- W empik go
Miłość w sanatorium, czyli dziennik kuracjuszki - ebook
Miłość w sanatorium, czyli dziennik kuracjuszki - ebook
Mdłe śniadania, nudne spacery, rozmowy o niczym i obciachowe potańcówki. Jeśli tak właśnie wyobrażacie sobie wyjazd do sanatorium, ta książka udowodni wam, w jak wielkim błędzie jesteście!
Zośka - energiczna sześćdziesięcioletnia malarka - wkrótce odkryje wszystkie uroki uzdrowiskowej codzienności. Pomogą jej w tym Konrad i Waldemar, którzy rywalizując o jej względy, ponownie obudzą w niej wiarę w siebie i w siłę kobiecości. Co wyniknie ze spędzonych wspólnie dni i wieczorów? Czy poznane przez Zośkę burzliwe losy pensjonariuszy zmienią coś w jej życiu? Jedno jest pewne – na miłość nigdy nie jest za późno!
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-696-6 |
Rozmiar pliku: | 721 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W sanatoriach byłam sześć razy. To, co opisałam, mogło się zdarzyć w każdym z nich, ponieważ wszędzie spotykałam podobnych ludzi. Mieli różne charaktery, byli bardziej lub mniej towarzyscy, ich losy potoczyły się pewnie też inaczej, a i nastawienie do życia mogło się różnić. Zdecydowaną większość kuracjuszy stanowili ludzie w tak zwanym, „pewnym wieku”, często samotni. Nie zawsze sami, czasem żyjący w otoczeniu rodziny, ludzi młodych i jeszcze młodszych, jednak oni, mimo życzliwości, nie są w stanie zrozumieć bliskich, których pesel zaczyna się od cztery lub pięć.
Ci ostatni, w głowie i w sercu mają często około trzydziestki, a wiek wynikający z metryki najczęściej daje o sobie znać, kiedy spojrzą w lustro lub wtedy, gdy zapomną, że w istocie mają sześćdziesiąt lub więcej. Młodego ducha starszych ludzi ogranicza ciało i do sanatoriów jeżdżą po to, żeby coś naprawić, by bolało trochę mniej. Nie wszyscy zachowują się i działają w taki sposób, jak moi bohaterowie, ale i postacie przedstawione na kartach tej książki doskonale mieszczą się w sanatoryjnej rzeczywistości. Nie wiem jak to wygląda statystycznie, ale odniosłam wrażenie, że około pięćdziesięciu procent stale walczy, chcąc za wszelką cenę udowodnić sobie, że ze starością mają niewiele wspólnego. O nich jest ta książka.
W różnych okresach zajmowałam miejsce w obu grupach. Najczęściej towarzyszył mi mąż i oboje, obok korzystania z dobroczynnych zabiegów i wspaniałego morskiego klimatu, mieliśmy okazję obserwować kuracjuszy.
Sympatią obdarzam zarówno tych, którzy całe dnie spędzali we własnych pokojach, jak i pozostałych, bywających co wieczór na tańcach. Każdemu człowiekowi co innego w duszy gra i różne rzeczy sprawiają radość. A ja po prostu lubię ludzi i też mam pesel zaczynający się od „piątki”. Wszystkie postacie są przeze mnie wymyślone, zapewne mają cechy różnych osób, więc jeśli ktoś zobaczy w nich kogoś znajomego lub samego siebie to zwykły zbieg okoliczności. Jeśli generalizuję lub kogoś uraziłam niechcący, bardzo przepraszam. Wszystkich za to serdecznie pozdrawiam.
