Miłość z krwi i kości - ebook
Miłość z krwi i kości - ebook
W 1942 roku dwudziestoletnia Basia postanawia dołączyć do ukrywających się w lesie partyzantów. Wśród nich jest Romek – zakochany w dziewczynie sąsiad oraz Leszek – ich wspólny przyjaciel. Życie tej trójki młodych ludzi nieoczekiwanie się komplikuje. Jednak nie za sprawą wojny, a na skutek uczucia, które rodzi się między Basią a Leszkiem.
W 2019 roku antropolog Ula otrzymuje telefon, że w lesie odnaleziono szczątki należące do jej pradziadków, którzy wraz z sąsiadami zostali rozstrzelani przez Niemców w 1943 roku. Żeby wydobyć kości z ziemi, Ula powraca w rodzinne strony, które opuściła wiele lat wcześniej. Na nowo musi stawić czoła nie tylko starszemu sąsiadowi, który obwinia jej babcię Barbarę o tragedię sprzed lat, ale także jego wnukowi - Piotrkowi, który kiedyś złamał jej serce, a teraz oferuje swoją pomoc przy wykopaliskach. Podczas pracy z kośćmi Ula będzie świadkiem kilku niecodziennych zjawisk, dla których spróbuje znaleźć racjonalne wytłumaczenie.
Czy wydarzenia w życiu Uli są zwykłym zbiegiem okoliczności czy może działaniem szeptuchy? Czy odnalezione po wielu latach kości mają moc zjednoczenia dwóch zwaśnionych rodzin?
Czy miłość jest silniejsza od nienawiści?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-874-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Białystok, czerwiec 2019 roku
Po raz kolejny spojrzałam na kości ułożone na metalowym stole. To był jeden z trzech szkieletów odnalezionych na terenie dawnego aresztu śledczego. Ustawiłam żółtą plakietkę z numerem jeden tuż obok czaszki i pstryknęłam zdjęcie. Wyjęłam telefon z fartucha i włączyłam muzykę. Nie potrafiłam pracować w ciszy. Gdy w słuchawkach usłyszałam pierwsze słowa When You Were Young, wrzuciłam telefon z powrotem do kieszeni. Zabrałam aparat ze stołu i zrobiłam dwa kroki wstecz. Pstryknęłam kolejne dwa zdjęcia z oddali. Musiałam udokumentować każdy nawet najmniejszy szczegół, który mógłby posłużyć w przyszłości do identyfikacji leżącego na stole człowieka. Z przeprowadzonej przeze mnie analizy antropologicznej dowiedziałam się tylko tyle, że szkielet należał do mężczyzny po trzydziestce, mającego około metr osiemdziesiąt wzrostu, zdecydowanie dbającego o swoje uzębienie, który w dzieciństwie złamał prawą rękę (kość zrosła się prawidłowo). Radość z faktu, że udało mi się odnaleźć niemalże wszystkie kości, mieszała się z żalem, bo wiedziałam, że tym razem nie dowiem się, do kogo należały. Tego jednego kości zdradzić mi nie mogły, a podczas ich wydobycia z ziemi nie znalazłam żadnych osobistych przedmiotów. Mimo wszystko czułam, że było warto, że w jakimś stopniu podarowałam mu namiastkę sprawiedliwości, bo zostanie pochowany w prawdziwym grobie w uświęconej ziemi. Nawet jeżeli na pamiątkowej tablicy zabraknie jego imienia i nazwiska, nawet jeżeli będzie kolejną niezidentyfikowaną ofiarą zbrodni komunistycznych, jego duch zazna w końcu spokoju. Co prawda nie wierzyłam w żadne życie pozagrobowe i sceptycznie podchodziłam do paranormalnych zjawisk, ale czułam się w obowiązku zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby historia każdych znalezionych przeze mnie kości została wyjaśniona, każde zabójstwo odkryte, a zaginieni przed laty ludzie – nareszcie odnalezieni. Jako naukowiec mocno stąpający po ziemi byłam bardziej jak Dana Scully niż Fox Mulder, a mimo to zdarzały się sytuacje, na które nie potrafiłam znaleźć racjonalnego wytłumaczenia. Czasem, gdy pracowałam nad kośćmi, czułam coś na kształt déjà vu. Doznawałam wrażenia, że działo się wokół mnie coś nieuchwytnego, coś na pograniczu jawy i snu.
Tak samo było teraz. Dosłownie jakby ktoś za mną stał i przyglądał się mojej pracy. Niekontrolowany dreszcz przeszedł przez moje ciało. Spojrzałam w wyświetlacz aparatu i wzdrygnęłam się, gdy zobaczyłam tam odbicie męskiej sylwetki. Zanim zdążyłam jej się przyjrzeć, usłyszałam dobrze znany mi głos, który przebijał się przez dźwięki muzyki.
– Przestraszyłem cię?
Szybkim ruchem wyrwałam z uszu słuchawki, które teraz zwisały bezwładnie u mojej szyi.
– Przemek! – krzyknęłam. – Tak! Tyle razy prosiłam cię, żebyś się tak nie skradał! Myślałam, że…
– Że co?
– Myślałam, że kogoś zobaczyłam… kogoś, kogo nie powinno tu być. Zresztą nieważne – zbyłam go. – Po prostu muszę zrobić sobie przerwę.
Nie mogłam mu wyznać, że byłam pewna, że stoi za mną mężczyzna, którego kości właśnie badałam. Nie… To nie miałoby sensu. Potrząsnęłam głową, pozbywając się tej głupiej myśli. Chociaż zdawało mi się, że postać, którą zobaczyłam, miała na sobie podartą koszulę, a nie fartuch, ale przecież to niemożliwe...
– Czemu zawdzięczam twoją wizytę? – zapytałam po chwili.
– Pomyślałem, że jesteś głodna i… wyskoczymy razem na miasto coś zjeść?
– Teraz?
– Teraz, później. Ja się dostosuję – odpowiedział, poprawiając okulary. Robił tak za każdym razem, gdy się denerwował. Wiedziałam to, bo miałam podobny nawyk.
– Teraz nie dam rady. Jak widzisz, mam randkę z tym oto cichym dżentelmenem – zażartowałam, wskazując na stół, na którym leżał ułożony szkielet.
– Czuję się urażony, skoro wybierasz jego zamiast mnie. W końcu z naszej dwójki to ja mogę zaproponować ci pomocną dłoń i bijące serce – oznajmił z udawaną urazą.
– Przemku, chyba nie powiesz mi, że jesteś zazdrosny o Stefana.
– Stefana?
– Tak, każdy NN w moich myślach jest Stefanem, dopóki nie odkryję jego prawdziwej tożsamości.
– Nie jestem zazdrosny. – Westchnął. – Tylko mogłabyś czasem wybrać mnie zamiast pracy.
– Wiesz, że moja umowa wkrótce się kończy. Muszę się wykazać, żeby szef mnie zostawił.
– Czyli zjesz ze mną obiad, dopiero jak dostaniesz etat? – zapytał z obawą w głosie.
– Nie. – Zaśmiałam się. – Możemy zjeść jutro. Dziś muszę skończyć to, co zaczęłam. – Wskazałam ruchem głowy na stół za mną.
– Trzymam cię za słowo, Urszulo. – Jak zawsze zwrócił się do mnie pełnym imieniem. I chociaż go nie lubiłam, to nigdy mu tego nie wyznałam.
– Dobrze, Przemysławie – odpowiedziałam tym samym poważnym tonem.
Po chwili zostałam sama. No, może nie sama, bo ze Stefanem.
Nie kłamałam, mówiąc, że muszę się wykazać. Jeśli chciałam dostać umowę na stałe, musiałam wykonać jak najwięcej badań, przeprowadzić jak najwięcej analiz. Dlatego po zakończonej pracy ze Stefanem chciałam czym prędzej zabrać się za odkryty niedawno nad Narwią pochówek antywampiryczny z siedemnastego wieku, w którym prawdopodobnie spoczywała kobieta uznana za czarownicę.
Chciałam zostać w instytucie i kontynuować swoje badania. Chciałam zostać w tym mieście na dłużej. Mieszkałam w Białymstoku już dobrych kilka lat. Można by rzec, że ułożyłam sobie tu życie. Miałam też blisko do babci, którą mogłam odwiedzać praktycznie codziennie. Nie wyobrażałam sobie zaczynania wszystkiego od nowa gdzieś indziej. Szukania nowej pracy dla siebie i nowego domu opieki dla niej. Zresztą w moim zawodzie stała posada była czymś wyjątkowym. Antropolodzy zazwyczaj pracowali z wolnej ręki, jechali tam, gdzie była potrzeba, często podróżowali po całej Polsce. A ja musiałam być tu, blisko babci. Może gdybym została lekarzem, jak chciała tego moja matka, wszystko byłoby prostsze, ale zostałam, kim zostałam i wcale tego nie żałowałam.
Po skończonej maturze złożyłam papiery na dwa kierunki: medycynę (aby zaimponować rodzicom, których praktycznie nie znałam) i biologię, która szczerze mnie interesowała. I co dziwne, z ulgą przyjęłam wiadomość, że nie dostałam się na ten pierwszy. Powoli zbliżałam się do tego, czym pragnęłam zajmować się w życiu, o czym skrycie marzyłam. Chociaż z perspektywy czasu nie wiem, czy kiedykolwiek miałam jakiś wybór w kwestii mojej przyszłości, skoro za babkę miałam Barbarę Bagińską, kobietę, która przez całe swoje dorosłe życie przekopywała kolejne połacie lasu w poszukiwaniu zakopanych tam ciał. Może podświadomie ciągnęło mnie do antropologii, bo całe dzieciństwo spędziłam w lesie z łopatką w ręku, towarzysząc babci. Dla jednej z nas była to tylko zabawa, ale dla drugiej sens całego życia. Pewnie dlatego moja matka, a jej jedyna córka, tego nie wytrzymała. Uciekła z moim ojcem do Ameryki po nowe, lepsze życie i chyba je tam znalazła. Zostawiła tym samym mnie, swoją sześcioletnią córkę Urszulę ze swoją matką Barbarą, która nie potrafiła okazać uczucia ani jej, ani mnie. Początkowo nie mogłam jej tego wybaczyć, teraz zaczynałam ją rozumieć. Życie w naszej rodzinie wiązało się z ogromną presją, z byciem wyklętym. Z tego powodu moja matka nigdy nie chciała mieć dzieci. Urodziła mnie późno i podejrzewałam, że nie było to zaplanowane, zważywszy na to, że nigdy nie czułam się przez nią kochana. Problem z wyrażaniem własnych emocji przeszedł niestety z babki na moją matkę i co gorsza, obawiałam się, że także na mnie.
Ponownie włożyłam słuchawki do uszu i odruchowo wygładziłam poły mojego fartucha w kolorowe czaszki. Miałam bzika na punkcie ubrań i gadżetów z kośćmi. Wszyscy moi znajomi o tym wiedzieli i na każdą okazję dostawałam jakiś nowy brelok albo bluzę z takim właśnie motywem.
Pstryknęłam kolejne zdjęcie, wracając tym samym do rzeczywistości. Nagle poczułam wibracje, które rozchodziły się w kieszeni fartucha. Odłożyłam aparat na biurko. Gdy zerknęłam na wyświetlacz komórki, moje serce zabiło mocniej, bo pojawiła się w nim… nadzieja. Czułam ją za każdym razem, gdy dzwonił. Chociaż od ostatniego telefonu minął już ponad rok, to ja wciąż liczyłam na cud. Na ten jeden szczęśliwy traf. Póki jeszcze żyła ich córka…
– Halo, Marcin?
– Chyba ich mamy! – powiedział, zadowolony, nawet się ze mną nie witając, a ja z wrażenia oparłam się ręką o blat stołu i przymknęłam oczy.
To, co poczułam, było nie do opisania. Mógł mnie zrozumieć tylko Howard Carter, który w 1922 roku odkrył grobowiec Tutanchamona. Chociaż odkrycie Marcina najpewniej nie zmieni losów świata i nie wzbudzi międzynarodowej sensacji, to moja rodzina ze ściśniętym sercem czekała na ten dzień siedemdziesiąt sześć lat.
– Jesteś pewien? – zapytałam drżącym głosem. – Ten las jest pełen ofiar. Już kiedyś się pomyliliśmy.
– Mamy ich, Ulka! Tym razem na sto procent. To oni! Znaleźliśmy ich!
Trzymałam telefon przy uchu, nie mogąc wydusić z siebie słowa.
– Kiedy możesz być? – zapytał po chwili, zapewne zdając sobie sprawę z mojego stanu.
– Jutro z samego rana. – Zmusiłam się do odpowiedzi, chociaż gardło miałam tak wysuszone, jakbym nie piła od kilku dni.
– To zbieram ekipę.
– Dziękuję… – wyszeptałam.
Ścisnęłam mocniej telefon i zaczęłam rozglądać się po swoim gabinecie. Musiałam szybko dokończyć pracę, spakować sprzęt i przygotować się do drogi. W głowie kłębiły mi się tysiące myśli. Stałam na drżących nogach i nie wiedziałam, od czego powinnam zacząć. Ogarnął mnie stres podobny do tego, który czułam, gdy po raz pierwszy miałam jechać na eksplorację wykopu z kośćmi. A przecież robiłam to już od blisko sześciu lat i byłam w tym naprawdę niezła. Tylko że tym razem miało być inaczej. Tym razem pod warstwą piachu miałam odnaleźć swoich przodków, swoją rodzinę.
Przez myśl przeszło mi, żeby zadzwonić do babci. Wykrzyczeć jej dobrą nowinę. Potwierdzić to, w co wierzyła przez całe życie – że nigdy jej nie zostawili, że po prostu wrócić już do niej nie mogli. Odegnałam jednak tę myśl. Bo dopóki osobiście nie stwierdzę, że to ten grób, którego tak zawzięcie od tylu lat szukała, dopóki nie dopasuję każdej kości, dopóty nic jej nie wyjawię. Nie mogłam narobić jej niepotrzebnej nadziei z obawy, że kolejna pomyłka ją załamie. Musiałam jak najszybciej dowiedzieć się, kto tym razem rzeczywiście spoczywa na dnie mogiły w Lesie Śmierci.ROZDZIAŁ 2
Przestrzele, sierpień 1939 r.
– Baśka!
Otworzyłam zaspane oczy. Nie byłam pewna, czy ktoś mnie wołał, czy wciąż śniłam.
– Baśka, pomocy!
Teraz już nie miałam wątpliwości. Wyskoczyłam z łóżka, jakby sam diabeł mnie gonił. Otworzyłam drzwi wychodzące z mojego pokoju prosto na ogród i wybiegłam tak, jak stałam, a raczej jak spałam, w białej koszuli nocnej sięgającej łydek.
– Romek! – krzyknęłam co sił w płucach. – Gdzie jesteś?
– Tutaj! Baśka, szybko!
Biegłam w jego stronę, czując pod nogami rosę. Nie miałam bladego pojęcia, która mogła być godzina, ale w oddali wciąż unosiła się nad polami poranna mgła. Nasi ojcowie jeszcze nie wstali do obrządku, więc musiało ledwo co świtać.
– Romek, przysięgam, że jeżeli to twój kolejny zwariowany pomysł, to uduszę cię gołymi rękami!
Ten chłopak miał wprost ułańską fantazję. Ostatnim razem wymyślił dodatkowe siedzisko w rowerze, a jak wymyślił, tak zrobił. Na moje nieszczęście byłam tą, która miała je wypróbować po raz pierwszy i – jak się potem okazało – ostatni. Siodełko się oderwało, ja poleciałam w dół, prosto pod koła roweru. Od szutrowej drogi poobdzierałam sobie skórę na nogach i nabiłam dwa siniaki. Romek chciał nieść mnie na rękach do domu, ale – widząc moją groźną minę – odpuścił i szedł za mną w bezpiecznej odległości, prowadząc sfatygowany rower. Nie odzywałam się do niego wtedy przez dwa tygodnie, aż zszedł ostatni ślad z moich nóg. Jeszcze wcześniej wymyślił sposób na szybsze zrywanie jabłek w sadzie. Włożył mi do rąk jakieś ustrojstwo, które przypominało grabie z lejkiem na końcu, i kazał zrywać papierówki. Oczywiście nie potrafiłam mu odmówić, chociaż głos w mojej głowie podpowiadał mi, że powinnam. Stanęłam pod drzewem i zrobiłam, jak kazał. Udało mi się pochwycić jeden owoc, ale nie chciał spaść. W końcu szarpnęłam i jabłko spadło. Niestety nie do lejka, a wprost na moją głowę. Chodziłam z guzem na czole przez tydzień i dokładnie przez tyle samo czasu nie odzywałam się do mojego sąsiada, a zarazem, najlepszego przyjaciela.
Wbiegłam na podwórko Matejkowskich. Odkąd sięgałam pamięcią, nie stał tu żaden płot. Nasze domy stały na kolonii, z dala od wsi, co tylko wzmocniło nasze sąsiedzkie więzi, bo w końcu jak człowiek w potrzebie, to tylko do jednego sąsiada mógł zwrócić się po pomoc. Więc pomagaliśmy sobie we wszystkim, czy to w pracy na polu, czy w obejściu. Co nasze – to i ich, co ich – to i nasze. Tej jednej zasady trzymaliśmy się całe życie. Nawet ślub nasi rodzice wzięli tego samego dnia. Nic dziwnego, że potem dwie sąsiadki były w ciąży w tym samym czasie. A radość z tego faktu była podwójna. Najpierw urodziłam się ja, Barbara Bagińska, a następnego dnia na świat przyszedł Romek, a raczej Romuald Matejkowski. Nasi rodzice od zawsze śmiali się, że on tak szybko z brzucha za mną wyskoczył, żeby mnie pilnować. Ale moim zdaniem to ja pilnowałam jego i urodziłam się wcześniej właśnie po to, żeby od początku mieć na niego oko. W każdym razie odkąd sięgam pamięcią, byliśmy razem. Dosłownie jakby los zdecydował, aby nas połączyć. „Basia i Romek. Romek i Basia. Jedno bez drugiego żyć nie może”, tak śmiali się wszyscy wokół.
– Łap je, Basiu! – Usłyszałam, gdy tylko minęłam wielki orzech włoski, który rósł na granicy. Spojrzałam na Romka, który biegał wokół siebie i co rusz kucał. Wyglądało to przezabawnie. I pewnie pomyślałabym, że chłopak zwariował, gdybym nie dostrzegła białych uszu wystających ponad zieloną trawę.
– Uciekły?! – krzyknęłam, przerażona. – Jak to możliwe? Przecież wczoraj je zamknęłam po karmieniu!
Doskoczyłam do Romka, uważnie patrząc pod nogi. Wszędzie wokół nas kicały małe, białe, puchate króliczki.
– Wpuściłem je na wieczór do nowej klatki. Musiały się z niej jakoś wydostać.
– Jaka nowa klatka? – Podniosłam jednego malca za uszy i delikatnie położyłam go sobie na ręku.
– Miałem ci dziś pokazać. Dużo większa i ma specjalny pojemnik do karmienia, taki, z którego samo wysypuje się ziarno, gdy już go zabraknie.
– Romualdzie Matejkowski! – Uniosłam głos i użyłam jego pełnego imienia (którego nie znosił, więc sięgałam po nie dopiero w ostateczności). – Coś ty znowu wymyślił?! Jeśli któremuś królikowi coś się stanie, to roztrzaskam tę klatkę na twojej głowie!
– Basiu, po pierwsze: nie dasz rady, bo jest solidna, a po drugie: nic im się nie stanie. Trzy już mam. Ty masz czwartego. Zostały jeszcze dwa.
Wrzuciłam króliczka do klatki. Potem zaczęłam się jej przyglądać. Rzeczywiście wyglądała imponująco. Króliki miały w niej dużo więcej miejsca niż w poprzedniej. Zastanawiałam się, skąd on bierze te pomysły.
– I jak ci się podoba? – Usłyszałam za sobą głos Romka. Odwróciłam się do niego, próbując nie okazywać zachwytu. Jednak młody sąsiad znał mnie aż za dobrze. Od razu uśmiechnął się triumfalnie, pokazując dwa rzędy śnieżnobiałych zębów. – Wiedziałem, że ci się spodoba. Króliki też wyglądają na zadowolone.
Wrzucił zwierzaki do środka i wyprostował się dumnie. Był wyższy ode mnie o ponad trzydzieści centymetrów, więc aby na niego spojrzeć, musiałam zadrzeć wysoko głowę. Brakowało mi czasów, kiedy to Romek sięgał mi zaledwie brody i mogłam wtedy bezkarnie tarmosić go za włosy, gdy tylko miałam je w zasięgu ręki.
– Pięknie wyglądasz z samego rana – powiedział, a ja dopiero oprzytomniałam i szybko się odwróciłam, zdając sobie sprawę z tego, co miałam na sobie; a raczej, czego nie miałam. Zawstydzona, chciałam uciec do domu, jednak mi na to nie pozwolił. Zgarnął mnie w swoje ramiona i przyciągnął do siebie. Oparł brodę na czubku mojej głowy i wziął głęboki oddech. Staliśmy tak chwilę, przyglądając się wschodzącemu nad naszymi polami słońcu. Zapowiadał się kolejny gorący dzień.
– Wyjdź za mnie, Basiu – wyszeptał, wciąż trzymając mnie mocno w ramionach. Przymknęłam na chwilę oczy. Wiedziałam, co się teraz stanie. Przerabialiśmy to już tyle razy. Zadawał mi to pytanie od roku przy każdej możliwej okazji. Nigdy się nie zgodziłam i nigdy zgodzić się nie zamierzałam. Przecież on był… Romkiem. Chłopakiem, z którym wspinałam się na drzewa, robiłam babki z błota i pasłam krowy. Widziałam w nim bardziej brata niż kandydata na męża. Nie miałam pojęcia, kiedy on zobaczył we mnie kogoś więcej, kiedy w jego głowie narodziła się myśl, że mogłabym zostać jego żoną. Gdybym wiedziała i mogła cofnąć czas, wybiłabym mu ten kolejny szalony pomysł z głowy. Jednak było już za późno. Romek ostatnimi czasy coraz częściej poruszał ten temat. Biedna, nie wiedziałam, co mam z nim począć i jak przemówić mu do rozsądku.
– Romek, mamy zaledwie siedemnaście lat. Nie czas na ożenek.
– Nieważne, ile mamy lat. Kocham cię i zawsze będę. Przecież wiesz, że jesteśmy sobie pisani, Basieńko.
– Romek! Kocham cię, ale jak brata. – Próbowałam wyszarpać się z jego objęć.
– Mogę poczekać, to nie problem. – Odwrócił mnie do siebie, wciąż mocno trzymając.
– Poczekać? Na co!? – uniosłam się.
– Aż będziemy starsi, aż mnie pokochasz. Będę czekać, ile będzie trzeba, zrobię dla ciebie wszystko – wyznał czule, a ja pożałowałam swojego ostrego tonu.
Romek nie skrzywdziłby muchy. Był zawsze pierwszy do pomocy. Pomagał w naszym gospodarstwie nawet bez pytania i nie oczekiwał żadnej zapłaty. Troszczył się o mnie. Liczył się z moim zdaniem. Nie to, co inni. Dobrze wiedziałam, gdzie moje miejsce. Na wsi dziewczyny mogły decydować jedynie o tym, co podać na stół. W każdej innej kwestii nie miałyśmy prawa głosu. Nawet mój ojciec, którego kochałam nad życie, zawsze miał ostatnie zdanie. A mama… Jej to nie przeszkadzało. Ale Romek był inny. On sprawiał, że czułam się równie ważna jak on. Dla niego mój głos miał znaczenie.
– Romku, gdybym miała cię pokochać, już bym to czuła. Jesteś mi bratem. Jesteś mi najlepszym przyjacielem. To się nigdy nie zmieni.
– Basiu, ale jesteś mi przeznaczona, twoja matka…
– A co moja matka ma do tego? – Zmarszczyłam brwi w złości.
Moja mama uważała siebie za szeptuchę. Zresztą wszyscy w okolicy też tak uważali. Bałam się usłyszeć, co tym razem wymyśliła. Dobrali się z Romkiem jak w korcu maku. Oboje mieli nieokiełznaną wyobraźnię.
– Jakiś czas temu zapytałem ją, czy jest mi przeznaczona jakaś inna dziewczyna, czy kiedykolwiek pokocham jakąś inną… – zaczął tajemniczo, a mi to od razu się nie spodobało. – Twoja mama zrobiła to coś ze swoją chustą i świeczką i…
– I co takiego wyczarowała?! – zapytałam, nie ukrywając irytacji.
– Powiedziała, że jesteś moją pierwszą i ostatnią miłością. Że będę cię kochał aż do śmierci.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
– Pewnie ojciec kazał jej tak powiedzieć. Niepotrzebnie prosiłeś go o moją rękę bez mojej zgody. Naprawdę mnie wtedy zeźliłeś!
– Przeprosiłem cię już za to, ale zrobiłem to pod wpływem chwili. Były święta, a ty tak pięknie wyglądałaś… – Westchnął. – Poza tym, nie dał mi żadnej odpowiedzi – próbował się bronić.
– Może i nie dał, ale namąciłeś mu w głowie. Niepotrzebnie… Romek, jakbym miała wierzyć we wszystko, co zobaczy moja mama, lub co jej się przyśni, to już dawno bym postradała rozum.
– Ehh… Czyli nie wyjdziesz za mnie? – Nie poddawał się, chociaż wiedziałam, że tym razem żartuje. Jego ton był lekki i zabawny, a kąciki ust uniósł nieznacznie, jakby się powstrzymywał od szerszego uśmiechu.
– Idę do domu i tobie też radzę wracać. Jak nasi ojcowie zobaczą, że biegamy po ogródku bez ubrań, to obojgu nam się oberwie po uszach. – Wytarmosiłam go za policzek jak młodszego brata i uciekłam z powrotem na swoją stronę podwórza.
Tego dnia nas ojcowie mieli jednak inny powód do zmartwień. Na rynku w Jedwabnem pojawiło się obwieszczenie, zgodnie z którym prezydent Rzeczpospolitej zarządził powszechną mobilizację. Ostatniego dnia sierpnia obaj musieli stawić się w wyznaczonej jednostce. Nagle w domu zrobiło się jakoś ciszej, smutniej. Czułam, że rodzice boją się nie mniej niż ja. Chociaż wojsko w pobliskiej Wiźnie pojawiło się już w maju i stacjonowało do chwili obecnej, to jednak wciąż myśleliśmy, że to tylko dmuchanie na zimne. Zdążyliśmy przyzwyczaić się do tej nowej rzeczywistości. Zdarzyło nam się nawet pomagać przy budowie umocnień wokół schronów. Pracowaliśmy, co prawda, tylko jeden dzień, bo zaraz wydało się, że nie mamy osiemnastu lat, ale zarobiliśmy całe dwa złote na głowę, więc ostatecznie było warto. A teraz mama pakowała tacie jedzenie na drogę w szmaciany woreczek i już niczego nie byłam pewna. Może faktycznie dojdzie tu do jakiegoś starcia?
Postanowiliśmy razem z Romkiem odprowadzić naszych ojców aż do miejsca poboru. Dziękowałam Bogu, że mój sąsiad kończył osiemnaście lat dopiero za rok. Nie wyobrażałam sobie swojego ojca walczącego z bronią w ręku, a co dopiero Romka. Jechaliśmy furmanką, mijając po drodze sąsiednie wioski i mężczyzn zmierzających w tym samym kierunku, co my.
Gdy dojechaliśmy do Wizny, dotarło do mnie, jak liczne jest nasze wojsko. Gdzie nie spojrzałam, stał człowiek w mundurze. Wyglądali pięknie. Dosłownie nie mogłam się na nich napatrzeć. Wjechaliśmy na jakieś podwórze, które pełne było wojskowego sprzętu.
– Romek, zaczekajcie tu z Basią – powiedział mój tata i razem z wujkiem Matejkowskim ruszył w kierunku drewnianego baraku.
– Jacy oni młodzi – zauważyłam, przypatrując się twarzom żołnierzy. Grupka z nich, która nosiła jakieś drewniane skrzynki z paki samochodu, co rusz się do mnie uśmiechała. – Jak widać, humor im dopisuje. – Roześmiałam się i rozluźniłam. Może jednak tej całej wojny nie będzie, a mobilizację przeprowadzali jedynie z ostrożności?
– Też bym się zaciągnął – powiedział Romek, stając tuż obok mnie i obejmując mnie ramieniem.
– Nawet tak nie mów! Zostawiłbyś mnie samą? I swoją mamę, i brata?
– Nie, ale… – Speszył się.
– Zobacz, to oni! – Zrobiłam krok do przodu, bo nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam. Nasi ojcowie wyszli z baraku, ubrani od góry do dołu jak prawdziwi żołnierze. Mundury leżały jak ulał, a buty świeciły się jak nowe. Uśmiechnęłam się do nich i pobiegłam wprost w ramiona taty. – Wyglądasz jak żołnierz!
– Basieńka, bo jestem żołnierzem – powiedział i pociągnął mnie za warkocz. – Romek, pozwól na słówko – dodał poważnym tonem.
– Tak jest, proszę pana.
Odeszli dwa kroki dalej, a ja z całych sił starałam się nie podsłuchiwać. Co prawda słabo się starałam, bo delikatnie odchyliłam głowę w ich stronę.
– … pod twoją opieką… – Usłyszałam tylko urywek zdania, zrobiłam więc krok w tył. – Wiem, że kochasz moją córkę i nigdy jej nie skrzywdzisz, więc macie moje błogosławieństwo. Możecie się żenić. Jeśli nie wrócę, zajmij się gospodarstwem i dbaj o moją żonę.
– Ma pan moje słowo. Kocham ją nad życie. Wszystkim się zajmę. Proszę się nie martwić. Włos im z głowy nie spadnie.
Tata poklepał go po plecach, a mnie coś ścisnęło w sercu. Czułam, że w oczach nagromadziły mi się łzy. Byłam przerażona. Nie tym, że zgodził się na nasz ślub, w tej chwili to było moje najmniejsze zmartwienie, ale tym, że on się… żegnał. Nie chciałam rozpłakać się na środku podwórza, w obecności tych wszystkich obcych ludzi, dlatego ruszyłam przed siebie. Nie patrzyłam nawet, dokąd idę. Mijałam kolejne osoby ze wzrokiem wbitym w ziemię, teraz ich żarty i śmiech zaczęły mi przeszkadzać. Nagle poczułam, jak ktoś szarpnął mnie za sukienkę i pociągnął do tyłu. Gdy uderzyłam plecami w czyjś tors, wojskowy wóz przejechał tuż pod moim nosem.
– Chyba panienka zakochana albo jej życie niemiłe? – powiedział męski głos. Odwróciłam się i podniosłam głowę. Przede mną stał mężczyzna, a raczej chłopak, bo nie wyglądał na starszego ode mnie więcej niż kilka lat. Nosił mundur i broń przewieszoną na ramieniu. Miał jasne, zaczesane do tyłu włosy, miejscami wpadające w złote i pomarańczowe odcienie. Na nosie i policzkach miał po kilka piegów, przez które wyglądał figlarnie.
– To jak? – dopytał już z uśmiechem na ustach, bacznie mi się przypatrując.
– Co jak? – wydukałam, wciąż oszołomiona całą sytuacją.
– Zakochana czy nie?
– Ja… – zaczęłam niepewnie. Po raz pierwszy w życiu zabrakło mi słów. Patrząc na niego, nie mogłam zebrać myśli. Działo się ze mną coś dziwnego. Nagle zrobiło się mi strasznie gorąco. – To nie przez zakochanie… – w końcu wydukałam, wracając myślami do słów wypowiedzianych przez tatę. Dłużej nie potrafiłam hamować emocji. Momentalnie z oczu popłynęły mi łzy. Speszona opuściłam głowę w dół. Poczułam, jak chłopak delikatnie dotyka mój podbródek i unosi mi głowę. Znowu musiałam spojrzeć w jego zielone oczy.
– Czemu taka ładna dziewczyna płacze? – zapytał.
– Boję się. – Przyznałam. Pod jego łagodnym spojrzeniem łatwiej mi było wyznać prawdę. – Boję się o tatę. On dziś też założył mundur.
– A jak się nazywa twój tata?
– Wiesław Bagiński.
– A jak obiecam, że będę miał oko na twojego tatę, przestaniesz płakać?
– Ale…
– Nie ma żadnego „ale”. Ja będę pilnował twojego taty, a ty nie będziesz płakać. Złamiesz swoją obietnicę, to i ja nie dotrzymam swojej. To jak, umowa stoi?
– Tak – przytaknęłam. – Nie będę płakać, obiecuję. – Zmusiłam się do delikatnego uśmiechu. Chociaż wiedziałam, że to tylko czcze gadanie, to mimo wszystko jakaś cząstka mnie pragnęła mu wierzyć. Dosłownie, jakby rzeczywiście mógł spełnić tę głupią obietnicę.
– Baśka! – Usłyszałam swoje imię i momentalnie odskoczyłam od chłopaka. Romek biegł w naszą stronę z marsową miną. – Basia, wszędzie cię szukałem! – Przytulił mnie z całych sił i ucałował w skroń. – Martwiłem się, że coś ci się stało. Chodź, musimy wracać. – Ujął moją dłoń i pociągnął w stronę furmanki.
Po kilku krokach wysunęłam się z jego uścisku i zawróciłam do żołnierza, z którym zawarłam przed chwilą niecodzienną umowę. Chłopak stał nieruchomo, jakby był na warcie. Idąc do niego, zauważyłam, jak jego usta powoli rozciągają się w szerokim uśmiechu.
– Jak masz na imię? – zapytałam, przystając krok od niego. – Bo wiesz, muszę wiedzieć, kogo mam nękać za życia i nawiedzać po śmierci, jeśli złamiesz swoją obietnicę. – Udałam śmiertelnie poważną. Rozmowa z chłopakiem poprawiła mój humor, przynajmniej na chwilę.
– Lesław – powiedział, wyciągając w moją stronę rękę, a drugą poprawiając pasek, na którym zawieszoną miał broń. – Lesław Zarzycki, ale skoro zamierzasz przez całe życie kręcić się wokół mnie, co więcej, nawet po śmierci mnie nie opuszczać, to możesz mówić do mnie Leszek – zażartował.
– Na twoim miejscu bym się nie śmiała. Pochodzę z rodziny szeptuch. Potrafimy nie tylko wyleczyć ból brzucha i bezsenność, ale także przewidujemy przyszłość i rzucamy klątwy. – Uniosłam zawadiacko jedną brew.
– W takim razie może mogłabyś mi pomóc – zapytał, całkowicie zmieniając wyraz twarzy. Zniknęło jego rozbawienie.
– Jeśli będę w stanie, to oczywiście, że ci pomogę – zaoferowałam bez chwili zawahania. W końcu chłopak przed chwilą uratował mi życie.
– Od kilku minut mam takie dziwne bóle, o tutaj. – Przyłożył rękę w okolice lewej piersi. – Nigdy wcześniej nie czułem czegoś takiego.
– Czego? – zapytałam, kładąc dłoń na jego dłoni. Nie byłam w stanie wyleczyć żadnej choroby. Powiedziałam to w żartach. Co najwyżej mogłam mu powróżyć, i to bez żadnego zapewnienia, że moja przepowiednia się sprawdzi. Jednak on chyba uwierzył w moje słowa i wziął mnie za prawdziwą szeptuchę.
– To chyba… – powiedział cicho z zatroskaną miną.
– „Chyba” co? – dopytywałam, zaintrygowana.
– Miłość… – Szeroki uśmiech powrócił na jego twarz.
Wyrwałam rękę i wywróciłam oczami. Chłopak ewidentnie stroił sobie ze mnie żarty. Chociaż wcześniej ja również sobie na nie pozwoliłam, to jednak od żołnierza na służbie oczekiwałam większej powagi. Dlatego rzuciłam pod nosem „Wariat”, po czym, nie komentując więcej jego słów, odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w kierunku Romka. Mój przyjaciel wyglądał na zniecierpliwionego, nerwowo przestępując z nogi na nogę.
– Czekaj! – Usłyszałam za sobą głos chłopaka, ale nie zamierzałam ani czekać, ani się do niego odwracać. – A ty jak masz na imię?!
Nic mu jednak nie odpowiedziałam. Stanęłam obok wozu akurat kiedy pojawili się nasi ojcowie, chcąc się pożegnać. Po kolei tulili nas z całych sił, bez żadnego skrępowania, a przecież nie byliśmy już dziećmi. Tata ucałował mnie w czoło i podsadził na wóz, po czym uśmiechnął się i po raz ostatni pociągnął za mój warkocz, a ja o mało co znowu się nie rozpłakałam.
Gdy odjeżdżaliśmy, dosłownie poczułam, jak zielone oczy Leszka wwiercają się w moje plecy. Coś ciągnęło mnie do tego chłopaka. Coś kazało mi się odwrócić, a gdy to zrobiłam, krzyknęłam co sił w płucach:
– Basia! Mam na imię Basia!
Niestety, byłam już byt daleko, by dostrzec wyraz jego twarzy. Nie byłam nawet pewna, czy mnie usłyszał.
Całą drogę powrotną do domu przejechaliśmy z Romkiem w milczeniu. Wtulona w jego ramię, powtarzałam sobie, że nie mogę już płakać. Postanowiłam dotrzymać złożonej obietnicy. Jak głupia wierzyłam w jej magiczną moc…
***
Zamrugałam kilka razy z nadzieją, że to tylko zły sen, z którego mogę się obudzić. Nie mogłam zrozumieć znaczenia docierających do moich uszu słów. Drżącą ręką podkręciłam głośniej radioodbiornik. Mama stanęła tuż za moimi plecami. Zobaczyłam przez okno, jak w naszą stronę biegł Romek ze swoją matką i małym Alojzym. …oddziały niemieckie przekroczyły granicę polską, łamiąc pakt o nieagresji. Bombardowano szereg miast. Za chwilę usłyszą państwo komunikat specjalny: A więc... wojna! Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy, całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory. Weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym – walka aż do zwycięstwa!
– Wojna? – powtórzyłam z niedowierzaniem, odwracając się do Romka, stojącego już tuż obok mnie. Nawet nie zauważyłam, kiedy położył dłonie na moich ramionach i przytulił mnie do siebie.
– Basieńka, nic się nie bój. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało – wyszeptał.
W domu zapanowała grobowa cisza. Nikt nie odważył się nawet poruszyć.
– Czego tak stoicie?! – krzyknęła w końcu ciotka Stefania, jego matka. Chociaż tak naprawdę nie była moją ciotką, ale przyjęło się, zważywszy na nasze bliskie sąsiedzkie relacje, że ja mówiłam do nich ciociu i wujku, a Romek tak samo zwracał się do moich rodziców. Jedynie w bardzo doniosłych momentach zwracaliśmy się do siebie bardziej oficjalnie.
Popatrzyliśmy na nią zdumieni, bo ta kobieta nigdy nie unosiła głosu. Prędzej spodziewałabym się takiej musztry po własnej matce.
– Trzeba ziarno w ziemię wrzucić – zakomenderowała.
– Ale na żyto jeszcze za wcześnie – zauważył Romek.
– Spalą stodołę i ziarno razem z nią, a tak w ziemi będzie bezpieczne. Wojna wojną, a my musimy mieć co jeść.
Wyszliśmy przed dom i spojrzeliśmy w niebo. Było puste. Chmury jak zwykle płynęły z wolna. Wokół nas panowała zupełna cisza. Byłam pewna, że wraz z nastaniem wojny rozbrzmią kościelne dzwony na znak, że nadciąga niebezpieczeństwo. Jednak nic takiego się nie zadziało. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie była ta wojna? Może tylko w Warszawie? Przecież u nas żadnej wojny nie było widać. Ruszyliśmy z Romkiem w kierunku stodoły. Chodząc po polu, pomyślałam, że głos w radio się mylił. Nie mogliśmy porzucić naszego życia. Nawet jeśli była gdzieś wojna, to ziarno przecież nie mogło czekać, tak jak i zwierzęta w oborze. Nasze codzienne sprawy nie mogły zejść na boczne tory.
Parę godzin później doleciał mnie jakiś dziwny, mechaniczny odgłos, który początkowo kojarzył mi się z nadchodzącą burzą.
– Słyszysz? – krzyknęłam w stronę Romka, ściskając mocniej woreczek z ziarnem w ręku. Ten stał ze wzrokiem wbitym w niebo. Także uniosłam głowę do góry, lecz przez wrześniowe słońce niewiele widziałam. Przyłożyłam dłoń do czoła i zmrużyłam oczy. Wtedy go ujrzałam – samolot. Leciał tak nisko, że miałam wrażenie, że zahaczy o rosnącą na polnej miedzy dziką jabłoń. Stałam nieruchomo, próbując dostrzec na jego boku jakieś oznaczenie. Nagle poczułam, jak coś uderza we mnie i powala na ziemię. To był Romek, który szczelnie okrył mnie swoim ciałem. W tym samym czasie usłyszałam wystrzeloną z nieba w naszą stronę serię pocisków, które wbijały się w pole niebezpiecznie blisko nas.
– Żyjesz? – zapytał zasapany, kiedy zaczął się powoli podnosić na rękach.
– Żyję, a ty?
Pokiwał głową. Był blady jak śmierć. Wtedy dopiero uwierzyłam. A więc… wojna. Dokończyliśmy pracę w polu, co chwilę nasłuchując warkotu silnika. Szczęśliwie nie pojawił się już żaden wróg na naszym niebie. Rozeszliśmy się do swoich domów. Chociaż nie powiedzieliśmy tego na głos, to oboje martwiliśmy się o naszych ojców.
Wchodząc na ganek, zauważyłam dziwne znaki na okiennych szybach.
– Mamo?
– Tak? – odpowiedziała, przyklejając do szyby kolejny biały pasek wycięty z gazety.
– Co robisz?
– To nas ustrzeże od bomb – stwierdziła poważnym głosem, a ja się bałam zapytać, czy to rzeczywiście pomoże, czy to tylko jej kolejny szeptuchowy wymysł.
Szczęśliwie żadnych bomb nie było. Za to trzeciego dnia wojny pojawiły się wozy pancerne, które kierowały się w stronę Wizny. Obserwowaliśmy z ukrycia, jak jechały sznurem, jeden za drugim. W pierwszym momencie myślałam, że to jedzie nasze wojsko, bo na samochodach namalowane były białe krzyże, więc od razu przyszło mi do głowy, że to Polski Biały Krzyż. Dopiero gdy samochody zbliżyły się do naszej kryjówki, zrozumiałam, że ten znak oznaczał armię wroga.
– Ruszajmy dalej – powiedział Romek, gdy przejechał ostatni pojazd. Wstał pierwszy i podał mi rękę. Szliśmy do Jedwabnego, żeby zrobić zakupy. Nasze matki obawiały się, że to ostatnia szansa, żeby cokolwiek jeszcze dostać.
Gdy weszliśmy do miasta, okazało się, że wojsko niemieckie już na dobre się tutaj zadomowiło. Wszędzie było pełno ich wozów. Były nawet motory wojskowe, które widziałam po raz pierwszy w swoim życiu. Niemcy zajęli część domostw, wyganiając z nich mieszkańców. Na ulicach pełno było ludzi niosących tobołki. Miasto wyglądało jak po przejściu huraganu. Pod stopami leżały porozrzucane w ferworze szpargały, po które już nikt nie wrócił. Na szczęście Niemcy nie zwracali na nas uwagi. Ja za to nie mogłam przestać na nich patrzeć. Ich obecność w naszym miasteczku wydawała mi się nierzeczywista. Nie mogłam zrozumieć, jak łatwo udało im się tu dostać i jak szybko zdążyli się tu zadomowić. Nie chciałam uwierzyć, że tak łatwo zdobywa się Polskę.
Mimo ogólnego rozgardiaszu udało nam się dostać trochę mydła i nafty. Nic więcej praktycznie już na sklepowych półkach nie było. Po powrocie do domu ze strachem patrzyliśmy w stronę, gdzie biegła rzeka Narew, za którą byli nasi ojcowie.
W kolejnych dniach słychać było tylko jedno wielkie dudnienie. Na początku nie byliśmy pewni, co to za odgłosy. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszeliśmy. Ruszyliśmy więc z Romkiem w stronę drogi, chowając się co rusz za jakąś miedzą. Zatrzymaliśmy się, gdy zobaczyliśmy w oddali maszerujące oddziały wojska. Byliśmy od nich daleko, tak że ledwo można było ich dostrzec, a mimo to dokładnie wiedzieliśmy, na kogo patrzymy. To byli Niemcy. Prowadzili swoją armię z Prus Wschodnich prosto na Wiznę. Najpierw jechały czołgi. Dziesiątki, jak nie setki czołgów dudniły, jadąc po kamiennych drogach. A za nimi piechota. Tysiące żołnierzy, którzy szli i szli, i szli…
– Romek, ilu ich może być? – Nigdy nie byłam dobra w rachunkach, więc ciężko było mi policzyć, jak wielka mogła być to armia. Jej początku i końca nie było widać.
– Dużo. Za dużo – powiedział dopiero po chwili.
– Ale ilu? – Nie dawałam za wygraną. Musiałam wiedzieć.
– Dziesięć, może dwadzieścia tysięcy. Nie mam pojęcia.
– A naszych ilu jest? – Miałam nadzieję, że chociaż dwa razy tyle.
– Mniej – odpowiedział wymijająco, nie patrząc mi w oczy.
– Ale ilu? Jak myślisz, ilu ich tam było?
– Może kilka tysięcy – powiedział ciszej i pokręcił głową, jakby sam nie mógł w to uwierzyć.
Osunęłam się na ziemię. Już nie chciałam patrzeć w tamtą stronę. Wtedy zobaczyłam lecące na niebie niemieckie samoloty. Ich armia była olbrzymia i sprawiała wrażenie, że była nie do zatrzymania. Jak się potem okazało, Romek trochę pomylił się w swoich obliczeniach; żołnierzy niemieckich było czterdzieści tysięcy, a polskich – siedemset dwadzieścia. Gdybym to wtedy wiedziała, załamałabym się. Niewiedza w tym momencie była moim wybawieniem. Niewiedza dawała mi złudną nadzieję, że wygramy.
– Wracajmy. Musimy się schować.
Rzeczywiście, na zewnątrz było już zbyt niebezpiecznie. Kolejne dni musieliśmy spędzić w ziemiance na jego podwórzu. Tylko na noc wracaliśmy do domu. Spaliśmy teraz wszyscy u nas. Ja i mama na jednym posłaniu. Ciocia Stefania i mały Alojzy na drugim. A Romek na podłodze. Nie wychodziliśmy już na pola. W ogóle rzadko wychodziliśmy z podwórza. Trzymaliśmy się blisko ziemianki, w razie gdyby trzeba było szybko się schować. Teraz już całymi dniami dolatywały nas echa wystrzałów i bomb.
– I co zobaczyłaś? – zapytała ciotka moją matkę, gdy ta pochylała się nad piecem kaflowym. Mama nie odrywała wzroku od trzaskających w nim polan. Nie mieliśmy żadnych wieści z pola bitwy. Nie wiedzieliśmy, co się tam dzieje. Chociaż nigdy nie wierzyłam w to, co opowiadała mama, to dziś wyjątkowo również nadstawiłam uszu. Łaknęłam jakiegokolwiek pocieszenia. Tak bardzo potrzebowałam, żeby ktoś zapewnił mnie, że wszystko będzie dobrze, że będzie jak dawniej. Dziś byłam w stanie uwierzyć w każdą przepowiednię.
– Wybuch i dym – odpowiedziała, prostując się.
– To zły omen – stwierdziła ciotka, zakrywając usta.
– Nie. Po tym wybuchu wszystko się ułoży. – Mama posłała nam słaby uśmiech i wetknęła chustę za fartuch. Nigdy jej nie nosiła. Używała jej tylko do szeptania. Podobno należała do jej matki, a z kolei ona dostała ją od swojej matki.
Dokończyłam w pośpiechu śniadanie, złapałam Romka za rękę i wyciągnęłam go na podwórko. Poszliśmy w kierunku bagien. Tam było względnie bezpiecznie, bo jedynie swoi zapuszczali się w tamte rejony. Kto nie znał tych okolic, mógł łatwo stracić tu życie. Wystarczył jeden zły krok. Wtedy też usłyszeliśmy olbrzymi huk dochodzący od strony Wizny, a potem wielkie kłęby czarnego dymu, które przesłoniły całe niebo.
– Co to? – zapytałam, przerażona. Bałam się, że to jakaś nowa niemiecka bomba.
– To nasi. – Uspokoił mnie Romek, jakby czytał w moich myślach. – Musieli wysadzić most na Narwi. Chcą powstrzymać ich przed przekroczeniem rzeki.
– Wybuch i dym! – krzyknęłam, tym razem z nadzieją w głosie. – Romek, o tym mówiła moja matka! To dobry znak! Oni teraz wrócą do domu.
Przylgnęłam do chłopaka i mocno go ścisnęłam ramionami. Odwzajemnił uścisk i złożył pocałunek na czubku mojej głowy.
– Wrócą, Basieńko, na pewno wrócą. Nic się nie bój. Cały czas będę przy tobie.
Nasza radość trwała całe dwa dni. Skończyła się, kiedy jeden z mieszkańców doniósł nam, że faktycznie nasi wysadzili most na Narwi, chcąc zatrzymać wroga, ale Niemcy postawili nowy z pontonów i już zdążyli przekroczyć rzekę.
Wtedy obiecałam sobie, że pierwszy i ostatni raz uwierzyłam w te całe szeptanie mojej matki. Nie mogłam udawać, że nie widzę, co działo się wokół mnie. Nie mogłam zakłamywać rzeczywistości, a ona jawiła się w czarnych barwach. Czarnych jak kłęby dymu nad rzeką.
Ciąg dalszy w wersji pełnej