsza uczennica i utalentowana wiolonczelistka, tak bardzo go potrzebuje? Dziwna przyjaźń rodzi się między nastolatkami, których wszystko dzieli. Czy zdołają wytrwać do końca, ukrywając tajemnicę Marie?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8057-437-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zadzwonił budzik i zaraz potem usłyszałem, że tata idzie na górę. Otworzył szeroko drzwi mojego pokoju.
– No wstawaj, już dzień! – Potrząsnął mną w łóżku. – Pospiesz się, bo się spóźnisz.
Poszedł na dół napakowany energią. W czasie wakacji naprawdę odwykłem od porannej gonitwy i tego ranka, chociaż czekało mnie rozpoczęcie roku szkolnego, byłem cały otumaniony. Słyszałem tatę, który się krzątał, szykując dla nas śniadanie, i znajome odgłosy działały na mnie usypiająco. Już miałem na główkę zanurkować w sen, kiedy ryknął:
– Wstaniesz czy mam wezwać dźwig?
Poderwałem się i w końcu spuściłem jedną nogę z łóżka, ale z wahaniem, jakbym miał wskoczyć do zimnej wody, zaraz też złapałem pierwsze lepsze spodnie i koszulkę. Trudno, nie będę jakoś specjalnie odstawiony, powiedziałem sobie. Kiedy schodziłem na dół, ważyłem tonę.
W kuchni czekał już kubek czekolady, którą zagrzał mi tata. Przyjemny smakowity zapach czuć było wkoło, tak że trochę mi się przejaśniło w głowie.
– Gotowy? – zapytał tata, kiedy piłem.
Uniesione brwi wygięły mu się w kształt daszka, a prawą ręką jakby mi na odległość masował mózg. Postarałem się zrobić minę człowieka, który panuje nad sytuacją.
– Chyba tak, ale… nigdy nic nie wiadomo… nie?
Coś tam przepłukał w zlewie i zanim wrócił do łóżka, powiedział:
– Nie zapomnij zgolić sobie czekoladowych wąsów. Wygląd się liczy, pamiętaj!
Wzruszyłem ramionami, siadając w salonie. Słońce dopiero co wzeszło, podwórko było jasno oświetlone. Pojedyncze liście już opadły z drzew i wyglądały na ziemi jak wysuszone motyle. Czas leciał, poszedłem więc po plecak. Wydał mi się jakiś mały i zeszmacony, dlatego powiedziałem sobie, że na pewno nie jest bardzo groźny: w tym roku nie dam się stłamsić wszystkim kłopotom, które się w nim mieszczą. Zajrzałem do środka. Znalazłem listę przyborów szkolnych i pomyślałem, zaciskając usta, że zapomniałem dać ją tacie, no ale przecież on też mógł o tym pomyśleć; tak to się odbywa w drużynie.
O mało nie poleciałem do jego pokoju, żeby podnieść alarm, ale powiedziałem sobie, że kurczę… Zacząłem opróżniać plecak, by zrobić coś w rodzaju remanentu, i znalazłem resztki kredek i jeden z dziwnych rysunków szacownego Hajsama: przedstawiał jabłoń i dookoła pnia duże czerwone jabłka. Hm… Przymocowałem rysunek na ścianie. Co on chciał mi powiedzieć? Generalnie nic nie kumam ani z tego, co Hajsam rysuje, ani z tego, co do mnie mówi. A jeśli spytam, kumam jeszcze mniej. W plecaku był też mój ostatni sprawdzian z szóstej klasy – dostałem trzy punkty na dwadzieścia i uwagę: „Postęp” – poza tym wyrwane z czasopisma zdjęcie kobiety w stroju kąpielowym, baaardzo ekonomicznym, zresztą w ogóle panna musiała być ekonomiczna w utrzymaniu. Wytrząsnąłem plecak, żeby całkiem go opróżnić, mówiąc sobie, że wrażenie nowości daje nadzieję.
Teraz wydał mi się leciutki. No jasne, plecak bez przyborów szkolnych nie ma sensu. Pogrzebałem w szufladzie i znalazłem ze trzy zeszyty, które mi zostały z zeszłego roku.
Moja sytuacja jako ucznia nie bardzo się zmieniła w przeciwieństwie do powziętych postanowień co do organizacji spraw. Musiałem inaczej wyregulować szelki plecaka, popuścić, bo wrzynały mi się w ramiona. Pomyślałem, że urosłem, i poszedłem do dużego lustra: faktycznie wyciągnęło mnie porządnie, nawet plecak wydawał się teraz mniej imponujący.
Byłem zadowolony, bo między innymi wzrost bardzo liczy się w życiu.
Przed wyjściem bez szczególnych oczekiwań rzuciłem: „Cześć!”, ale oczywiście tata nie odpowiedział.
To nie była jego wina. Pewnie bardzo późno wrócił z miasta. Jak zwykle uważał, żeby mnie nie obudzić, a teraz musiał się wyspać.
Nie było bardzo zimno, tylko troszkę mglisto, nasz panhard stał na brukowanym podwórku. Cały poprzedni dzień tata spędził na regulowaniu zaworów silnika swojego ukochanego auta i miał straszne problemy z tulejami olejowymi. Podpowiedziałem mu, żeby zdjął przewody olejowe, i to była dobra rada. Wieczorem, kiedy już leżałem w łóżku, tata wyjeżdżał z dostawami i słyszałem, że silnik M10S pracuje jak należy. Naprawdę kołysanka pierwsza klasa.
Dotarłem do szkoły, ludzie byli wszędzie. Przeszedłem przed portiernią, w której przesiadywał tata Hajsama, ale nikogo nie zobaczyłem. No to pomaszerowałem do reszty uczniów na podwórze, gdzie mieliśmy czekać na dyrektorkę.
Podwórze było pełne, a za ogrodzeniem czekali rodzice, którzy chcieli zobaczyć, jak sprawy się toczą. Wsuwali głowy między pręty, które trzymali obiema rękami jak więźniowie węszący zapach wolności, a ja powiedziałem sobie, że to śmieszny sposób oglądania tego, co się dzieje. Dyrektorka zaczęła nas wywoływać po nazwisku. Kolejno ustawialiśmy się przed wychowawczynią. Kiedy klasa była w komplecie, nauczycielka prowadziła ją do budynku. Długie szeregi uczniów znikały w środku, a podwórze pomału pustoszało.
Zastanawiałem się właśnie, gdzie mógł się podziać Hajsam szacowny, kiedy poczułem dłoń na swoim ramieniu. Nie musiałem się odwracać, bo wiedziałem, że to on.
– Szacowny Egipcjaninie – wyszeptałem – mam nadzieję, że będziemy w tej samej klasie.
– Załatwione.
W końcu się odwróciłem, bo już strasznie chciałem zobaczyć jego twarz. Stwierdziłem, że przez wakacje zrobił się jeszcze grubszy. Wielki brzuch miał pod obszerną kraciastą koszulą, kompletnie niemodną, poza tym za krótkie sztruksowe spodnie, spod których wystawały skarpetki, każda innego koloru. Za nieodłącznymi okularami w okrągłych rogowych oprawkach widać było jego uśmiechnięte oczka. Miał pogodny, spokojny wygląd człowieka, który zdążył się już rozpatrzyć jak należy. Nigdy nie mogłem skumać, jak Hajsam może być taki nieprzemakalny na modowe nowości, ale cóż, jego sprawa. Na żebrach poczułem egipskiego szturchańca łokciem.
– Victor!… Nieobecny?… Już nieobecny? – ryczała dyrektorka przez megafon.
Nooo, to naprawdę nie była chwila, żeby mnie wzięto za wagarowicza. Nie chciałem zwracać uwagi na swój przypadek już w dniu rozpoczęcia roku, wolałem trochę odczekać.
– Nie, nie! Jestem! – zawołałem, machając rękami. – Już idę! Już się ustawiam!
Niedługo później Hajsam dołączył do mnie. Powiedział: „Załatwione” i faktycznie było załatwione. Nie znałem nikogo więcej w klasie, ale kiedy razem z innymi szedłem korytarzami za wychowawcą, powiedziałem sobie, że może to i lepiej, jeżeli chcę, by o mnie zapomniano.
Usiedliśmy przy stolikach, następnie nauczyciel kazał nam wypełnić kwestionariusze, bo na początku roku chciano uzyskać o nas informacje. Kto chciał? Nie wiadomo. I nigdy nie kumałem, dlaczego ktoś ich potrzebuje, no ale… Ja też chętnie bym uzyskał informacje na temat nauczycieli, nigdy jednak nie podnosiłem tej sprawy, bo mówiłem sobie, że gdyby to wyszło ode mnie, od razu wydałoby się podejrzane. A ciekawie by było wiedzieć, gdzie mieszkają, jaką mają rodzinę i w ogóle. To by było o wiele ciekawsze niż dużo innych rzeczy.
Hajsam jak zwykle zajął miejsce w ostatnim rzędzie. Liczyłem, że coś zmienił w swoich metodach, ale najwyraźniej nie – nadal chciał siedzieć sam w ostatnim rzędzie. Często mi mówił, że dla niego to bardzo ważne. W czasie lekcji wprawiał się w stan maksymalnego skupienia, które z zewnątrz wyglądało na sen. Ja wiedziałem, że to koncentracja zagęszczona, jak sok, ale nauczyciele na początku roku zawsze się nabierali i myśleli, że śpi. Oczy miał półprzymknięte, ręce skrzyżowane na brzuchu i czasem podbródek oparty na piersiach. Mówił, że w takich chwilach udaje krokodyla nilowego: wygląda, jakby spał, a w rzeczywistości chłonie lekcję jak gąbka. Mógł reagować na każde słowo albo zmianę głosu nauczyciela dokładnie jak krokodyl, który na pozór śpi, ale jednym kłapnięciem szczęk może chapnąć wszystko, co się pojawi w ich zasięgu.
W tamtym roku pan od matmy wypisał na tablicy jakiś dowód nie do ogarnięcia, z całą masą pierwiastków i wzorów jak ze science fiction. Kiedy on się miotał przy tablicy, mój szacowny Egipcjanin siedział po swojemu spokojnie, drzemał leniwie, niczego nie zapisując, z brodą na piersiach. Potem uchylił jedno oko i bardzo grzecznie się zgłosił.
– Bez urazy, proszę pana – powiedział – myślę, że można to zrobić prościej.
Pomalutku podszedł do tablicy, wziął kawałek kredy, a my wyczuwaliśmy, że dzieje się cud. W samym rożku tablicy napisał tylko jedną równą linijkę i nauczyciel szeroko otworzył oczy, jakby rozwarły się przed nim drzwi do nieskończoności.
– Masz rację. Na sto procent – powiedział cienkim głosem, w którym był równocześnie smutek i podziw.
Później poszedł na chorobowe, bo pewnie potrzebował pewne rzeczy przemyśleć.
Przy kwestionariuszu zastanawiałem się, co odpowiedzieć w rubryce „zawód ojca”. W końcu napisałem „kupiec”, bo powiedziałem sobie, że to najlepiej pasuje. Tata i kupuje, i sprzedaje, rozumiecie, ale uznałem, że „kupiec” brzmi bardziej tajemniczo, no i przede wszystkim bardziej szlachetnie. Potem myśli trochę mi zwekslowały w innym kierunku. Czy tata na pewno w panhardzie zostawił luz 0,15 na wejściu i wyjściu? Jeśli nie, to zawory nie pociągną długo. Przez chwilę się tym martwiłem i przegapiłem, co mówił nauczyciel.
Koło południa znalazłem Hajsama na podwórzu. Grube szkła w okrągłych rogowych oprawkach nadawały mu wygląd napuszonej sowy. Poszliśmy do kanciapy jego ojca krokiem bardzo wolnym, ponieważ Hajsam chodził zawsze bardzo wolno – szacowny Hajsam, jak go nazywałem. Bo przedstawiał się zawsze tak samo, jakby połknął nagraną płytę: „Hajsam jestem. To egipskie imię, które zasługuje na szacunek”.
Jego tata siedział nad szachownicą, a koło szachownicy stała piramidka przezroczystego rachatłukum. Mój kolega był typem filozofa i powiedział mi kiedyś, że jego zdaniem egipskie piramidy to dowód, że ludzie są niepoprawni, że mają wrodzoną skłonność do zniechęcania się i w efekcie robią coraz mniej. Nie bardzo to rozumiałem, dlatego wieczorem zapytałem tatę, którego najpierw skręciło ze śmiechu, a potem mi poradził, żebym uważał, bo Hajsam na pewno jest z plemienia pesymistów. Zajrzałem do słownika, który dostałem od taty jako zachętę do nauki, i znalazłem:
PESYMIZM: skłonność do dostrzegania tylko ujemnych stron życia.
No w każdym razie wtedy, w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, patrzyłem przez jakiś czas, jak grają w szachy, szkoła tymczasem pustoszała, a mój żołądek coraz dokładniej wyścielało rachatłukum. Hajsam wykonywał bardzo wolne, ceremonialne gesty, które przypominały ruchy magika. Na cienkich wargach jego ojca malował się wieczny uśmieszek. Prawie nigdy ze sobą nie rozmawiali. Mój drogi kolega brał kawałek rachatłukum po każdym swoim ruchu i żuł go ospale, czekając na odpowiedź ojca. Cukier puder sypał mu się na kraciastą koszulę i przez chwilę unosił się nad szachownicą. Na portierni panował wielki spokój, cisza i poczucie wspólnoty, których strzegł ten obłoczek słodkiego pyłu.
Byłem zadowolony, że wychodzę ze szkoły ostatni – zresztą kiedy wchodziłem ostatni, też byłem zadowolony – czego Lucky Luke w ogóle nie rozumiał. Właśnie Hajsam zwrócił uwagę, że nasz szkolny pedagog jest podobny do Lucky Luke’a; do bretońskiego Lucky Luke’a. Czasami ktoś wtykał głowę do kanciapy i pytał ojca Hajsama, gdzie coś jest, a on odpowiadał niedbałym gestem. Kilka tajemnic otaczało mojego drogiego kolegę: jakim cudem Hajsam jest taki gruby, a jego ojciec taki chudy? I czemu kolega ma egipskie imię, chociaż jego ojciec jest Turkiem? A najważniejsze, to dlaczego mój szlachetny Egipcjanin świętuje szabas, skoro to nie jest zwyczaj ani egipski, ani turecki? Nie rozumiałem wielu rzeczy związanych z kumplem. Czasem szukałem czegoś w słowniku, który dostałem od taty, ale nawet w nim nie zawsze znajdowałem odpowiedź. No więc patrząc, jak grają w szachy, opychałem się rachatłukum.
RACHATŁUKUM: „spokój gardła”, słodki przysmak wschodni o galaretowatej konsystencji, oprószony cukrem pudrem.
– I jak było? – zapytał tata, wystawiając gębę umazaną smarem spod maski panharda. – Zwróciłeś na siebie uwagę?
Westchnąłem.
– Jeszcze nie…
Zmarszczył brwi nieufnie. Pod koniec poprzedniego roku obiecał dyrekcji, a szczególnie Lucky Luke’owi, że będzie miał na mnie oko. Na zachętę kupił mi Trzech muszkieterów Alexandre’a Dumasa i słownik, o którym już wspominałem.
– Pomyślałeś wczoraj, żeby zostawić luz 0,15 na wejściu i wyjściu? – zapytałem. – Bo jak nie, to zawory znowu wysiądą.
Wzruszył ramionami, wycierając narzędzia.
– Tato, powiedz…
– No?
– Jak myślisz, ile czasu zajęło panu Dumasowi napisanie Trzech muszkieterów?
– Bo ja wiem…
– Rok?
– Może… chociaż sądzę, że więcej.
– Trzy lata? Jak uważasz? Rok na jednego muszkietera, tak mi się zdaje.
– Możliwe.
– Tato, jeszcze coś…
Sadowił się w panhardzie na przednim siedzeniu.
– Tak… poczekaj, niech siądę… Jeśli znowu coś wyciąłeś…
– Nieee, chciałem się tylko o coś zapytać… Mocny byłeś w nauce, jak chodziłeś do szkoły?
Uspokoił się i przybrał minę ważniaka. Uśmiechał się zapatrzony przed siebie. Wydawało się, że szpera we wspomnieniach, prawą rękę pocierał sobie lekko podbródek, jakby chciał z niego wykrzesać iskierki przeszłości.
– Tak, supermocny.
– W jakich przedmiotach?
– We wszystkich.
Dziwnie się uśmiechał, dumnie i równocześnie trochę smutno, za przednią szybą samochodu, która lekko deformowała jego twarz.
Ja miałem jednak wątpliwości, bo obowiązkiem rodzica jest dawać przykład. Poszedłem do domu, mówiąc sobie, że o Trzech muszkieterów i Alexandre’a Dumasa zapytam Hajsama szacownego. Napiłem się wody, zanim wspiąłem się do swojego pokoju na poddaszu. Opróżniłem szkolny plecak, żeby poukładać nowe podręczniki na specjalnej półce. Na ścianie powiesiłem rozkład zajęć, bo w szóstej klasie za diabła nie mogłem go zapamiętać, myliłem przedmioty, dni, godziny i nigdy nie przynosiłem właściwych pomocy naukowych. Na koniec nałożyłem okładki na zeszyty, które podpisałem na pierwszej stronie: przedmiot i nauczyciel. Zajęło mi to trochę czasu, ale wszystko wyglądało na wymuskane, dlatego uznałem, że to już jakiś postęp. Postęp w metodzie. A metoda, cokolwiek by się mówiło, jest ważna.
Zszedłem do saloniku i poprosiłem tatę, żebyśmy sobie zrobili ryż po egipsku według przepisu, który dał mi Hajsam. W czasie posiłku z miną taką poważną, że aż się przestraszyłem, tata spytał:
– I jak, synu? Podobają ci się nauczyciele w tym roku?
Widziałem, że leży mu na sercu dotrzymanie obietnicy złożonej Lucky Luke’owi i że chce się upewnić co do mojego właściwego startu z początkiem nowego roku. Z czystym sumieniem kiwnąłem głową, żeby go uspokoić.
– Widzisz, synu, cały przebieg roku szkolnego rozgrywa się na początku. Wszystko zależy od otwarcia. Nie za bardzo gwałtownego, ale jednak dynamicznego. Oczywiście trzeba się przyło… zwrócić uwagę, żeby się za wcześnie nie zasapać. – Położył mi rękę na ramieniu. – Życie, chłopie, to wyścig górski, i to wcale nie na czas. Zapamiętaj to dobrze.
Skąd on wziął takie mądrości? Wyglądał, jakby jego też ogarnęła mania symboli.
– Jak dla mnie za dużo zboczy, wszędzie kamienie, a na rowerze, wiesz, tato, tyłek boli jak nie wiem. Więc nie gniewaj się, ale żeby dodać mi odwagi i nauczyć mnie, jak żyć, musisz wymyślić coś innego.
Sprzątnęliśmy ze stołu i usiedliśmy naprzeciw siebie w dwóch głębokich rozchwierutanych fotelach. Ja zacząłem, bo poprzedniego dnia przegrałem:
– Data pierwszego patentu Panharda i Levassora trzypunktowego układu zawieszenia.
Zastanawiał się kilka sekund, po czym wzruszył ramionami.
– Łatwe: czternasty stycznia tysiąc dziewięćset pierwszego. Moja kolej: pierwsza instalacja chłodnicy w panhardzie. Który rok?
Zamknąłem oczy, żeby lepiej mi się myślało. Pierwsza chłodnica… pierwsza chłodnica…
– Mam! Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt siedem. Wiem nawet, że na rajd Paryż–Dieppe.
Ojciec gwizdnął z podziwu i wstał, bo miał robotę.
– Swoją drogą nie do wiary, że jesteś w stanie nauczyć się na pamięć podręcznika Krebsa, za to…
Wiedziałem, do czego zmierza, i nawet jeśli miał rację, to jej nie miał.
– Zrozumiałem, tato, weź przestań, co?
– A pamiętasz, jak myślałeś, że Nelson Mandela to środkowy napastnik klubu AJ Auxerre?
– Nie nabijaj się.
Pośmialiśmy się do wspomnień, które podrzucaliśmy sobie nawzajem jak mydlane bańki.
– Zobaczysz, jutro cię zagnę jak nic – zapowiedział, machając podręcznikiem Krebsa. – W życiu nie zgadniesz.
– Ja też cię zagnę. I też nie zgadniesz.
W pokoju zerknąłem na plan lekcji zawieszony na ścianie i trochę mina mi zrzedła. Następnego dnia miałem na wpół do dziewiątej. Przypomniałem sobie, co ojciec mi powiedział: „Wszystko zależy od otwarcia. Nie za bardzo gwałtownego, ale jednak dynamicznego”. Na szafce przy łóżku leżała książka Dumasa. Pewnie dłużej będę ją czytał, niż jemu zajęło pisanie. Dotarłem na razie do strony dziewiątej. Wolałem przeczytać parę stron podręcznika Krebsa, który jest jakby biblią na temat panhardów, bo za wszelką cenę chciałem zagiąć tatę.