E.D., lato 2018DZIENNIK KURACJUSZKI
Dzień pierwszy
Długo zastanawiałam się, czy składać papiery z prośbą o przydzielenie sanatorium. Ciągle wydawało mi się, że nie powinnam zajmować miejsca, bo są bardziej potrzebujący. Dopiero, kiedy zaczęły mi drętwieć ręce, a biodra odmówiły dalekich spacerów i nie pomogła stacjonarna rehabilitacja, zdecydowałam się na to. Złożyłam papiery, które mój ortopeda okrasił niezrozumiałymi dla mnie nazwami chorób, jakie mnie dotknęły. Znaczenie nazw wyjaśnił mi dopiero „doktor Google”. Nie miałam pojęcia, że mam coś takiego jak „krętarze” większe i mniejsze i to właśnie one – do dziś nie wiem, które – są odpowiedzialne za ból w moich biodrach. Nie istnieje metoda na wyleczenie dolegliwości, ale nadal pozostaje rehabilitacja, która bardzo pomaga, dlatego zdecydowałam się na wyjazd.
W tym samym okresie, gdy zaczęły mnie boleć biodra, okazało się, że mój mąż znalazł sobie kochankę. O ile mnie plotki i przeczucie nie zawiodły, nie była pierwsza. Po przegonieniu obojga, poczułam się samotna, opuszczona i bez prawa do lepszego jutra. Policzyłam zmarszczki, zważyłam się i szlag mnie trafił. Zaczęłam od odchudzania, bo po długim namyśle doszłam do wniosku, że czasu raczej nie cofnę. Niestety nigdy nie grzeszyłam konsekwencją, więc tym razem też zrezygnowałam z katowania siebie oraz najbliższej rodziny i postawiłam na naturalność i moją wątpliwą urodę. Te wszystkie wydarzenia miały miejsce jakiś czas temu i, gdy już przebrzmiała sprawa rozwodu, a krętarze po licznych zastrzykach nieco odpuściły, dostałam skierowanie do sanatorium w Kołobrzegu.
Do uzdrowiska przyjechałam całą dobę wcześniej, jak poradziły przyjaciółki, które często w takich przybytkach bywały. Dowiedziałam się od nich, co zrobić żeby dostać jednoosobowy pokój, kiedy pójść do lekarza i na jakie tortury warto wystawić swoje ciało. Miałam też pamiętać, żeby poprosić o zabiegi przed obiadem, by móc dowolnie dysponować całym popołudniem.
Budynek, w którym wylądowałam, miał świetną lokalizację. Z wychodzącego na północ okna balkonowego widziałam deptak, plażę i morze, a bliżej szeroki pas starych ażurowych sosen. Dostałam ładny, wygodnie urządzony pokój, a w nim oprócz dużego łóżka znajdowała się spora szafa w ścianie i stolik, na którym położyłam laptop. Były też dwa krzesła i miękki fotel. Balkon, a raczej loggia, mógł z trudem pomieścić jeden leżak. Na ścianie przy oknie wisiała instrukcja ostrzegająca przed pozostawianiem jedzenia na zewnątrz, bo może paść łupem mew. Z korytarzyka zaopatrzonego w półkę na buty i wieszak wchodziło się do niewielkiej łazienki wyposażonej w prysznic, umywalkę i kibelek. Zaproponowano mi też możliwość oglądania telewizji za drobną opłatą, ale na razie miałam dość katastrof wszelkiego autoramentu. Byłam świadoma, że zapłaciłam za lokum sporo kasy, jednak wygoda nie miała ceny. Oby jeszcze udało się z tymi zabiegami!
Od budynku, w którym miałam pokój, do pięknej szerokiej plaży było około stu metrów. Miał cztery poziomy, przy czym dwa stanowiła część hotelowa, a w podziemiach odbywała się rehabilitacja. W kompleksie znajdował się też spory basen z jacuzzi. Na najwyższym piętrze ulokowano salę gimnastyczną i dużą restaurację. Szerokie korytarze, na których umieszczono też kilka miejsc do siedzenia, powodowały, że poczułam się tam całkiem komfortowo. Zmęczona podróżą, zjadłam przywiezione kanapki, popiłam je herbatą i poszłam spać.
Dzień drugi
Poprzedniego dnia przejechałam ponad pięćset kilometrów, a skoncentrowana na wytycznych moich koleżanek długo przewracałam się z boku na bok. Niewyspana, od rana zaglądałam we wszystkie dostępne kąty w sanatorium, a po południu zwiedzałam najbliższą okolicę. Rano spotkałam niewiele osób, bo turnus zaczynał się następnego dnia, a i budynek był stosunkowo nieduży w porównaniu z sąsiednimi. Zbudowano go za to w wyjątkowo pięknym otoczeniu. Zlokalizowałam sklepy, aptekę, kioski z pamiątkami i dojścia na plażę. Wszędzie miałam blisko. Przeszłam się deptakiem, podziwiając galerię postaci, którą stanowili w znacznej mierze wiekowi Niemcy, często poruszający się przy pomocy balkoników lub czterokołowych pojazdów akumulatorowych, jakie widywałam często, będąc za granicą.
Zjadłam obiad na mieście, bo stołówka jeszcze nie działała. Zaproszono mnie dopiero na dzisiejszą kolację o siedemnastej trzydzieści. Podczas wieczornego posiłku w stołówce przy różnych stolikach siedziało pięć osób, nie licząc obsługi jedzącej w kącie po prawej stronie. Jedzenie było urozmaicone, coś tam na zimno i coś tam na ciepło, a wszystko całkiem zjadliwe. Wieczorem, podczas poszukiwania czegoś do czytania, zauważyłam spore poruszenie. Przyjeżdżali coraz to nowi kuracjusze, kręcili się po korytarzach oraz tworzyli kolejkę do recepcji. Jutro się wszystko zacznie!
Dzień trzeci
Tego dnia obudzona o jakiejś barbarzyńskiej godzinie, zjadłam śniadanie i od rana załatwiałam wizyty. Teoretycznie był to pierwszy dzień turnusu ozdrowieńczego.
Najpierw u pielęgniarki zmierzyli mi ciśnienie, przepytali chyba nawet o rozmiar butów i stanika, a na koniec kazali mi wejść na wagę. Nie lubiłam tego nigdy i do dzisiaj pozostał mi wstręt do tej czynności. Tym razem też nie byłam zadowolona z wyniku. Na końcu tej wiwisekcji, już po obiedzie, była wizyta u lekarza.
Człowiek miał chyba ze sto lat i trzy razy mówiłam mu, co mi dolega, a potem z kartki podyktowałam polecone przez koleżanki zabiegi. Wszystko zapisał, ale nie byłam pewna, co z tego wyniknie. Długo musiałam mu tłumaczyć, gdzie mam krętarze. Sprawdzał mnie, nielitościwie dziobiąc paluchami w biodra. Na koniec zadał mi pytanie:
– Czego się pani spodziewa po pobycie w sanatorium?
Nie bardzo wiedziałam, co mam na to odpowiedzieć. Bolał mnie kręgosłup i wzmiankowane krętarze, więc chyba oczekiwałam, że przestaną? Czy może powinnam mu powiedzieć, że muszę dojść do siebie po rozwodzie, ale wtedy, do czego on byłby mi potrzebny? Liczyłam, że oba cele uda mi się zrealizować, jednak, będąc realistką, nie miałam złudzeń.
– Jestem w sanatorium pierwszy raz i zupełnie nie wiem, czego mam się spodziewać – odparłam zgodnie z prawdą.
– No, to będzie pani zaskoczona. Witamy na pokładzie! – Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. Ja też uśmiechnęłam się do miłego dziadka i wyszłam.
Po wszystkich wizytach zachciało mi się spać. To pewnie kwestia aklimatyzacji, bo w domu nie miałam zwyczaju sypiać po południu. Obudził mnie telefon z gabinetu pielęgniarki, od której miałam odebrać rozkład zajęć na jutro. Dobrze, że zadzwonili, bo przespałabym kolację. Niestety dwa razy w tygodniu zabiegi wypadały po obiedzie, w środę i w jeszcze jeden dzień. Tego na razie nie zapamiętałam, ale pouczona wcześniej przez przyjaciółki miałam zamiar to zmienić w poniedziałek.
W sanatoryjnej stołówce wszystkie stoliki były sześcioosobowe. Zastanawiało mnie, jakim posługują się kluczem, rozsadzając pensjonariuszy. Nie według alfabetu, to już sprawdziłam, ponieważ na stole stały wizytówki z nazwiskami. Nie byli to również współmieszkańcy jednego pokoju. Zabrakło mi na razie innego pomysłu. Tymczasem dopiero przy kolacji mój stolik zyskał pełen skład, czyli zasiadły przy nim wszystkie osoby, znane mi dotąd jedynie z wizytówek, a tak się złożyło, że zostałam posadzona z pięcioma wdowami. Co prawda, liczyłam na jakiś pierwiastek męski, chociaż przy posiłkach, ale zawiodłam się już na etapie czytania wizytówek.
Dzień czwarty
Rano panie, które siedziały ze mną przy stole, zaczęły opowiadać o sobie. Póki co, udało mi się nie mówić o byłym, bo tego dnia dwie spośród pięciu wdów zdominowały konwersację. Też byłam sama, ale powodem była niewierność małżonka. Przemknęło mi przez myśl, że mógł mnie przecież zostawić honorowo i po prostu umrzeć, ale śmierci mu na pewno nie życzyłam. Owszem, dostało mu się zasłużenie i miałam parę pomysłów, jak go dotkliwiej ukarać, ale niech tam sobie żyje, byleby mi się na oczy nie pokazywał.
Kobiety, które siedziały ze mną przy stole to Aleksandra – broń Boże nie „Ola” ani „Ala” – Iwona, Teresa, Wanda i Anna. Nie wszystkie pozwoliły mówić sobie po imieniu. Aleksandra na wstępie zaznaczyła, że trudno się zaprzyjaźnia i nie lubi jak nieznajome osoby mówią sobie na ty, natomiast Anna stwierdziła, że znajomości zawiera bardzo powoli i jeszcze nie wie, czy chce mówić którejkolwiek z nas po imieniu.
Przy śniadaniu dowiedziałam się, że trudno zaprzyjaźniająca się Aleksandra, wdowa od siedmiu lat, jest dalej wierna swojemu Andrzejowi i ciągle ma mu za złe fakt odejścia. To był jej pierwszy chłopak, jeszcze z podstawówki. Poznali się w piątej klasie. Andrzej przeprowadził się z rodzicami z Warszawy, bo zbudowali dom w pobliżu willi Aleksandry. Nie mówiła o swoim domu inaczej. To była willa! W tym czasie i miejscu jej rodzina wiele znaczyła, ponieważ mieszkali tam od trzech pokoleń, a dziadek był znanym w okolicy lekarzem. Potem miejsce dziadka zajął jej ojciec, ona też była lekarką i nie mogła mieć na imię ani Ola, ani Ala. Mogła być tylko Aleksandrą!
Andrzej był w szkole nowy, więc właśnie jej powierzono rolę opiekunki „nowego”. Przyznała, że niechętnie zajmowała się chłopakiem, nie odpowiadała jej ta funkcja, ale co mogła zrobić? Bycie doktorówną zobowiązywało! Irytował ją do siódmej klasy, a potem zaczęli ze sobą chodzić. Andrzej przystojny, ona piękna, co doprowadziło ich w końcu do ołtarza. Byli rodzicami dwojga urodziwych dzieci, teraz samodzielnych i ustawionych, a on po prostu któregoś dnia, siedem lat temu, nie wstał z łóżka i okazało się, że to był rozległy zawał. Aleksandra miała w przybliżeniu siedemdziesiąt lat i ciągle była „w pretensjach”. Jakoś nie wypadało powiedzieć, że miała o sobie zbyt wysokie mniemanie. Według mojej subiektywnej oceny: duża, dość atletycznie zbudowana, z gęstymi i sztywnymi jak szczotka żółtawymi włosami, miała małe szanse na znalezienie drugiego Andrzeja. Pozostał jej więc żal do tego pierwszego, o to, że miał czelność ją opuścić. Mieszkała teraz sama w wielkiej willi i z rzadka dostawała propozycje dyżurów w przychodni czy pobliskim szpitalu, a tylko one były w stanie rozproszyć jej nudę i samotność. Dzieci, już samodzielne, mieszkały niedaleko, ale nie miały dla niej czasu, ponieważ pracowały na rozwój własny i takąż kasę. Myślę, że dopiekła jej samotność i brak kontaktu z ludźmi skoro bez oporów, jako pierwsza opowiedziała o sobie zupełnie obcym dotąd osobom. Ośmieliła tym również pozostałe panie.
Druga już przy obiedzie opowiedziała o swoim małżeństwie, teraz około sześćdziesięcioletnia Iwona, wysoka kobieta o szpakowatej bujnej czuprynie i orlim nosie. Nosiła nieco przykrótkie spodnie, była bardzo szczupła i miała raczej chłopięcą sylwetkę. Płaskie buty i za szeroki sweter uzupełniały jej strój.
Męża swego, Tadeusza, spotkała na wycieczce w Bieszczadach, na imprezie zorganizowanej przez tamtejsze kuratorium. Oboje pracowali wtedy w jednej szkole. Widywali się czasem, ale wcześniej osobiście się nie poznali. Pierwszy nocleg, podczas wycieczki zaowocował wspólnie wypitą sporą ilością gorzałki, po której nastąpiła noc nieświadomości. Ponieważ nie byli pewni, co wtedy robili, a obudzili się w jednym łóżku i to nieubrani, postanowili na wszelki wypadek trzymać się dalej razem.
I, jak w poprzedniej opowieści, ona była piękna, on przystojny, więc po roku wzięli ślub, a potem żyli szczęśliwie przez trzydzieści lat, aż zdarzył się wypadek komunikacyjny, który pozbawił ją męża. O tym, że wracał wtedy od sporo młodszej kochanki i był „na bani” dowiedziałyśmy się dwa dni później po wieczorku zapoznawczym, też dość nietrzeźwym. To wydarzenie znacznie osłabiło żal Iwony po jego śmierci, jednak po latach dalej nosiła zdjęcie męża w portfelu, obok zdjęć dzieci i wnuków. Mieli córkę i syna oraz czworo super wnucząt.
Obejrzałyśmy zdjęcia, cmokając nad urodą męża – niskiego grubaska – i małych, podobno genialnych, dzieciaczków. Iwona była głęboko wierzącą, byłą nauczycielką i nie wyobrażała sobie związku z kimkolwiek innym. Mieszkała obecnie z córką oraz jej dziećmi i spała w salonie na rozkładanej wersalce. Własne mieszkanie wynajęła, chcąc pomóc dziecku w spłacaniu kredytu hipotecznego. Najbardziej doskwierał jej brak własnego, odseparowanego kąta i zrozumienia dla jej potrzeby ciszy i izolacji. Nie była sama, a jednak samotna.
Dzień piąty
Czekałyśmy na śniadanie i przed stołówką wymieniałyśmy swoje osiągnięcia w kwestii zakwaterowania. Tam też swoją opowieść rozpoczęła Teresa. Kontynuowała ją z przerwami aż do obiadu z deserem.
Teresa była zaznajomiona z sanatoriami. Miała pieniądze, bo przez lata była główną księgową w sporych i ogólnie znanych zakładach w centrum Polski, a potem prowadziła własne biuro rachunkowe. Do uzdrowisk jeździła minimum dwa razy w roku. To oraz podróże stanowiły jej sposób na samotność. Miała ciekawe przygody i sporo widziała, więc z przyjemnością się jej słuchało.
Nie miała dzieci i czuła nadal silną więź ze zmarłym małżonkiem, a że upłynęło już dziesięć lat od jego odejścia, więc pamiętała tylko zalety. Z jej opowieści wyłaniał się zatem obraz kochającego i dbającego o nią faceta o ujmującej osobowości. Dowcipny i szarmancki, wierny i wspaniały, pozostawił niemożliwą do zapełnienia pustkę. Teresa nie była wysoka, miała szczupłą talię i znaczne poszerzała się ku dołowi. Ubierała się drogo, bez kompleksów i wyczucia proporcji, szerokimi spódnicami do ziemi, poszerzając dodatkowo pokaźne biodra i skracając sylwetkę. Była przy tym pogodną i kontaktową osobą. Po kilku dniach wiedziałyśmy już, że dotąd śpi w podkoszulce i kalesonach męża, a największym jej zmartwieniem było to, że się pomału rozlatują.
Może by mnie to bardziej śmieszyło, gdyby nie fakt, że codziennie połykała około trzydziestu różnych lekarstw. Dociekania doprowadziły nas do wniosku, że współbiesiadniczka zjada wszystkie leki zapisywane przez kolejnych lekarzy, u których jako typowa hipochondryczka bywała przez kilka ostatnich lat. Jeszcze nie wiedziałam, czy mam jej powiedzieć, że to raczej szkodliwe dla zdrowia. Nie znałam jej i nie wiedziałam jak zareaguje, zresztą to rola Aleksandry, w końcu to ona była lekarzem. Po śniadaniu moje koleżanki miały zaplanowane wizyty lekarskie, bo zabiegi dla wszystkich rozpoczynały się dopiero od jutra.
Po obiedzie udałyśmy się na spacer wzdłuż plaży. Nie padało, ale pochmurne niebo zabarwiło na szarozielony kolor spokojne morze, wykończone przy samej plaży koronką z piany. Pachniało przestrzenią i, mimo temperatury, wakacyjnie. Podczas spaceru obgadywałyśmy współbiesiadników siedzących przy sąsiednich stolikach w naszej stołówce i posiłki, które według mnie, były całkiem smaczne i urozmaicone, natomiast Anna twierdziła, że byle jakie.
Dzień szósty
Interesowały mnie ludzkie dzieje, ale tego, co usłyszałyśmy kolejnego dnia przy śniadaniu od Wandy, nie mogłam przewidzieć. Otóż powiedziała nam, że była mężatką przez dwadzieścia lat i urodziła jedną córkę. Po tym wstępie ogłosiła zadowolenie z powodu własnego wdowieństwa. Byłego małżonka nazwała super przystojnym sukinsynem, który stanowczo zbyt późno ją opuścił. Z przerażeniem słuchałyśmy, jak umierający na gruźlicę towarzysz życia, irytował ją swoimi spazmami i jękami. Rzadko go wtedy odwiedzała, a przebywał w hospicjum. Wcześniej przez lata pił i znęcał się nad rodziną, więc jego agonię traktowała w kategoriach kary za grzechy. Odetchnęła dopiero po jego śmierci.
Nie starałam się zrozumieć Wandy i sama nie wiem, co bym czuła, gdybym przeżyła to, co ona, więc nie miałam prawa jej oceniać. Trzeba przyznać, że to była wyjątkowo ładna kobieta i dziwiłam się, że nie odeszła od gościa dużo wcześniej. Chyba najmłodsza z nas, smukła i zgrabna blondynka, całkiem dobrze ubrana, prowadziła w Bydgoszczy butik z używanymi ciuchami. Mieszkała sama, ale nie narzekała na samotność. Po śmierci męża miała kilku kochanków, lecz wszyscy bez wyjątku okazali się podobni do poprzednika. Za to opowiadała o nich barwnie i dość szczegółowo przedstawiała ich przymioty oraz walory seksualne, nie przejmując się zbytnio faktem, że słuchali tego biesiadnicy przy sąsiednich stolikach, bo głos miała jak dzwon. Po pobycie w sanatorium oczekiwała przede wszystkim dobrej zabawy. Byłam ciekawa, czy powiedziała o tym naszemu lekarzowi. Nie wiedziałam, na czym owa zabawa miałaby polegać, bo ja spodziewałam się zabiegów przywracających mi sprawność, a one nie kojarzyły mi się raczej z rozrywką.
Na zwierzenia Anny musiałyśmy poczekać do obiadu, ponieważ po śniadaniu wszystkie spieszyłyśmy się na pierwsze zabiegi. Ja miałam najpierw gimnastykę w basenie, potem inhalacje, a przed samym obiadem laser.
Anna była starsza od pozostałych, bardzo elegancka, szczupła i drobna z bystrymi niebieskimi oczyma oraz loczkami na głowie, skręconymi nadmorską wilgocią i trwałą ondulacją. Pani profesorowa, osoba wykształcona i z koneksjami. W sanatorium nic jej nie odpowiadało: jedzenie jej nie smakowało, a pokój dzieliła z plebsem, który podczas tej kolacji siedział przy różnych, nieco oddalonych stolikach. My, jak sądzę, też nie do końca sprostałyśmy jej wymaganiom.
Wskazała dyskretnie swoje koleżanki z pokoju, omawiając je kolejno. Dowiedziałyśmy się, która chrapie jak drwal, a była to drobna blondynka. Poznałyśmy z widzenia panią, która zostawiała wyplutą pastę do zębów w umywalce, oraz wulgarną bałaganiarę, młodą panienkę ze słuchawkami na uszach. Żadna nie była godna mieszkania z panią profesorową. Dzięki bogatej mimice i wygiętym ku dołowi, wąskim ustom, podkreślała niechęć do wszystkiego, co ją otaczało.
Jej mąż był archeologiem i w związku z wykonywanym zawodem nieczęsto pojawiał się w domu. Zdarzało się, że nie widzieli się ponad rok, po czym wracał na krótko i znowu wyjeżdżał. Raz w młodości pojechała z nim na wykopaliska, ale stwierdziła, że to okropnie nudne, a do tego pogryzły ją jakieś egzotyczne insekty i niemożliwy upał dawał się we znaki. Więcej z nim nie pojechała. Mieli dwóch synów i córkę, a pan profesor z trudem pamiętał ich imiona, bo nie były pisane greką. Z resztą, jak opowiadała pani profesorowa, bardzo rzadko się widywali i zawsze, gdy pojawiał się w domu, dziwił się niepomiernie, że dzieci tak urosły. Zadziwienie nie przeszło mu nawet wtedy, kiedy mieli po trzydzieści lat.
O tym, że miał jeszcze dwoje ze swoimi studentkami uczestniczącymi w wykopaliskach, sam też nie bardzo pamiętał. Profesorowa dowiedziała się na pogrzebie małżonka, natomiast my w trakcie wzmiankowanego wyżej suto podlewanego wieczorku zapoznawczego. Wybaczyła mu, bo wszystko, czego się dorobił, zostawało i tak dla niej, a do nieobecności swojej połówki zdążyła się przez lata przyzwyczaić. Nadal nie bardzo jej go brakowało. Umarł zwyczajnie dwanaście lat temu, ponieważ był starszy od małżonki o dwadzieścia sześć lat. Anna niedosłyszała, ale zaprzeczała temu energicznie. Musiałyśmy jej często dwa razy powtarzać to, co do niej mówiłyśmy. Tylko głos Wandy docierał do niej bez niczyjego pośrednictwa. Mieszkała sama w małym dwupokojowym mieszkaniu, ponieważ dzieci namówiły ją na sprzedaż domu i podzielenie się z nimi pieniędzmi. Lubiła być sama. Miała swoje przyzwyczajenia i seriale, a towarzystwo jej właściwie przeszkadzało.
Podczas kolacji zapowiedziano wieczorek zapoznawczy, więc umówiłyśmy się na wieczór i ustaliłyśmy, że to Wanda ma zająć dla nas stolik w sanatoryjnej restauracji.
Ów pamiętny wieczorek rozpoczął się od rymowanej przemowy wodzireja zawierającej przesłania dla kuracjuszy. Było coś o konieczności zawierania nieformalnych związków, oczywiście dla zdrowia, o możliwościach zakupów na raty różnych, nikomu niepotrzebnych artykułów gospodarstwa domowego, wszystko to okraszone obleśnymi minami i rymami częstochowskimi. Kiepsko się tego słuchało, ale najbardziej kuriozalna była muzyka.
Pan wodzirej stanął za wieloczynnościowym instrumentem i zaczął swój recital. Przez krótką chwilę zastanawiałam się, co to za utwór, ale to nie trwało długo. Stanęłam murem przy barze. W tamtym momencie pamiętałam jeszcze, że przyjechałam tu po zdrowie, ale nie zniosłabym tej muzyczki na trzeźwo. Miałam dwa wyjścia: ulotnić się, pozostawiając świeżo poznane koleżanki, albo przynajmniej trochę się znieczulić i mieć z nimi o czym jutro rozmawiać przy śniadaniu. Wybrałam to drugie. Patrzyłam zdumiona, jak cnotliwa Iwona podryguje na środku parkietu, rzucając wokół niewinne spojrzenia. Zaskoczyła mnie jej determinacja, bo za nic nie mogłam się w tym czymś doszukać rytmu i w ogóle niczego, oprócz kakofonii. Bardziej lub mniej pokraczne podrygi leciwych tancerzy potwierdzały to wrażenie. Obserwowałam salę od strony baru, a koleżanki patrzyły tęsknie w moim kierunku. Zamówiłam więc sporą ilość napojów i usiadłam z nimi, bokiem do sceny i frontem do parkietu. Podzieliłam się tym, co przyniosłam, i popijając, obserwowałam. A było co podziwiać.
Z grupy na parkiecie dało się wyłonić tych, którzy mimo wszystko umieli tańczyć i tych, co bardzo chcieli umieć. Pełne nadziei panie i nieliczni panowie podrygiwali pomimo muzyki i przeczesywali wzrokiem otoczenie. Rozpoczęły się łowy, więc po przeanalizowaniu parkietu rzucano też spojrzenia na tych, co nie odważyli się wyjść na środek i siedzieli przy stolikach. Siedziałyśmy już tylko we trzy: ja, Anna i Wanda. Pozostałe panie szalały na parkiecie i od pewnego czasu najbardziej roztańczoną osobą była, zamiatająca podłogę spódnicą, stała bywalczyni sanatoriów, Teresa. Śpiewała nawet z wodzirejem i odniosłam wrażenie, że się znają. Tłumaczyłoby to fakt, że wiedziała, co tamten gra na swoim instrumencie.
Było niemożliwie głośno i nie dało się prawie pogadać, chociaż głos Wandy przebijał wszystko. Chcąc nie chcąc, dowiedziałam się, który z panów na sali przypomina jej małżonka, a który jednego z kochanków. Żaden z nich nie był w moim guście, za to jeden zauważył moje spojrzenie, puścił do mnie oczko i przesłał mi prawie bezzębny uśmiech. Kolejny drink w tym momencie bardzo dobrze mi zrobił. Miałam mocną głowę i to należało do dobrych stron tej zabawy, bo nie wytrzymałabym tam długo.
Po pewnym czasie koleżanki były już w wiotkim nastroju, zabrałam je więc do swojego pokoju, nakazując milczenie Wandzie. Nie chciałam następnego dnia wracać do domu. Zgarnęłam ze stołu to, co zostało i kazałam dopakować więcej. Wieczór trwał, do dwudziestej drugiej brakowało jeszcze trochę czasu. Na ścianie wisiał regulamin, który od deski do deski przeczytała właśnie nauczycielka Iwona. Nie zapomniała o tym, jaka firma owo dzieło wydrukowała, pomimo, że te informacje napisano drobnym drukiem. To u mnie w pokoju dowiedziałyśmy się o dodatkowych dzieciach pana archeologa oraz o zdradliwym Tadeuszu, mężu Iwony. Jakoś dałam radę rozpędzić już „dozgonne” przyjaciółki przed wyznaczoną w regulaminie godziną, bo następnego dnia od rana zaczynałam kolejne zabiegi.
Dzień siódmy
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej