Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość ponad czasem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 maja 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,50

Miłość ponad czasem - ebook

Clare, urocza studentka sztuk pięknych i Henry, niekonwencjonalny bibliotekarz, spotkali się po raz pierwszy, gdy ona miała sześć lat, a on trzydzieści sześć. Kiedy Clare skończyła dwadzieścia trzy, a Henry trzydzieści jeden - zostali małżeństwem. Choć wydaje się to niemożliwe, jednak jest prawdziwe. Henry bowiem to jedna z pierwszych osób na świecie, u których wykryto rzadkie zaburzenie genetyczne: od czasu do czasu jego biologiczny zegar uruchamia się na nowo i Henry przemieszcza się w czasie. Znika nieoczekiwanie, pozostawiając po sobie tylko stosik ubrań. Nigdy nie wie, gdzie się znajdzie i jaka będzie otaczająca go rzeczywistość. Odmierzając swoją miłość kolejnymi spotkaniami, oboje za wszelką cenę próbują wieść normalne życie. Ale czy może liczyć na normalność człowiek, który jest niewolnikiem własnego ciała, a przede wszystkim nagłych podróży w czasie..

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-25-2
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nadej­dzie czas
Kiedy, w unie­sie­niu,
Powi­tasz sie­bie
W swo­ich wła­snych drzwiach, w swoim wła­snym lustrze,
I obaj uśmiech­nie­cie się do sie­bie,

I powiesz, usiądź tutaj. Zjedz coś.
Znów poko­chasz tego obcego, który był tobą.
Podaj mu wino. Podaj chleb. Oddaj serce
Temu obcemu, który cię kochał

Przez całe życie, któ­rego igno­ro­wa­łeś,
Zaj­mu­jąc się kimś innym, który zna cię na pamięć.
Weź z półki listy miło­sne,

Zdję­cia, roz­pacz­liwe liściki,
Zedrzyj swoje odbi­cie z lustra.
Usiądź. Roz­ko­szuj się życiem.

Derek Wal­cott, _Miłość po miło­ści_PRO­LOG

CLARE: Trudno jest zostać samej. Cze­kam na Henry’ego, nie wie­dząc, gdzie jest; mar­twię się, czy nic mu się nie stało. Trudno jest być osobą, która zostaje.

Pró­buję się czymś zająć. Dzięki temu czas pły­nie szyb­ciej.

Cho­dzę spać sama i sama się budzę. Dużo spa­ce­ruję. Pra­cuję, dopóki nie zacznę padać ze zmę­cze­nia. Obser­wuję, jak wiatr bawi się śmie­ciami, które przez całą zimę leżały ukryte pod śnie­giem. Wszystko wydaje się bar­dzo pro­ste, dopóki nie zaczy­nasz się nad tym zasta­na­wiać. Dla­czego nie­obec­ność tak bar­dzo potę­guje miłość?

Dawno temu męż­czyźni wypły­wali na morze, a kobiety cze­kały na nich i sto­jąc na brzegu, wypa­try­wały na hory­zon­cie malut­kiego statku. Teraz ja cze­kam na Henry’ego. Znika nagle, bez ostrze­że­nia. Cze­kam na niego. Każda chwila tego ocze­ki­wa­nia wydaje się rokiem, wiecz­no­ścią. Każda chwila bie­gnie wol­niutko i jest przej­rzy­sta jak szkło. Przez każdą z nich widzę nie­skoń­czo­ność takich chwil, które są cze­ka­niem. Dla­czego odszedł tam, gdzie nie mogę za nim podą­żyć?

HENRY: Jak to jest? Co czu­jesz?

Cza­sami jest tak, jakby twoja uwaga roz­pro­szyła się na uła­mek sekundy. Potem uświa­da­miasz sobie prze­ra­żony, że książka, którą trzy­ma­łeś w ręce, czer­wona baweł­niana koszula z bia­łymi guzi­kami, ulu­bione czarne dżinsy i brą­zowe skar­petki prze­tarte na jed­nej pię­cie, salo­nik, czaj­nik, który już miał zagwiz­dać w kuchni: wszystko znik­nęło.

Jak to jest?

Dokład­nie tak, jak w jed­nym z tych snów, kiedy nagle uświa­da­miasz sobie, że musisz napi­sać test, do któ­rego się w ogóle nie uczy­łeś, na doda­tek nie masz nic na sobie, a port­fel zosta­wi­łeś w domu.

Kiedy prze­miesz­czam się w cza­sie, zamie­niam się w roz­pacz­liwą wer­sję sie­bie samego. Staję się zło­dzie­jem, włó­częgą, zwie­rzę­ciem, które ucieka i szuka kry­jówki. Budzę prze­ra­że­nie na twa­rzach star­szych kobiet i wpra­wiam w osłu­pie­nie dzieci. Jestem magiczną sztuczką, ilu­zją naj­wyż­szego rzędu, tak nie­wia­ry­godną, że aż praw­dziwą.

Czy w całym tym prze­miesz­cza­niu się zawarta jest jakaś logika? Czy ist­nieje spo­sób na to, by pozo­stać w jed­nym miej­scu i trzy­mać się teraź­niej­szo­ści każdą komórką ciała? Nie wiem. Poja­wiają się pewne symp­tomy; jak w przy­padku każ­dej cho­roby ist­nieją powta­rza­jące się objawy: wyczer­pa­nie, hałas, stres, gwał­towne wsta­nie z miej­sca, miga­jące świa­tło – każda z tych rze­czy może stać się powo­dem nagłego znik­nię­cia. Ale dzieje się także i tak: czy­tam nie­dzielne wyda­nie „Timesa”, trzy­mam w ręce kubek z kawą, Clare drze­mie obok mnie na łóżku i nagle znaj­duję się w roku 1976, i oglą­dam sie­bie w wieku trzy­na­stu lat, jak koszę traw­nik dziadka. Cza­sami epi­zody te trwają tylko parę chwil; jest tak, jakby ktoś słu­chał radia, ale miał kło­pot z odna­le­zie­niem wła­ści­wej sta­cji. Wpa­dam w tłum, publicz­ność na jakiejś impre­zie, zamęt. Rów­nie czę­sto jestem sam: na polu, w domu, w samo­cho­dzie, na plaży, w szkole pod­sta­wo­wej w środku nocy. Zawsze bar­dzo się boję, że tra­fię do wię­zien­nej celi, windy peł­nej ludzi, na śro­dek auto­strady. Poja­wiam się zni­kąd, nagi. Jak można to wytłu­ma­czyć? Ni­gdy niczego ze sobą nie zabra­łem. Ubra­nia, pie­nię­dzy, doku­men­tów. Pod­czas tych epi­zo­dów więk­szość czasu poświę­cam na zna­le­zie­nie ubra­nia i kry­jówki. Na szczę­ście nie noszę oku­la­rów.

To wielka iro­nia losu, naprawdę. Uwiel­biam drobne przy­jem­no­ści: wygodny fotel, spo­kojne wie­czory w domu. I nie pra­gnę wiele. Kry­mi­nał do poduszki, zapach wil­got­nych, rudych wło­sów Clare, pocz­tówka od przy­ja­ciół z waka­cji, śmie­tanka do kawy, miękka skóra pod pier­siami Clare, syme­tria toreb z zaku­pami cze­ka­ją­cych na kuchen­nym bla­cie, by ktoś je roz­pa­ko­wał. Uwiel­biam snuć się mię­dzy rega­łami w biblio­tece, gdy wszy­scy już poszli do domu, i doty­kać lekko grzbie­tów ksią­żek. Tęsk­nota za tymi wła­śnie rze­czami prze­szywa mnie szcze­gól­nie bole­śnie, gdy kaprys Czasu posta­na­wia mnie od nich oddzie­lić.

I Clare, zawsze Clare. Clare ran­kiem, zaspana, z odci­skiem poduszki na policzku. Clare z rękami zanu­rzo­nymi w kadź do robie­nia papieru, wyj­mu­jąca z niej formę i potrzą­sa­jąca nią gwał­tow­nie, by połą­czyły się włókna. Clare z książką w ręce, z wło­sami prze­rzu­co­nymi przez opar­cie fotela, wcie­ra­jąca przed snem bal­sam w spierzch­nięte, zaczer­wie­nione dło­nie. I jej niski głos.

Nie­na­wi­dzę być tam, gdzie jej nie ma; kiedy jej nie ma. A jed­nak zawsze odcho­dzę tam, gdzie ona nie może za mną podą­żyć.Och, nie, iż to wła­śnie
Szczę­ściem jest, ten tutaj zysk przed­wcze­sny na rychłej stra­cie.

Lecz że być to dużo, a ile żeśmy z pozoru
Całej tu byt­no­ści, tej zni­kli­wo­ści potrzebni,
Z którą rzecz dziwna, musimy coś począć. Naj­zni­kliwsi.

Ach, biada, biada, co nieść ze sobą tam, gdzie
wszystko po się sprzęga? Nie to patrze­nie,
Któ­rego się żmud­nie uczyło, i nic z tego, co się tu przy­da­rzy. Nic.
Cier­pie­nie tedy. Nasam­przód tedy cię­żary, długo tedy
Zgłę­biane arkana miło­ści – to zatem,
Co zgoła nie­wy­po­wie­dziane.

Rainer Maria Rilke, _Ele­gie duiń­skie_,
Ele­gia dzie­wiąta,
(przeł. Adam Pomor­ski)PIERW­SZA RANDKA, JEDEN

_Sobota, 26 paź­dzier­nika 1991_
_(Henry ma 28, Clare 20 lat)_

CLARE: W biblio­tece panuje chłód i czuć zapach środka do czysz­cze­nia dywa­nów, choć wszę­dzie dookoła widzę tylko mar­mur. Wpi­suję się do książki: _Clare Abshire, 11.15, 10 26-91, Zbiory Spe­cjalne_. Ni­gdy wcze­śniej nie byłam w Biblio­tece New­berry i teraz, kiedy prze­szłam już przez ciemny, zło­wrogi hol, czuję dziwne pod­nie­ce­nie. Biblio­teka jest dla mnie niczym ogromne pudło pełne cudow­nych ksią­żek leżące w Boże Naro­dze­nie pod cho­inką. W win­dzie panuje pół­mrok, a ona unosi się w górę nie­mal bez­sze­lest­nie. Wysia­dam na trze­cim pię­trze i wypeł­niam for­mu­larz nie­zbędny do otrzy­ma­nia karty czy­tel­nika, po czym udaję się na górę do działu Zbio­rów Spe­cjal­nych. Obcasy moich butów stu­kają na drew­nia­nej pod­ło­dze. W zatło­czo­nej sali panuje cisza, pełno tu cięż­kich, zarzu­co­nych sto­sami ksią­żek sto­łów, przy któ­rych sie­dzą czy­tel­nicy. Przez wyso­kie okna wpada blask jesien­nego poranka w Chi­cago. Pod­cho­dzę do biurka dyżur­nej biblio­te­karki i odbie­ram rewersy. Zamie­rzam napi­sać pracę na zaję­cia z histo­rii sztuki. Jej tema­tem jest _Chau­cer_ wydany przez Kelm­scott Press. Spraw­dzam numer książki w kata­logu i wypeł­niam rewers. Chcę poczy­tać wię­cej o wytwa­rza­niu papieru w Kelm­scott, ale nie mogę sobie pora­dzić z kata­lo­giem. Wra­cam do biurka, by popro­sić o pomoc. Kiedy wyja­śniam sie­dzą­cej tam kobie­cie, czego szu­kam, spo­gląda przez moje ramię na prze­cho­dzącą wła­śnie osobę. „Może pan DeTam­ble będzie mógł pani pomóc”, mówi. Odwra­cam się, by zacząć wszystko wyja­śniać od początku, i staję twa­rzą w twarz z Hen­rym.

Odbiera mi mowę. Stoi przede mną Henry, spo­kojny, ubrany, młod­szy niż kie­dy­kol­wiek mia­łam go oka­zję oglą­dać. Pra­cuje w Biblio­tece New­berry i stoi przede mną teraz, w teraź­niej­szo­ści. Tutaj i teraz.

Nie posia­dam się z rado­ści. Henry patrzy na mnie cier­pli­wie, nie­pew­nie, ale bar­dzo uprzej­mie.

– W czym mogę pani pomóc? – pyta.

– Henry! – Z tru­dem powstrzy­muję się, by nie paść mu w ramiona.

Widać jed­nak po nim wyraź­nie, że w swoim obec­nym życiu ni­gdy mnie nie spo­tkał.

– Czy my się znamy? Prze­pra­szam, ale…

Roz­gląda się nie­spo­koj­nie w oba­wie, że całe to zamie­sza­nie nie umknie uwagi czy­tel­ni­ków i jego kole­gów z pracy. Jed­no­cze­śnie szybko prze­szu­kuje pamięć i docho­dzi do wnio­sku, że któ­reś z jego przy­szłych wcie­leń poznało już kie­dyś tę cudowną dziew­czynę sto­jącą teraz przed nim.

Gdy ja widzia­łam go po raz ostatni, ssał palce moich stóp na Łące.

Pró­buję mu wszystko wyja­śnić.

– Nazy­wam się Clare Abshire. Pozna­łam cię, kiedy byłam małą dziew­czynką…

Bra­kuje mi słów, bo jestem po uszy zako­chana w tym męż­czyź­nie, który w ogóle mnie nie pamięta. Dla niego wszystko jest jesz­cze przy­szło­ścią. Cała sytu­acja jest tak absur­dalna, że mam ochotę wybuch­nąć śmie­chem. Ja znam Henry’ego od lat, pod­czas gdy on patrzy na mnie z obawą i nie­po­ko­jem. Henry w sta­rych rybac­kich spodniach ojca cier­pli­wie prze­py­tu­jący mnie z tabliczki mno­że­nia, fran­cu­skich słó­wek, sto­lic; Henry śmie­jący się z lun­chu o dziw­nym smaku, który jako sied­mio­latka przy­nio­słam mu na Łąkę; Henry w smo­kingu, roz­pi­na­jący guziki koszuli w moje osiem­na­ste uro­dziny. Tutaj! Teraz!

„Chodź ze mną na kawę, na kola­cję, na cokol­wiek…”. Jasne, że musi się zgo­dzić. Henry, który kocha mnie w prze­szło­ści i przy­szło­ści, musi kochać mnie także i teraz. To uczu­cie powraca niczym echo z innego czasu. Poczu­łam wielką ulgę, gdy zgo­dził się ze mną umó­wić. Mamy się spo­tkać dziś wie­czo­rem w pobli­skiej taj­skiej restau­ra­cji. Wszystko to odbywa się w obec­no­ści zdu­mio­nej kobiety za biur­kiem. Wycho­dzę z biblio­teki, zapo­mi­na­jąc o Chau­ce­rze i Kelm­scott, zbie­gam po mar­mu­ro­wych scho­dach pro­sto na zalaną paź­dzier­ni­ko­wym słoń­cem ulicę. Potem, krzy­cząc z rado­ści, bie­gnę przez park, wśród barasz­ku­ją­cych psów i wie­wió­rek.

HENRY: Zwy­kły, ruty­nowy dzień w paź­dzier­niku, sło­neczny i cie­pły. Sie­dzę w pracy w małym, pozba­wio­nym okien pokoju, o wyraź­nie okre­ślo­nej wil­got­no­ści, na czwar­tym pię­trze Biblio­teki New­berry i kata­lo­guję kolek­cję mar­mur­ko­wych papie­rów, którą nie­dawno prze­ka­zano nam w darze. Papiery są piękne, lecz praca nudna i powoli zaczy­nam uża­lać się nad sobą. Czuję się staro, tak staro, jak może się czuć dwu­dzie­sto­ośmio­la­tek po nocy spę­dzo­nej na piciu dro­giej wódki i bez­sku­tecz­nych pró­bach odzy­ska­nia wzglę­dów Ingrid Car­mi­chel. Kłó­ci­li­śmy się przez cały wie­czór, a teraz nawet nie pamię­tam o co. Czuję, że zaraz pęk­nie mi głowa. Muszę napić się kawy. Pozo­sta­wia­jąc mar­mur­kowe papiery w sta­nie kon­tro­lo­wa­nego cha­osu, prze­cho­dzę przez biuro i mijam biurko w czy­telni. Nagle zatrzy­muje mnie głos Isa­belle: „Może pan DeTam­ble będzie mógł pani pomóc”, co zna­czy: „Henry, ty dra­niu, dokąd się wybie­rasz?”. Nie­sa­mo­wi­cie piękna, wysoka, rudo­włosa dziew­czyna odwraca się i patrzy na mnie, jak­bym był jej oso­bi­stym zba­wi­cie­lem. Czuję nagły skurcz w żołądku. Ona najwyraź­niej mnie zna, ja za to nie mam poję­cia, kim jest. Bóg jeden wie, co powie­dzia­łem, zro­bi­łem lub obie­ca­łem temu uro­czemu stwo­rze­niu, jestem więc zmu­szony zwró­cić się do niej naj­bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nym tonem, na jaki potra­fię się zdo­być: „W czym mogę pani pomóc?”. Dziew­czyna szep­cze nagle: „Henry!”, gło­sem, który prze­ko­nuje mnie, że kie­dyś musiało nas łączyć coś naprawdę nie­sa­mo­wi­tego. To jesz­cze pogar­sza sprawę, bo ja prze­cież nic o niej nie wiem, nie znam nawet jej imie­nia. Mówię: „Czy my się znamy?”, a Isa­belle rzuca mi spoj­rze­nie, które zna­czy tylko jedno: „Ty dupku”. Dziew­czyna odpo­wiada jed­nak spo­koj­nie: „Nazy­wam się Clare Abshire. Pozna­łam cię, gdy byłam małą dziew­czynką”, zapra­sza mnie na kola­cję. Zdu­miony przy­staję na jej pro­po­zy­cję. Patrzy na mnie czule, choć jestem nie­ogo­lony, ska­co­wany i ogól­nie rzecz bio­rąc, w nie naj­lep­szej for­mie. Uma­wiamy się na wie­czór w restau­ra­cji Beau Thai i Clare wypada z czy­telni.

Kiedy stoję oszo­ło­miony w win­dzie, uświa­da­miam sobie, że oto wspa­niała część mojej przy­szło­ści odna­la­zła mnie wła­śnie w teraź­niej­szo­ści, i wybu­cham śmie­chem. Prze­cho­dzę przez hol i gdy zaczy­nam scho­dzić na dół, widzę Clare bie­gnącą rado­śnie przez plac Waszyng­tona. Czuję, że jestem bli­ski łez, choć zupeł­nie tego nie rozu­miem.

_Póź­niej tego samego wie­czoru:_

HENRY: O szó­stej wie­czo­rem pędzę z pracy do domu i pró­buję coś ze sobą zro­bić. Domem w tych dniach jest nie­wiel­kie, lecz sza­leń­czo dro­gie stu­dio przy North Dear­born; stale obi­jam się o ściany, blaty i meble. Krok Pierw­szy: otwo­rzyć sie­dem­na­ście zam­ków w drzwiach, wpaść do salo­niku, który jest jed­no­cze­śnie sypial­nią, i zrzu­cić ubra­nie. Krok Drugi: prysz­nic i gole­nie. Krok Trzeci: pozba­wione choć cie­nia nadziei spoj­rze­nie do wnę­trza szafy; mia­łem rację, żadne ubra­nie nie jest cał­kiem czy­ste. Na szczę­ście udaje mi się zna­leźć jedną białą koszulę, któ­rej nie wyją­łem jesz­cze z worka po ode­bra­niu z pralni. Decy­duję się na ciemny gar­ni­tur i jasno­nie­bie­ski kra­wat. Krok Czwarty: wkła­dam to wszystko i docho­dzę do wnio­sku, że wyglą­dam jak agent FBI. Krok Piąty: roz­glą­dam się po miesz­ka­niu, bała­gan jest rze­czy­wi­ście kosz­marny. Posta­na­wiam unik­nąć zapra­sza­nia Clare do sie­bie dziś wie­czo­rem, nawet jeśli miał­bym taką spo­sob­ność. Krok Szó­sty: oglą­dam się w dużym lustrze w łazience i widzę szczu­płego, wyso­kiego faceta niczym z rysunku Egona Schiele, w czy­stej koszuli i gar­ni­turze przed­się­biorcy pogrze­bo­wego. Zasta­na­wiam się, w jakim ubra­niu oglą­dała mnie ta dziew­czyna, bo z pew­no­ścią nie we wła­snym przy­by­wa­łem z mojej przy­szło­ści do jej prze­szło­ści. Powie­działa, że była małą dziew­czynką? Przez głowę prze­biega mi cała masa pytań, na które nie potra­fię udzie­lić odpo­wie­dzi. Chwilę oddy­cham głę­boko. Dobra. Chwy­tam port­fel, klu­cze i wycho­dzę. Zamy­kam trzy­dzie­ści sie­dem zam­ków, wcho­dzę do trzesz­czą­cej windy, kupuję dla Clare róże w kwia­ciarni w holu i pędzę do odda­lo­nej o dwie prze­cznice restau­ra­cji. I tak jestem pięć minut spóź­niony. Clare sie­dzi już w bok­sie i kiedy mnie dostrzega, na jej twa­rzy poja­wia się wyraz wiel­kiej ulgi. Macha do mnie, jakby uczest­ni­czyła w para­dzie.

– Cześć – mówię.

Ma na sobie aksa­mitną sukienkę w kolo­rze czer­wo­nego wina i perły. Wygląda jak dziew­czyna z obra­zów Bot­ti­cel­lego: duże szare oczy, długi nos, usta deli­katne jak u gej­szy. Ma dłu­gie rude włosy, które opa­dają miękką falą do połowy ple­ców. Jest tak blada, że w świe­tle świec wygląda jak figura z wosku. Podaję jej róże.

– To dla cie­bie.

– Dzię­kuję – mówi dziw­nie zachwy­cona. Patrzy na mnie i uświa­da­mia sobie, że jestem zdzi­wiony jej reak­cją. – Ni­gdy wcze­śniej nie dawa­łeś mi kwia­tów.

Sia­dam obok niej. Jestem zafa­scy­no­wany. Ta kobieta naprawdę mnie zna; to nie jest tylko prze­lotna zna­jo­mość z któ­re­goś z moich przy­szłych wysko­ków. Pod­cho­dzi kel­nerka i podaje nam karty.

– Powiedz mi – rzu­cam.

– Co?

– Wszystko. Czy rozu­miesz, dla­czego ja cię nie znam? Jest mi bar­dzo przy­kro z tego powodu…

– Och, nie­po­trzeb­nie. Cho­dzi mi o to, że ja wiem… wiem, dla­czego tak się dzieje. – Clare zniża głos. – Wszystko przez to, że dla cie­bie nic się jesz­cze nie wyda­rzyło, a ja znam cię od bar­dzo dawna.

– Jak długo?

– Czter­na­ście lat. Zoba­czy­łam cię po raz pierw­szy, gdy mia­łam sześć lat.

– Jezu. Czę­sto mnie widy­wa­łaś? Czy tylko kilka razy?

– Kiedy spo­tka­li­śmy się po raz ostatni, kaza­łeś mi to przy­nieść na nasze następne spo­tka­nie. – Poka­zuje jasno­nie­bie­ski dzie­cinny pamięt­nik. – Pro­szę, to dla cie­bie.

Otwie­ram go w miej­scu zazna­czo­nym kawał­kiem gazety. Strona z dwoma małymi spa­nie­lami w pra­wym gór­nym rogu zawiera wykaz dat. Pierw­sza z nich to 23 wrze­śnia 1977 roku, a ostat­nia, szes­na­ście ozdo­bio­nych śmiesz­nymi psia­kami stron dalej, to 24 maja 1989 roku. Liczę powoli. Sto pięć­dzie­siąt dwie daty zapi­sane nie­bie­skim dłu­go­pi­sem sze­ro­kim pismem sze­ścio­latki.

– To ty spi­sa­łaś te daty? Są dokładne?

– Ty mi je podyk­to­wa­łeś. Kilka lat temu powie­dzia­łeś mi, że nauczy­łeś się ich na pamięć z tej wła­śnie listy. Nie wiem, skąd ona się wzięła… przy­po­mina tro­chę wstęgę Möbiusa. Ale daty są dokładne. Wie­dzia­łam, kiedy mam wyjść na Łąkę, żeby się z tobą spo­tkać.

Przy sto­liku znów staje kel­nerka i skła­damy zamó­wie­nie: tom kha kai dla mnie i gang mus­sa­man dla Clare. Kel­nerka przy­nosi her­batę, którą nale­wam do fili­ża­nek.

– Co to takiego ta Łąka? – Jestem tak pod­nie­cony, że z tru­dem udaje mi się usie­dzieć na krze­śle. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem nikogo z mojej przy­szło­ści, a już na pewno nie dziew­czynę Bot­ti­cel­lego, która widziała mnie sto pięć­dzie­siąt dwa razy.

– To część posia­dło­ści moich rodzi­ców w Michi­gan. Po jed­nej stro­nie rośnie las, a po dru­giej stoi dom. Mniej wię­cej w środku znaj­duje się polana o śred­nicy trzech metrów, z wiel­kim kamie­niem. Jeśli znaj­dujesz się na tej pola­nie, to nikt z domu nie może cię zauwa­żyć, bo teren naj­pierw się wznosi, a na pola­nie gwał­tow­nie opada. Czę­sto się tam bawi­łam, bo lubi­łam być sama i myśla­łam, że nikt nie wie, gdzie jestem. Pew­nego dnia, kiedy byłam w pierw­szej kla­sie, wró­ci­łam do domu ze szkoły, wyszłam na polanę i zoba­czy­łam tam cie­bie.

– Byłem nagi i pewno wymio­to­wa­łem.

– Szcze­rze mówiąc, spra­wia­łeś wra­że­nie bar­dzo opa­no­wa­nego. Pamię­tam, że wie­dzia­łeś, jak mam na imię, i że znik­ną­łeś w bar­dzo spek­ta­ku­larny spo­sób. Teraz, kiedy patrzę na to z per­spek­tywy, wiem, że musia­łeś być tam już wcze­śniej. To było chyba w tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tym pierw­szym roku, mia­łam dzie­sięć lat. Powta­rza­łeś raz po raz „O mój Boże” i nie spusz­cza­łeś ze mnie wzroku. Byłeś też bar­dzo skrę­po­wany swoją nago­ścią. Po tym spo­tka­niu przy­wy­kłam już, że ten stary, nagi facet w magiczny spo­sób zjawi się z przy­szło­ści i będzie chciał dostać ubra­nie. – Clare się uśmie­cha. – I coś do jedze­nia.

– Co w tym śmiesz­nego?

– Przez te wszyst­kie lata przy­rzą­dza­łam ci bar­dzo dziwne rze­czy. Kanapki z masłem orze­cho­wym i pastą z file­tów anchois. Pasz­tet i kawałki bura­ków na kra­ker­sach „Ritz”. Chcia­łam spraw­dzić, czy jest coś takiego, czego nie zjesz, a po czę­ści pró­bo­wa­łam ci zaim­po­no­wać umie­jęt­no­ściami kuli­nar­nymi.

– Ile mia­łem lat?

– W wer­sji naj­star­szej jakieś czter­dzie­ści parę. Nie jestem pewna, ile naj­mniej, może koło trzy­dzie­stu? A ile masz teraz?

– Dwa­dzie­ścia osiem.

– Teraz wyglą­dasz w moich oczach bar­dzo młodo. Przez kilka lat poja­wia­łeś się głów­nie w wer­sji czter­dzie­sto­pa­ro­let­niej i wyglą­dało na to, że nie jest ci lekko w życiu… Ale kiedy jest się dziec­kiem, wszy­scy doro­śli wyglą­dają na dużych i sta­rych.

– Co robi­li­śmy? Na Łące? Zdaje się, że spę­dzi­li­śmy tam sporo czasu.

Clare się uśmie­cha.

– Mnó­stwo rze­czy. Zmie­niały się w zależ­no­ści od mojego wieku i pogody. Dużo poma­ga­łeś mi w lek­cjach. Gra­li­śmy w różne gry. Ale przede wszyst­kim roz­ma­wia­li­śmy. Kiedy byłam cał­kiem mała, myśla­łam, że jesteś anio­łem, więc wypy­ty­wa­łam cię o Pana Boga. Jako nasto­latka pró­bo­wa­łam cię nakło­nić, żebyś się ze mną kochał, ale ty ni­gdy nie chcia­łeś, co oczy­wi­ście spra­wiało, że sta­wa­łam się coraz bar­dziej natar­czywa. Bałeś się chyba, że naba­wię się przez to jakichś kom­plek­sów. Pod wie­loma wzglę­dami trak­to­wa­łeś mnie po ojcow­sku.

– Och. Miło to sły­szeć, ale teraz aku­rat jakoś nie mam ochoty, żebyś trak­to­wała mnie jak ojca. – Patrzymy sobie w oczy i uśmie­chamy jak sta­rzy spi­skowcy. – A w zimie? Zimy w Michi­gan są bar­dzo ostre.

– Prze­my­ca­łam cię do piw­nic. Są naprawdę ogromne. Jedna z nich pełni funk­cję maga­zynu, a po dru­giej stro­nie ściany znaj­duje się kotłow­nia. Nazy­wamy to pomiesz­cze­nie Czy­tel­nią, bo trzy­mamy tam stare książki i pisma. Pew­nego dnia sie­dzia­łeś tam zamknięty i roz­pę­tała się wielka śnie­życa. Nikt nie poszedł do szkoły ani do pracy, a ja myśla­łam, że osza­leję, bo nie mogłam zdo­być dla cie­bie jedze­nia. Kiedy roz­pę­tała się zamieć, Etta miała wła­śnie jechać na zakupy. Przez trzy dni sie­dzia­łeś więc w piw­nicy, czy­ta­jąc stare numery „Reader’s Digest”, żywiąc się sar­dyn­kami i maka­ro­nem instant.

– Brzmi słono. Już nie mogę się tego docze­kać.

Kel­nerka posta­wiła na stole nasze dania.

– Nauczy­łaś się goto­wać?

– Nie. Marna ze mnie kucharka. Nell i Etta zawsze wpa­dały w szał, kiedy pró­bo­wa­łam coś zro­bić w kuchni. Mogłam tam przyjść tylko po colę. Od czasu prze­pro­wadzki do Chi­cago nie mam dla kogo goto­wać i stra­ci­łam moty­wa­cję. Poza tym mam mnó­stwo zajęć w szkole, więc jadam głów­nie tutaj. – Clare wsuwa do ust wide­lec pełen curry. – To jest naprawdę pyszne.

– Nell i Etta?

– Nell jest naszą kucharką. – Clare się uśmie­cha. – Wygląda tak, jak wyglą­da­łaby Are­tha Fran­klin, gdyby była Julią Child¹. Etta jest naszą gospo­dy­nią i zaj­muje się wszyst­kim. Jest dla nas pra­wie jak mama, bo moja matka jest… No cóż, Etta jest Niemką i jest przez to dość surowa, ale zawsze była przy nas, gdy tym­cza­sem mama… czę­sto buja w obło­kach. Rozu­miesz?

Kiwam głową, bo mam usta pełne zupy.

– No i jest jesz­cze Peter – dodaje Clare. – To nasz ogrod­nik.

– No pro­szę, twoja rodzina ma służbę. Tro­chę za wyso­kie progi jak dla mnie. Czy pozna­łem kie­dyś… kogoś z nich?

– Pozna­łeś bab­cię Meagram tuż przed jej śmier­cią. To jedyna osoba, któ­rej o tobie opo­wie­dzia­łam. Była już wtedy pra­wie nie­wi­doma. Wie­działa, że mamy się pobrać, i bar­dzo chciała cię poznać.

Prze­staję jeść i patrzę na Clare. Odpo­wiada mi poważ­nym spoj­rze­niem. Jest uro­cza i spo­kojna jak anioł.

– Mamy się pobrać?

– Tak sądzę – odpo­wiada. – Przez wszyst­kie te lata opo­wia­da­łeś mi, że w cza­sach, z któ­rych przy­by­wasz, jeste­śmy mał­żeń­stwem.

To za dużo. Sta­now­czo za dużo. Zamy­kam oczy i zmu­szam się, by o niczym nie myśleć; ostat­nią rze­czą, jakiej pra­gnę, jest utrata kon­taktu z tutaj i teraz.

– Henry? Henry, nic ci nie jest?

Czuję, jak Clare siada obok mnie. Otwie­ram oczy, a ona ujmuje moje dło­nie.

– Henry, prze­pra­szam, ale nie mogę się do tego przy­zwy­czaić. Wszystko się odwró­ciło. Przez całe moje życie to ty wszystko wie­dzia­łeś i zapo­mnia­łam, że dziś wie­czór nie powin­nam się tak śpie­szyć. – Uśmie­cha się. – Ostat­nie słowa, jakie do mnie powie­dzia­łeś pod­czas naszego ostat­niego spo­tka­nia, brzmiały: „Miej litość, Clare”, i teraz już wiem, co mia­łeś na myśli.

Na­dal trzyma mocno moje dło­nie w swo­ich. Patrzy na mnie z miło­ścią. Jestem jej głę­boko wdzięczny.

– Clare?

– Tak?

– Czy możemy się cof­nąć? Możemy uda­wać, że to nor­malna pierw­sza randka, na którą umó­wiły się dwie nor­malne osoby?

– Jasne. – Clare wstaje i wraca na swoje miej­sce. Siada wypro­sto­wana i siłą powstrzy­muje uśmiech.

– No dobra, Clare. Opo­wiedz mi coś o sobie. Masz jakieś hobby? Zwie­rzaki? Nie­zwy­kłe upodo­ba­nia sek­su­alne?

– Sam się prze­ko­naj.

– Dobrze. Co dalej? Gdzie cho­dzisz do szkoły? Co stu­diu­jesz?

– Jestem w Insty­tu­cie Sztuk Pięk­nych. Zaczy­na­łam od rzeźby, ale nie­dawno zaczę­łam zgłę­biać taj­niki wytwa­rza­nia papieru.

– Świet­nie. Jak wyglą­dają twoje dzieła?

Po raz pierw­szy Clare spra­wia wra­że­nie zakło­po­ta­nej.

– Są… duże i przed­sta­wiają… ptaki. – Wbija wzrok w blat stołu, a po chwili wypija łyk her­baty.

– Ptaki?

– Tak naprawdę cho­dzi o… tęsk­notę. – Na­dal nie patrzy na mnie, więc zmie­niam temat.

– Opo­wiedz mi coś o swo­jej rodzi­nie.

– Dobrze. – Odpręża się i uśmie­cha. – Moja rodzina mieszka w sta­nie Michi­gan, nie­da­leko poło­żo­nego nad jezio­rem małego mia­steczka South Haven. Nasz dom tak naprawdę stoi na wydzie­lo­nym tere­nie i nale­żał do rodzi­ców mojej matki, dziadka i babci Meagram. Dzia­dek umarł przed moim uro­dze­niem, a bab­cia miesz­kała z nami aż do śmierci. Umarła, gdy mia­łam sie­dem­na­ście lat. Dzia­dek był praw­ni­kiem i mój tato też jest praw­ni­kiem. Poznał mamę, gdy zaczął pra­co­wać w kan­ce­la­rii dziadka.

– Oże­nił się więc z córką szefa.

– Tak. Cza­sami się zasta­na­wiam, czy przy­pad­kiem nie oże­nił się z domem szefa. Dom jest naprawdę nie­sa­mo­wity. Jego zdję­cia można zna­leźć w wielu książ­kach poświę­co­nych archi­tek­tu­rze.

– Ma jakąś nazwę? Kto go zbu­do­wał?

– Nazywa się Meadow­lark House, a zbu­do­wał go Peter Wyns w tysiąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym roku.

– Ach tak. Widzia­łem te zdję­cia. Zbu­do­wano go dla rodziny Hen­der­so­nów, prawda?

– Tak. W pre­zen­cie ślub­nym dla Mary Hen­der­son i Die­tera Bascombe. Po dwóch latach roz­wie­dli się i sprze­dali dom.

– To bar­dzo wytworna rezy­den­cja.

– Moja rodzina też jest wytworna. I ma bzika na jego punk­cie.

– A rodzeń­stwo?

– Mój brat Mark ma dwa­dzie­ścia dwa lata i stu­diuje prawo na Harvar­dzie. Ali­cia ma sie­dem­na­ście lat i koń­czy szkołę śred­nią. Gra na wio­lon­czeli.

Wyczu­łem dużo cie­pła dla sio­stry i pewną nie­chęć w sto­sunku do brata.

– Nie prze­pa­dasz za Mar­kiem?

– Jest podobny do ojca. Obaj lubią wygry­wać i potra­fią męczyć cię tak długo, aż w końcu przy­znasz im rację.

– Wiesz, zawsze zazdro­ści­łem innym rodzeń­stwa, nawet jeśli za nim nie prze­pa­dali.

– Jesteś jedy­na­kiem?

– Tak. Myśla­łem, że wiesz o mnie wszystko.

– Tak naprawdę wiem wszystko i nic. Wiem, jak wyglą­dasz bez ubra­nia, ale do dzi­siej­szego ranka nie zna­łam two­jego nazwi­ska. Wie­dzia­łam, że miesz­kasz w Chi­cago, ale nie wiem nic o two­jej rodzi­nie poza tym, że twoja mama zgi­nęła w wypadku samo­cho­do­wym, kiedy mia­łeś sześć lat. Wiem, że dosko­nale znasz się na sztuce i mówisz płyn­nie po nie­miecku i fran­cu­sku, ale nie mia­łam poję­cia, że pra­cu­jesz w biblio­tece. Nie uła­twi­łeś mi wcale odna­le­zie­nia cię w teraź­niej­szo­ści; powie­dzia­łeś, że spo­tkamy się, kiedy nadej­dzie odpo­wied­nia chwila. No i jeste­śmy.

– Jeste­śmy – zga­dzam się z nią. – Moja rodzina nie jest wcale wytworna. Rodzice poświę­cili życie muzyce. Moim ojcem jest Richard DeTam­ble, a matką była Annette Lyn Robin­son.

– Ta śpie­waczka!

– Ow­szem. A ojciec jest skrzyp­kiem. Gra w Chi­ca­gow­skiej Orkie­strze Sym­fo­nicz­nej. Ale ni­gdy nie zro­bił takiej kariery jak mama. Wielka szkoda, bo jest genial­nym wir­tu­ozem. Po śmierci mamy nie potra­fił się odna­leźć.

Zja­wia się kel­nerka z rachun­kiem. Nie­wiele zje­dli­śmy, ale przy­naj­mniej ja nie mam już na nic ochoty. Clare otwiera torebkę, ale potrzą­sam głową i płacę. Wycho­dzimy z restau­ra­cji i sta­jemy na Clark Street w przy­jemny jesienny wie­czór. Clare ma na sobie jakieś wymyślne nie­bie­skie okry­cie i futrzany sza­lik; ja zapo­mnia­łem wło­żyć płaszcz, więc trzęsę się z zimna.

– Gdzie miesz­kasz? – pyta Clare.

Och nie.

– Dwie prze­cznice stąd, ale mam bar­dzo małe miesz­ka­nie, w któ­rym teraz panuje kosmiczny bała­gan. A ty?

– W Roscoe Vil­lage nad Hoyne. Ale mam współ­lo­ka­torkę.

– Jeśli przyj­dziesz do mnie, to będziesz musiała zamknąć oczy i poli­czyć do tysiąca. Może twoja współ­lo­ka­torka jest bar­dzo dys­kretna i głu­cha?

– Masz pecha. Ni­gdy nikogo nie zapra­szam do sie­bie. Cha­risse natych­miast by na cie­bie nasko­czyła i wbiła ci drza­zgi pod paznok­cie, żeby tylko wszyst­kiego się dowie­dzieć.

– Marzę o tym, by tor­tu­ro­wała mnie osóbka o imie­niu Cha­risse, ale widzę, że ty się do tego nie palisz. Chodźmy więc do mojej jaskini.

Ruszamy Clark Street. Po dro­dze wstę­puję do sklepu po butelkę wina. Kiedy wycho­dzę, Clare patrzy na mnie zasko­czona.

– Myśla­łam, że nie wolno ci pić alko­holu.

– Nie?

– Dok­tor Ken­drick był wyraź­nie temu prze­ciwny.

– A kto to taki?

– To twój lekarz, eks­pert od zabu­rzeń cza­so­wych.

– Wyja­śnij mi, pro­szę.

– Nie­wiele wiem. Dok­tor Ken­drick jest gene­ty­kiem mole­ku­lar­nym, który odkrył… odkryje, dla­czego ludzie cier­pią na zabu­rze­nia cza­sowe. To pro­blem gene­tyczny; roz­wiąże go w dwa tysiące szó­stym roku. – Wzdy­cha ciężko. – Musi upły­nąć jesz­cze sporo czasu. Powie­dzia­łeś mi kie­dyś, że za dzie­sięć lat będzie znacz­nie wię­cej ludzi cier­piących na tę cho­robę.

– Ni­gdy nie sły­sza­łem o nikim, kto cier­piałby na tego typu… zabu­rze­nia.

– Podej­rze­wam, że nawet gdyby udało ci się teraz odna­leźć dok­tora Ken­dricka, nie potra­fiłby ci pomóc. A gdyby mógł, ni­gdy byśmy się nie spo­tkali.

– Prze­stańmy o tym myśleć.

Sta­jemy w holu. Clare wcho­dzi pierw­sza do malut­kiej windy. Zamy­kam drzwi i wci­skam guzik jede­na­stego pię­tra. Clare pach­nie sta­rym mate­ria­łem, mydłem, potem i futrem. Oddy­cham głę­boko. Winda zatrzy­muje się na moim pię­trze. Wycho­dzimy i ruszamy wąskim kory­ta­rzem. Męczę się ze wszyst­kimi stu sied­mioma zam­kami i lekko uchy­lam drzwi.

– Kiedy byli­śmy na kola­cji, bała­gan zro­bił się jesz­cze więk­szy. Będę musiał zawią­zać ci oczy.

Clare chi­cho­cze, gdy sta­wiam butelkę na pod­ło­dze i zdej­muję kra­wat. Zasła­niam jej oczy i mocno zawią­zuję kra­wat z tyłu głowy. Otwie­ram drzwi, wpro­wa­dzam ją do środka i sadzam na fotelu.

– Dobra, zacznij liczyć.

Liczy posłusz­nie. Mio­tam się po miesz­ka­niu, zbie­ra­jąc bie­li­znę i skar­petki z pod­łogi, łyżeczki i fili­żanki po kawie ze wszyst­kich moż­li­wych powierzchni i wrzu­cam wszystko do zlewu w kuchni. Kiedy Clare mówi: „Dzie­więć­set sześć­dzie­siąt sie­dem”, zdej­muję jej kra­wat z oczu. Zdą­ży­łem nawet zło­żyć kanapę i teraz sia­dam na niej wygod­nie.

– Wino? Muzyka? Świece?

– Bar­dzo pro­szę.

Wstaję z kanapy i zapa­lam świece. Gdy koń­czę, gaszę górne świa­tło i cały pokój zalewa cie­pły, migo­czący blask. Wszystko od razu wygląda znacz­nie lepiej. Wkła­dam róże do wody, znaj­duję kor­ko­ciąg, otwie­ram wino i nale­wam do kie­lisz­ków. Po chwili zasta­no­wie­nia wsu­wam do odtwa­rza­cza nagraną przez matkę dla wytwórni EMI płytę z pie­śniami Schu­berta i pusz­czam ją bar­dzo cicho.

Moje miesz­ka­nie to w zasa­dzie tylko kanapa, fotel i około czte­rech tysięcy ksią­żek.

– Jak miło – mówi Clare.

Wstaje i prze­nosi się na kanapę. Sia­dam obok niej. To bar­dzo sym­pa­tyczna chwila, gdy sie­dzimy bez słowa, tylko patrząc na sie­bie. Blask świec odbija się od jej rudych wło­sów. Wyciąga dłoń i dotyka mojego policzka.

– Tak dobrze znów cię widzieć. Czu­łam się bar­dzo samotna.

Przy­cią­gam ją do sie­bie. Cału­jemy się. To bar­dzo… zna­jomy i czuły poca­łu­nek, zro­dzony z dłu­giej zaży­ło­ści i przez moment zasta­na­wiam się, co tak naprawdę robi­li­śmy na tej jej łące, ale szybko odrzu­cam tę myśl. Odsu­wamy się lekko od sie­bie. Zazwy­czaj w takiej chwili zaczy­nam się zasta­na­wiać, jak odna­leźć drogę przez labi­rynt ubra­nia, lecz teraz kładę się wygod­nie na kana­pie i pocią­gam za sobą Clare, chwy­ta­jąc ją pod pachy. W swo­jej aksa­mit­nej sukience jest bar­dzo śli­ska i wsuwa się mię­dzy mnie i opar­cie kanapy niczym węgorz. Przez cienki mate­riał czuję cie­pło jej ciała. Część mnie pra­gnie gorąco rzu­cić się na nią i pie­ścić aż do zapa­mię­ta­nia, ale jestem też wykoń­czony i mocno tym wszyst­kim przy­tło­czony.

– Biedny Henry.

– Dla­czego biedny? Nie posia­dam się ze szczę­ścia. – I to jest prawda.

– Zarzu­ci­łam cię tymi wszyst­kimi rewe­la­cjami niczym lawiną kamieni.

Clare prze­rzuca nogę przez moje bio­dro, tak że sie­dzi teraz na moim peni­sie.

To cudowne, bo mam się na czym skon­cen­tro­wać.

– Nie ruszaj się – mówię.

– Dobra. To naprawdę cudowny wie­czór. Cho­dzi mi o to, że wie­dza to potęga i tak dalej. Zawsze byłam bar­dzo cie­kawa, gdzie miesz­kasz, jak się ubie­rasz i czym się zaj­mu­jesz.

– _Voilà_ – wsu­wam dło­nie pod jej sukienkę i wędruję aż do ud. Ma na nogach poń­czo­chy i pod­wiązki. Moja dziew­czyna. – Clare?

– _Oui_.

– Szkoda byłoby pochło­nąć to wszystko od razu. Zostawmy sobie coś na potem.

Clare jest wyraź­nie zasko­czona moimi sło­wami.

– Prze­pra­szam! Ale wiesz, cze­ka­łam na to tyle lat. A to nie jest jak kawa­łek tortu, który znika, gdy go zjesz.

– No to jedz swój tort, który nie znika.

– Tak brzmi moje motto. – Uśmie­cha się prze­bie­gle i poru­sza kilka razy bio­drami.

Mam teraz erek­cję tak wielką, że mogłaby jeź­dzić kolejką gór­ską bez opieki rodzi­ców.

– Czę­sto sta­wiasz na swoim, prawda?

– Zawsze. Jestem okropna. Lecz ty opie­ra­łeś się moim naj­bar­dziej wymyśl­nym sztucz­kom. Strasz­li­wie cier­pia­łam z powodu two­jego reżimu fran­cu­skich słó­wek i gry w war­caby.

– Chyba powi­nien pocie­szyć mnie fakt, że moja wer­sja z przy­szło­ści będzie przy­naj­mniej wypo­sa­żona w jakieś środki przy­musu. Robisz to wszyst­kim chłop­com?

Clare jest ura­żona; nie wiem, do jakiego stop­nia szcze­rze.

– Do głowy by mi nawet nie przy­szło, żeby robić to z chłop­cami. Też masz pomy­sły! – Zaczyna roz­pi­nać mi koszulę. – Boże, jesteś taki… młody. – Szczy­pie mnie mocno w sutki.

Do dia­bła z cnotą. Udało mi się roz­wią­zać tajem­nicę jej sukni.

_Następ­nego ranka:_

CLARE: Budzę się i nie mam poję­cia, gdzie jestem. Obcy sufit. Odgłosy ruchu ulicz­nego w oddali. Półki na książki. Nie­bie­ski fotel z moją aksa­mitną sukienką prze­rzu­coną przez opar­cie i leżą­cym na niej kra­wa­tem. Potem wszystko sobie przy­po­mi­nam. Odwra­cam głowę. Obok mnie leży Henry. Wszystko wydaje się tak pro­ste, jak­bym robiła to przez całe życie. Henry śpi głę­boko, zwi­nięty w kłę­bek, jakby fale wyrzu­ciły go na brzeg morza. Jedną ręką zasła­nia oczy, dłu­gie czarne włosy roz­sy­pują się na poduszce. To takie pro­ste. Naresz­cie jeste­śmy razem. Tutaj i teraz. Naresz­cie teraz.

Wstaję ostroż­nie z łóżka. Henry śpi na roz­kła­da­nej kana­pie, któ­rej sprę­żyny trzesz­czą, gdy się pod­no­szę. Mię­dzy kanapą a pół­kami nie ma zbyt wiele miej­sca, więc sta­ram się prze­ci­snąć jak naj­ci­szej, by dotrzeć do kory­ta­rza. Łazienka jest nie­wielka. Czuję się jak Ali­cja w kra­inie cza­rów, która nagle uro­sła i musi wysu­nąć rękę przez okno, żeby się obró­cić. Ozdobny mały kalo­ry­fer jest bar­dzo cie­pły. Robię siku, myję ręce i twarz. A potem dostrze­gam dwie szczo­teczki do zębów w bia­łym por­ce­la­no­wym kubku.

Otwie­ram wiszącą na ścia­nie szafkę. Żyletki, krem do gole­nia, tyle­nol, płyn po gole­niu, wyka­łaczka, dez­odo­rant na naj­wyż­szej półce. Krem do rąk, tam­pony, pude­łeczko na krą­żek dopo­chwowy, dez­odo­rant, szminka, bute­leczka z wita­mi­nami, tubka środka plem­ni­ko­bój­czego na naj­wyż­szej półce. Szminka jest ciem­no­czer­wona.

Stoję, trzy­ma­jąc ją w dłoni. Tro­chę mi nie­do­brze. Cie­kawe, jak ona wygląda, jak się nazywa. Jak długo są razem? Chyba wystar­cza­jąco długo. Odkła­dam szminkę, zamy­kam szafkę. W lustrze widzę odbi­cie swo­jej bla­dej twa­rzy, zmierz­wio­nych wło­sów ster­czą­cych we wszyst­kie strony. Kim­kol­wiek jesteś, teraz ja jestem tutaj. Może i jesteś prze­szło­ścią Henry’ego, ale ja jestem jego przy­szło­ścią. Uśmie­cham się do swego odbi­cia, a ono odpo­wiada mi uśmie­chem. Poży­czam sobie biały fro­towy szla­frok Henry’ego, który wisi na drzwiach. Pod nim wisi jasno­błę­kitny jedwabny. Zupeł­nie bez powodu czuję się znacz­nie lepiej, mając na sobie jego szla­frok.

Wra­cam do pokoju. Henry jesz­cze śpi. Zdej­muję zega­rek z para­petu. Jest dopiero wpół do siód­mej. Jestem jed­nak zbyt nie­spo­kojna, żeby wró­cić do łóżka. Idę do malut­kiej kuchni poszu­kać kawy. Wszyst­kie blaty i kuchenka zarzu­cone są naczy­niami, maga­zy­nami i papie­rami. W zle­wo­zmy­waku leży nawet skar­petka. Zeszłego wie­czoru Henry wrzu­cał wszystko do kuchni, jak leci. Od samego początku odno­si­łam wra­że­nie, że jest bar­dzo pedan­tyczny. Teraz stało się jasne, że należy do tych osób, które bar­dzo dbają o swój wygląd, a cała reszta nie­wiele ich obcho­dzi. Znaj­duję kawę w lodówce i włą­czam eks­pres. Cze­ka­jąc, aż kawa się zapa­rzy, oglą­dam książki.

Tutaj odnaj­duję Henry’ego, jakiego znam. _Ele­gie, pie­śni i sonety_ Donne’a. _Dok­tor Fau­stus_ Mar­lowe’a. _Nagi lunch_. Anne Brad­street, Imma­nuel Kant. Bar­thes, Foucault, Der­rida. _Pie­śni nie­win­no­ści i doświad­cze­nia_ Blake’a. _Kubuś Pucha­tek_. _Ali­cja w kra­inie cza­rów_ z komen­ta­rzami Mar­tina Gard­nera. Heideg­ger. Rilke. Tri­stram Shandy. _Wiscon­sin Death Trip_. Biskup Ber­ke­ley. Andrew Marvell. _Hipo­ter­mia, odmro­że­nia i inne cho­roby wywo­ły­wane przez niskie tem­pe­ra­tury_.

Trzesz­czy łóżko, pod­ska­kuję prze­stra­szona. Henry siada i patrzy na mnie, mru­żąc oczy w bla­sku poranka. Jest taki młody, tak bar­dzo przed… Jesz­cze mnie nie zna. Nagle ogar­nia mnie strach, że zapo­mniał, kim jestem.

– Wyglą­dasz na zmar­z­niętą – mówi. – Wra­caj do łóżka, Clare.

– Zapa­rzy­łam kawę – odpo­wia­dam.

– Mmmm, czuję jej zapach. Ale naj­pierw chodź się przy­wi­tać.

Wsu­wam się do łóżka, wciąż mając na sobie jego szla­frok. Wkłada rękę pod biały mate­riał i zatrzy­muje ją na chwilę. Widzę, że powią­zał fakty i pró­buje sobie przy­po­mnieć, co jesz­cze mogłam zoba­czyć w łazience.

– To cię nie­po­koi? – pyta.

Waham się przez chwilę.

– Jasne, że tak – odpo­wiada sam sobie. – I to bar­dzo. To oczy­wi­ste. – Siada, ja też się pod­no­szę. Patrzy na mnie z powagą. – To i tak było już pra­wie skoń­czone.

– Pra­wie?

– Mia­łem z nią zerwać. To tylko kwe­stia złego wyczu­cia czasu. A może dobrego, nie mam poję­cia. – Pró­buje wyczy­tać z mojej twa­rzy… Co? Prze­ba­cze­nie? To prze­cież nie jego wina. Skąd mógł wie­dzieć. – Drę­czy­li­śmy się nawza­jem od dłuż­szego czasu… – mówi coraz szyb­ciej, po czym urywa. – Chcesz się dowie­dzieć wszyst­kiego?

– Nie.

– Dzięki. – Prze­suwa dło­nią po twa­rzy. – Prze­pra­szam. Nie wie­dzia­łem, że tu przyj­dziesz, bo posprzą­tał­bym tro­chę sta­ran­niej. W moim życiu, nie tylko w miesz­ka­niu. – Ma ślad szminki pod uchem. Pochy­lam się, by go zetrzeć. Ujmuje moją dłoń. – Czy jestem bar­dzo inny? Nie tego się spo­dzie­wa­łaś? – pyta z nie­po­ko­jem w gło­sie.

– Tak… jesteś bar­dziej… – Ego­istyczny, myślę, ale mówię: – Jesteś młod­szy.

Zasta­na­wia się przez chwilę.

– To dobrze czy źle?

– Ina­czej.

Prze­su­wam dłońmi po ramio­nach i ple­cach Henry’ego, masu­jąc mię­śnie, szu­ka­jąc blizn.

– Widzia­łeś sie­bie po czter­dzie­stce?

– Tak. Wyglą­dam, jakby ktoś kie­dyś nie­źle mnie pobił.

– Też. Ale jesteś mniej… cho­dzi mi o to, że jesteś bar­dziej… Znasz mnie, więc…

– Dajesz mi wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, że teraz jestem bar­dziej nie­po­radny.

Kręcę głową, choć wła­śnie to mia­łam na myśli.

– Cho­dzi o to, że ja mam za sobą wszyst­kie te doświad­cze­nia, a ty… Po pro­stu nie przy­wy­kłam do tego, że ty jesz­cze nic nie wiesz, nic nie pamię­tasz.

Henry spo­waż­niał.

– Prze­pra­szam. Ale osoba, którą znasz, jesz­cze nie ist­nieje. Zostań ze mną, a prę­dzej czy póź­niej na pewno się pojawi. To naj­lep­sze, co mogę ci zaofe­ro­wać.

– Zgoda. Ale tym­cza­sem…

Patrzy mi pro­sto w oczy.

– Tym­cza­sem?

– Chcę…

– Czego chcesz?

Rumie­nię się. Henry uśmie­cha się i kła­dzie mnie deli­kat­nie na poduszce.

– No wiesz.

– Nie wiem, ale potra­fię się paru rze­czy domy­ślić.

Póź­niej drze­miemy, cie­pło okryci w bla­dym świe­tle paź­dzier­ni­ko­wego słońca. Henry mówi mi coś pro­sto w kark.

– Co takiego?

– Myśla­łem wła­śnie, że jest tu z tobą tak spo­koj­nie. Miło jest tak leżeć i wie­dzieć, że w pew­nym sen­sie zadbano już o naszą przy­szłość.

– Henry?

– Hmmm?

– Dla­czego ni­gdy nie opo­wie­dzia­łeś sobie o mnie?

– Nie robię tego.

– Czego?

– Nie opo­wia­dam sobie rze­czy, które się wyda­rzą, chyba że grozi mi jakieś wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo. Pró­buję żyć jak nor­malny czło­wiek. Nie lubię nawet prze­by­wać w swoim wła­snym towa­rzy­stwie, więc sta­ram się nie wpa­dać na sie­bie, chyba że nie mam wyboru.

Zasta­na­wiam się przez chwilę nad jego sło­wami.

– Ja powie­dzia­ła­bym sobie o wszyst­kim.

– Nie powie­dzia­ła­byś. Wyni­kają z tego same kło­poty.

– Zawsze sta­ra­łam się wycią­gnąć z cie­bie wszystko.

Prze­wra­cam się na plecy, a Henry opiera się na łok­ciu i patrzy na mnie z góry. Nasze twa­rze znaj­dują się bli­sko sie­bie, o parę cen­ty­me­trów. Czuję się tro­chę dziw­nie, roz­ma­wia­jąc z nim w ten spo­sób. Niby jest jak daw­niej, ale przez tę fizyczną bli­skość trudno mi się skon­cen­tro­wać.

– Czy coś ci mówi­łem? – pyta.

– Cza­sami. Kiedy mia­łeś na to ochotę albo musia­łeś.

– Na przy­kład co?

– Widzisz? Chcesz się dowie­dzieć. Ale ja nic ci nie powiem.

Henry wybu­cha śmie­chem.

– Dobrze mi tak! Jestem głodny. Chodźmy na śnia­da­nie.

Dzień jest chłodny. Samo­chody i rowe­rzy­ści suną Dear­born, przy­tu­lone pary idą chod­ni­kiem. Idziemy wśród nich, trzy­ma­jąc się za ręce. Naresz­cie razem. Naresz­cie wszy­scy mogą nas zoba­czyć. Czuję lek­kie ukłu­cie żalu, jak­bym zdra­dziła długo skry­wany sekret, a potem falę wiel­kiej rado­ści: teraz wszystko zaczyna się naprawdę.LEK­CJE PRZE­TRWA­NIA

_Czwar­tek, 7 czerwca 1973 roku_
_(Henry ma 27 i 9 lat)_

HENRY: Stoję naprze­ciwko insty­tutu sztuki w Chi­cago w sło­neczny dzień 1973 roku koło mojej dzie­wię­cio­let­niej wer­sji. On przy­był tu z przy­szłej środy, ja z 1990. Mamy przed sobą całe popo­łu­dnie i wie­czór, wybra­li­śmy się więc do jed­nego z naj­więk­szych muzeów sztuki na świe­cie na małą lek­cję okra­da­nia kie­szeni.

– Nie możemy po pro­stu pooglą­dać eks­po­na­tów? – pyta bła­gal­nym gło­sem Henry. Jest wyraź­nie zde­ner­wo­wany. Ni­gdy wcze­śniej tego nie robił.

– Nie. Musisz się tego nauczyć. Jak uda ci się prze­trwać, jeśli nie będziesz umiał niczego ukraść?

– Będę żebrał.

– To nie­wiele warte, a poza tym stale zwija cię poli­cja. Teraz posłu­chaj: kiedy wej­dziemy do środka, chcę, żebyś trzy­mał się ode mnie z daleka i uda­wał, że się nie znamy. Ale nie odchodź za bar­dzo, bo musisz widzieć, co robię. Jeśli coś ci podam, nie upuść, tylko wsuń jak naj­szyb­ciej do kie­szeni. Rozu­miesz?

– Chyba tak. Możemy zoba­czyć Świę­tego Jerzego?

– Jasne.

Prze­cho­dzimy przez Michi­gan Ave­nue i mijamy stu­den­tów i gospo­dy­nie domowe opa­la­jące się na scho­dach muzeum. Po dro­dze Henry pokle­puje lwa z brązu.

Muszę przy­znać, że na myśl o tym, co zamie­rzam zro­bić, odczu­wam wyrzuty sumie­nia. Z jed­nej strony uczę sie­bie samego, jak prze­trwać, co jest nie­zwy­kle ważne. W pro­gra­mie zajęć mamy jesz­cze kra­dzieże w skle­pach, bicie ludzi, otwie­ra­nie zam­ków, wspi­na­nie się na drzewa, pro­wa­dze­nie samo­chodu, wła­my­wa­nie się do domów, wska­ki­wa­nie do kon­te­ne­rów na śmieci i wyko­rzy­sty­wa­nie dziw­nych rze­czy, na przy­kład żalu­zji i pokryw pojem­ni­ków na śmieci, jako broni. Z dru­giej strony spro­wa­dzam moją biedną nie­winną wer­sję na złą drogę. Wzdy­cham ciężko. Ktoś musi to zro­bić.

Dziś dar­mowy dzień, więc w muzeum kłębi się tłum. Sta­jemy w kolejce, prze­cho­dzimy przez bramki i powoli wspi­namy się na oka­załe schody. Wcho­dzimy do gale­rii malar­stwa euro­pej­skiego i cofamy się z sie­dem­na­sto­wiecz­nej Anglii do pięt­na­sto­wiecz­nej Hisz­pa­nii. Święty Jerzy stoi jak zawsze gotowy, by prze­szyć cienką włócz­nią smoka, pod­czas gdy deli­katna, różowo-zie­lona księż­niczka czeka skrom­nie w tle. Razem z moją małą wer­sją uwiel­biamy całym ser­cem smoka o żół­tym brzu­chu i zawsze z ulgą odkry­wamy, że chwila jego zagłady jesz­cze nie nade­szła.

Sto­imy przed obra­zem Ber­nardo Mar­to­rella przez pięć minut, po czym Henry odwraca się w moją stronę. Przez chwilę mamy salę tylko dla sie­bie.

– To wcale nie jest takie trudne – mówię. – Musisz się tylko uważ­nie roz­glą­dać. Znajdź kogoś, kto jest roz­ko­ja­rzony. Zorien­tuj się, gdzie ma port­fel. Więk­szość męż­czyzn trzyma go w tyl­nej kie­szeni spodni albo w wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki. W przy­padku kobiet szu­kaj takiej, która prze­rzu­ciła torbę przez ramię. Jeśli jesteś na ulicy, możesz spo­koj­nie chwy­cić całą torbę. Ale tylko wtedy, jeśli masz pew­ność, że oka­żesz się szyb­szy od wszyst­kich, któ­rzy zechcą cię gonić. Jed­nak o wiele lepiej jest zabrać port­fel tak, by nikt tego nie zauwa­żył.

– Oglą­da­łem kie­dyś taki film, w któ­rym zło­dzieje ćwi­czyli na gar­ni­tu­rze z przy­wią­za­nymi dzwo­necz­kami. Jeśli ktoś poru­szył gar­ni­tur, wyj­mu­jąc port­fel, dzwo­neczki dzwo­niły…

– Tak, pamię­tam ten film. Możesz tego spró­bo­wać w domu. A teraz chodź ze mną.

Pro­wa­dzę Henry’ego z sali z pięt­na­sto­wiecz­nym malar­stwem do dzie­więt­na­sto­wiecz­nego i nagle znaj­du­jemy się w samym środku fran­cu­skiego impre­sjo­ni­zmu. Insty­tut sztuki sły­nie ze swo­jej kolek­cji impre­sjo­ni­stów. Mnie jest w zasa­dzie obo­jętna, ale jak zwy­kle pełno tu zwie­dza­ją­cych, któ­rzy wycią­gają szyje, by zoba­czyć choć frag­ment _Popo­łu­dnia na wyspie Grande Jatte_ lub _Stogu siana_. Henry nie widzi nic nad gło­wami doro­słych, ale i tak jest zbyt zde­ner­wo­wany, by oglą­dać obrazy. Roz­glą­dam się po sali. Jakaś kobieta pochyla się nad roz­wrzesz­cza­nym malu­chem. Chyba nade­szła pora drzemki. Kiwam na Henry’ego i ruszam w jej stronę. Torebka kobiety ma bar­dzo pro­ste zapię­cie, prze­rzu­cona przez plecy wisi na dłu­gim pasku. Ona sama pochło­nięta jest cał­ko­wi­cie uspo­ka­ja­niem dziecka. Stoi przed _W Moulin Rouge_ Toulo­use-Lau­treca. Prze­cho­dząc obok, udaję, że oglą­dam obraz, wpa­dam na kobietę, popy­cham ją i łapię za ramię.

– Prze­pra­szam, tak mi przy­kro, nie patrzy­łem, nic pani nie jest? Taki tu tłok…

Już trzy­mam rękę w jej torebce, kobieta rumieni się, ma ciemne oczy i dłu­gie włosy, duże piersi, na­dal pró­buje stra­cić kilo­gramy, któ­rych nabrała w ciąży. Patrzę jej w oczy i znaj­duję port­fel, wciąż prze­pra­sza­jąc, wsu­wam go do rękawa, obrzu­cam ją spoj­rze­niem od stóp do głów i uśmie­cham się, odwra­cam, odcho­dzę, jesz­cze oglą­dam się przez ramię. Kobieta bie­rze malca na ręce i patrzy za mną smut­nym wzro­kiem. Uśmie­cham się i odcho­dzę, odcho­dzę. Henry scho­dzi za mną scho­dami pro­wa­dzą­cymi do Junior Museum. Spo­ty­kamy się przy męskiej toa­le­cie.

– To było dziwne – mówi Henry. – Dla­czego ona tak na cie­bie patrzyła?

– Jest samotna – pró­buję nie­ja­sno tłu­ma­czyć. – Może jej mąż rzadko bywa w domu.

Wcho­dzimy do kabiny i otwie­ramy port­fel. Kobieta nazywa się Denise Radke. Mieszka w Villa Park w sta­nie Illi­nois. Jest człon­kiem Towa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Muzeum i absol­wentką Roose­velt Uni­ver­sity. W port­felu ma dwa­dzie­ścia dwa dolary w bank­no­tach i tro­chę drob­nych. Poka­zuję to wszystko w mil­cze­niu Henry’emu, zamy­kam port­fel i podaję mu. Wycho­dzimy z toa­lety i ruszamy w stronę wej­ścia do muzeum.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: