Miłość z odzysku - ebook
Miłość z odzysku - ebook
Niezwykłe zdarzenia często miewają zupełnie zwykłe początki.
Gdyby pan Staszek, pracownik kuratorium, nie przegrał sromotnie walki z klawiaturą własnego komputera, dyrektor szkoły numer dwanaście, przeżywający kryzys wieku średniego i samotnie wychowujący nastoletnią córkę, nigdy nie spotkałby kobiety swojego życia. Urzędnik przez prosty błąd okazał się jednak mistrzem świata w robieniu zamieszania i w rezultacie los postawił mu na drodze Anatola Barbarę, kobietę po przejściach i matkę dorastającego syna. Czy jednak "miłość z odzysku" rzeczywiście ma szansę powodzenia?
Zadania nie ułatwiają dzieci wchodzące w okres dojrzewania bez żadnej taryfy ulgowej, babcia Honorcia realizująca swój tajny plan oraz były mąż Barbary, który nagle uświadamia sobie, co stracił. Z pomocą przychodzą Marek, podtatusiały rockman charytatywnie pomagający dzieciom jako doktor klaun i bezkompromisowa, zielonowłosa Klara o niewyparzonym języku. Nie wiadomo jednak, czy to nietypowe wsparcie wystarczy, by pokonać wszystkie przeciwności losu.
Wrocław, miasto spotkań, po raz kolejny okaże się areną zaskakujących wydarzeń.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-186-9 |
Rozmiar pliku: | 597 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego dnia chyba najgorszy był tupot białych mew. Pan Staszek miał wrażenie, że wredne ptaszyska ustawiły się karnie czwórkami, włożyły na czerwone nożyska glany podkute blachą i urządziły sobie defiladę, łupiąc jak wściekłe w kostkę brukową. Raz, dwa, lewa! Raz, dwa, lewa! Krew w skroniach pana Staszka pulsowała do rytmu, kiedy umierał w tramwaju linii trzydzieści trzy, zmierzając do pracy około godziny siódmej rano. Kompletnie nieludzka pora. Zwłaszcza w poniedziałki. Na szczęście umierał na siedząco, bo tupot tupotem, ale człowiek poruszający się na co dzień wrocławską komunikacją miejską wypracował sobie odpowiednie mechanizmy zachowań, które umożliwiały przetrwanie w tym skrajnie niesprzyjającym środowisku. Zgodnie z mechanizmami pan Staszek zajął „swoje” miejsce na przystanku, które – na bazie zdobytych doświadczeń – dawało sporą szansę, że drzwi nadjeżdżającego składu zatrzymają się niemal przed jego nosem. Dalej było już z górki. Dziarski sus do środka, myk w prawo i objęcie panowania nad fotelem zamontowanym w rzędzie ustawionym bokiem do kierunku jazdy, dokładnie naprzeciwko drugiego takiego samego rzędu. Z wieloletniego doświadczenia pasażera MPK wynikało, że ten typ siedzeń zajmowany jest w ostatniej kolejności, no i nie pchają się tam żadne staruszki (chyba że są wyjątkowo zdeterminowane).
Tym razem jednak nie wszystko poszło tak, jakby sobie tego życzył. Tuż po „wyjściu z progu”, zaraz po otwarciu drzwi, wystąpiły trudności natury obiektywnej i stracił cenne sekundy, a sus nie był tak imponujący, jak powinien być. Na dodatek pan Staszek przeżył chwilę grozy, kiedy niespodzianie nogi rozjechały się mu każda w inną stronę. W ostatniej chwili udało mu się uniknąć szpagatu i nawet wylądował telemarkiem, ale na najlepsze miejsca pośrodku rzędu nie miał już najmniejszych szans. Pozostało mu zadowolić się pierwszym z brzegu fotelem, tym najbliżej drzwi, co narażało go na konieczność zwleczenia zadka i ustąpienia miejsca komuś, kto reprezentowałby stan jeszcze bardziej agonalny niż on sam.
Pan Staszek postanowił więc na wszelki wypadek umierać z zamkniętymi oczami. Mewy w glanach tupały jak nawiedzone, zwątpił więc, czy uda mu się dotrzeć do Kuratorium Oświaty we Wrocławiu w stanie chociażby sugerującym podtrzymywanie funkcji życiowych. Tramwaj jęknął, zaskrzypiał, drzwi sapnęły przy zamykaniu i „ruszyła maszyna po szynach ospale”, jakby ciężkie wejścia w poniedziałek były nie tylko domeną ludzi, lecz także materii nieożywionej. Pan Staszek westchnął głęboko, przełknął ślinę, by złagodzić irytujące poczucie goryczki napływającej mu do gardła, siłą woli uspokoił wariujący żołądek i poddał się wspomnieniom minionego weekendu.
A było co wspominać. Dwudziestolecie małżeństwa już z definicji jest imprezą dużego formatu, a jeśli małżeństwo jest tak udane jak jego, to taki jubileusz świętuje się naprawdę hucznie. Pan Staszek otarł krople potu, które wystąpiły mu na czoło pomimo klimatyzacji usiłującej za wszelką cenę zmienić tramwaj w jeżdżącą chłodnię. Och, tę imprezę będzie pamiętał jeszcze długo. Zrobili sobie właściwie taką powtórkę wesela.
Najpierw w sobotę o czternastej była msza. Na specjalnie ustawionych krzesłach na wprost ołtarza siedzieli oni, jakby znów mieli po trzydzieści lat, przy czym ona zamiast śnieżnobiałej sukni miała na sobie taką w innym stylu w kolorze, który miło kojarzył się z dobrą whisky. Była tu i ówdzie bardziej zaokrąglona niż za młodych czasów (żona, nie whisky), ale to właśnie dodawało jej uroku. Goście tłoczyli się w ławkach i przestępowali z nogi na nogę, bo bardzo im było spieszno, by załadować się do czekającego pod kościołem autokaru, który nierozsądnie zasygnalizował swoje przybycie za pomocą klaksonu. Wreszcie msza się skończyła, a pięćdziesięcioletni „państwo młodzi” razem z całą resztą biesiadników pojechali do wynajętej karczmy.
Trzypiętrowy tort z cukrowymi gołąbkami na szczycie był ostatnią rzeczą, jaką pan Staszek pamiętał. Świadomość wróciła mu dzień później. Z okazji poprawin – na krótki czas. Jako że poprawiano również bardzo rzetelnie i od serca, wejście w poniedziałek okazało się najboleśniejsze od… No właśnie, od dwudziestu lat.
Wysiadł w końcu na placu Powstańców Warszawy i łypnął okiem w kierunku pobliskiego mostu Grunwaldzkiego. Słońce zdążyło się wznieść już sporo ponad masywne szaro-niebieskie przęsła i przygotowywało się do swojej misji zamiany miasta w kupkę popiołu. Jak to latem we Wrocku, wiadomo. Pomimo wczesnej pory powietrze już zdążyło się nagrzać i pan Staszek został niemile zaskoczony, kiedy z wychłodzonego tramwaju trafił prosto w objęcia upału. Poczuł, jak żołądek wykonuje salto mortale, i oparł się o wiatę przystankową, by zachować równowagę i ocalić godność. Trzydziestka trójka zbierała się do dalszej drogi. Jakaś stara jędza ze swojego tramwajowego siedzenia patrzyła na niego z głęboką dezaprobatą. Postanowił się tym nie przejmować. Co ona mogła wiedzieć o przyczynie jego poniedziałkowych problemów?
Niespiesznie pokonał schodki do przejścia podziemnego. Tu było chłodniej i jak zwykle śmierdziało. Pod wielobarwną, upstrzoną graffiti ścianą na rozłożonych na murku kartonach spało dwóch mężczyzn. No tak, ci nie muszą się nigdzie spieszyć. Pan Staszek, gwoli ścisłości, nie spieszył się również. Dojście do długiego monumentalnego budynku, lekko wygiętego jak biegun fotela i szczerzącego się na froncie wysoką kolumnadą, zajęło mu parę minut, choć na dobrą sprawę wystarczyło jedynie pokonać starannie wypielęgnowany skwer. No ale bez przesady, to przecież nie wyścigi. A już na pewno nie w poniedziałki. Po raz pierwszy od dłuższego czasu pan Staszek doszedł do wniosku, że schodów prowadzących do wejścia budynku jest zdecydowanie za dużo, a ich stopnie są za wysokie. Pokonał je jednak bohatersko i znalazł się w chłodnym wnętrzu. Odetchnął. Jakieś trzysta lat później dotarł w końcu do swojego gabinetu w Wydziale Nadzoru Kształcenia Podstawowego i Specjalnego i ciężko zwalił się na obrotowy fotel.
Biurko zawirowało wraz ze wszystkimi spoczywającymi na nim papierami. Pan Staszek postanowił podjąć się rzeczy najpilniejszych i tych, których już naprawdę nie można było odłożyć na inny czas, czyli przekładanych wielokrotnie. Ponowne ich zepchnięcie na margines zainteresowań mogłoby w kimś rozbudzić utajoną do tej pory chęć mordu, a pan Staszek był mocno przekonany, że jego czas jeszcze nie nadszedł. Po ogarnięciu najbardziej priorytetowych priorytetów nie zamierzał zabierać się za priorytety zwykłe, tylko wziąć swoją teczkę i wrócić do domu. Doszła w nim do głosu przemożna potrzeba wyciągnięcia się w pozycji horyzontalnej, a ponieważ zawsze należało iść za głosem serca, pan Staszek postanowił nie stawiać niepotrzebnego oporu.
Rozpuścił w szklance wody musujące tabletki na kaca, wypił, westchnął i otarł dłonią usta, nad którymi wyrastał starannie przystrzyżony, acz posiwiały wąs. Mężczyzna uruchomił komputer i zajrzał do zapisanego na pulpicie folderu. No tak, było coś, co czekało tak długo, że gdyby było niedopitą kawą, zdążyłoby się pokryć grubą warstwą zielonej pleśni i być może nawet wzbogacić o jakieś bardziej zaawansowane formy życia. Tak, to powinno iść na pierwszy ogień. Wyciągnął palce nad klawiaturą jak wirtuoz nad klawiszami fortepianu, chwilę zbierał się w sobie jakby w poszukiwaniu idealnej melodii i dojrzewał do tego momentu, kiedy przejdzie od słów do czynów. Właściwie już prawie odniósł sukces. Wtedy jednak spojrzał na plastikowe kwadraciki z białymi literkami i jęknął.
– O Boże…
Przed oczami pana Staszka zatańczyły barwne plamy, literki wykręciły salto mortale i pięćdziesięcioletni pracownik kuratorium skonfundowany oparł głowę na dłoniach. Cóż, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Okres młodości najwyraźniej miał już za sobą i organizm w tym wieku potrzebował więcej czasu na regenerację niż dwadzieścia lat wcześniej. Pan Staszek powziął więc postanowienie jak najszybszego wejścia na drogę głębokiej odnowy biologicznej.
Nadludzkim wysiłkiem zmobilizował się, rzucił do walki całą wykrzesaną siłę i wzniósłszy się na szczyty heroizmu, przygotował pismo, które powinno trafić do adresata jeszcze przed wakacjami. Cóż, lepiej późno niż wcale. Szkoła podstawowa wyglądająca tej korespondencji w końcu się jej doczeka.
Pan Staszek odetchnął. Przetarł twarz, bo świat zaczął zasnuwać się dziwną mgłą, jeszcze raz rzucił okiem na pismo, pochwalił siebie w duchu za lapidarność wypowiedzi (bo przecież nie ma nic gorszego niż niereformowalne wodolejstwo) i kliknął ikonkę drukowania. Drukarka jak doświadczony żołnierz posłusznie zarzęziła, skrzypnęła i wypluła z siebie efekt urzędniczego trudu i znoju. Twórca sięgnął po kartkę, przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu i uznał je za co najmniej zadowalające. Wstał od biurka i niepewnym krokiem skierował się w stronę sekretariatu, gdzie polecił, by pismo wysłano jak najszybciej. Najlepiej jeszcze dzisiaj. Potem wrócił do gabinetu, wyłączył komputer, zabrał swoją teczkę i noga za nogą opuścił budynek, myśląc już tylko o ratowaniu swojego zszarganego zdrowia.
Droga na przystanek dziwnym trafem zajęła mu znacznie mniej czasu niż droga do urzędu, a tramwaj linii trzydzieści trzy okazał się niezwykle uprzejmy i podjechał, gdy tylko pan Staszek wynurzył się z przejścia podziemnego. Znalazło się dla niego nawet miejsce siedzące, co było dość niezwykłe jak na tę porę dnia, nawet w okresie wakacji.
Jadąc w kierunku Pilczyc, pan Staszek obmyśliwał strategię działania, na którą składała się jak najszybsza wizyta w przychodni i wyżebranie zwolnienia lekarskiego, a jeszcze wcześniej kupno kiszonych ogórków lub zsiadłego mleka czy co tam pomaga, kiedy zawodzą tabletki musujące. Rozkoszując się dmuchającym prosto na niego nawiewem klimatyzacji, zamknął oczy i sięgnął pamięcią do pisma, które z takim poświęceniem dopieszczał i szlifował. Polecenie, jakie w nim zawarł, uważał za wartościowe (w końcu było efektem kuratoryjnej burzy mózgów, z jego mózgiem w roli głównej), a co najważniejsze – proste do zrealizowania. Pomyślał, że miał zupełnie słuszne powody do zadowolenia, a po jego organizmie rozlała się fala przyjemności będąca efektem dobrze wykonanego obowiązku. W końcu stoczył z klawiaturą własnego komputera bardzo nierówną walkę.
Jeszcze nie wiedział, że przegrał. Jeszcze nie wiedział, że pchnął rzeczywistość na alternatywny tor i za pomocą kilku zdań dokonał rewolucji we wszechświecie, a przynajmniej w jego wrocławskiej odnodze. Wkrótce okazało się, że jeszcze nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym literkom.Sierpień 2018
Jeszcze tylko niecały miesiąc wakacji. Stary już od początku sierpnia wychodzi do szkoły. Bez sensu. Dorośli mają przerąbane. Zwłaszcza stary. Myślałam, że fajnie być dorosłym, bo dorośli dużo mogą, o wiele więcej niż ja, ale jak widzę tę minę starego co rano, to już mi się odechciewa. Z drugiej strony to ja też mam przerąbane. Muszę słuchać dorosłych i nie mogę robić tego, co chcę. I nie zarabiam własnych pieniędzy, tylko dostaję kieszonkowe. A jak już dostanę, to stary najpierw mówi, że to moja kasa i mogę z nią robić, co chcę, a zaraz potem dodaje, że mam się opanować i nie wydawać na głupoty, bo on ciężko na to pracował. To w końcu moja ta kasa czy nie? Masakra.
Niedługo ma przyjść do nas babcia Honorcia i znowu przytarga ze sobą coś bardzo praktycznego, czego nie będzie się dało do niczego użyć. Ostatnio to były rajstopy z Hello Kitty. No serio? Kiedy do niej dotrze, że jak człowiek ma już dwanaście lat (a nawet dwanaście i osiem miesięcy, to prawie trzynaście), to „helołkitka” to totalny smutek?! Czasem stary pilnuje, żebym włożyła to coś od babci Honoraty, bo inaczej będzie jej przykro. Jak ma być jej przykro, skoro tego nie widzi? Czy on wie, ile się trzeba namęczyć, żeby się potem w szkole przebrać, zanim ktoś mnie w tym zobaczy? Powiedziałam staremu, żeby powiedział babci prawdę, że to, co daje, to siara na dzielni i ja nie będę tego nosić. Ale nie. Jak zapytała, jak tam rajtuzki, on skłamał, że mnie się bardzo podobają i że dziękujemy, bo babcia tyle dla nas robi. I co? I teraz przynosi tego jeszcze więcej. Dorośli są beznadziejni.
Ciekawe, co by babcia powiedziała, gdyby wiedziała, że mówię na nią Honorcia. Raz mi się przy niej wyrwało do ojca „stary”. Ale się wściekła. Powiedziała, że do ojca się odnosi z szacunkiem. Przecież ja go szanuję! Nic nie poradzę na to, że jest stary. Ma czterdzieści pięć lat, heloł! I robi się siwy! A Natalka na swojego starego mówi Edek. Nawet prosto do niego tak mówi, a on nic. Pewnie jej nie słyszy. Natalka mówi, że on nigdy nie słucha i ona może mówić, co chce. Ta to ma dobrze. Honorcia słucha zawsze. Zwłaszcza jak nie musi.
Stary mówi, że będzie nowa baba od bioli. Hm. Szkoda. Tamta była spoko. I że wuef będzie ze Sławomirem. No serio? To potwór! Nie mógł nam dać kogoś innego? O właśnie, powiedziałam staremu, że na ten wuef potrzebuję stanika. Pił wtedy piwo i strasznie się zakrztusił. Zrobił się całkiem bordowy. Musiałam go mocno walnąć w plecy. Potem spojrzał tak jakoś dziwnie. No co? Przecież sam prosił, żebym walnęła. I czy to moja wina, że urosły mi cycki? Powiedział, że o tym staniku pogada z Honorcią. O nie, tylko nie to. Pewnie przyniesie mi stanik z My Little Pony. Czy są staniki z My Little Pony?
***
Im dłużej Anatol Kowalewski wpatrywał się w pismo z kuratorium, tym bardziej nie wierzył własnym oczom. Przeczytał list trzy razy, co nie nastręczało najmniejszych problemów, bo był on nader krótki, a potem na wszelki wypadek łyknął kawy przygotowanej przez panią Janinkę z sekretariatu.
Kawa pani Janinki zdążyła obrosnąć legendą i krążyły plotki, że to właśnie ona wykończyła poprzedniego dyrektora. Schedę po nim przejął Anatol, którego kawa nie tylko nie zabiła, ale wprost przeciwnie – w sytuacjach ekstremalnych ratowała mu życie. Pytana o rodzaj ziarna pani Janinka zarzekała się, że to zupełnie zwykła kawa, którą od zawsze (pani Janinka pracowała w sekretariacie chyba trzysta lat i o szkole wiedziała wszystko) przygotowywała w ten sam sposób jako sypankę czy też, jak to mówią, plujkę-zalewajkę. Anatol Kowalewski podejrzewał jednak, że pani Janinka w tajemnicy czegoś do niej dodaje. Może amfetaminy? Siwa, okrągła jak pączek i pachnąca ciastem drożdżowym sekretarka średnio się kojarzyła z dilerem narkotykowym, ale przecież z ludźmi nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie czarna, hipermocna kawa dająca turbonapęd bardzo Anatolowi odpowiadała. Pani Janinka szybko wyczuła, że swojego szefa najlepiej powitać taką właśnie siekierą, dlatego cieszył się, że nawet nie musiał o nią prosić. Jak tylko przekraczał próg gabinetu, kawa wjeżdżała na stół. Myślał przy okazji, że wybuchłaby niezła afera, gdyby pani Janinka z tak zaparzoną kawą zabłądziła kiedyś na jakiś cmentarz. Lepiej, żeby jej to nigdy nie przyszło do głowy. Mogłyby się dziać rzeczy wielkie.
Patrzył więc na list z kuratorium i w tym patrzeniu nie pomagał nawet napój produkcji pani Janinki. Pod tekstem podpisany był niejaki Stanisław Koziołek. List informował, że oto szkoła podstawowa numer dwanaście w uznaniu za niezwykłe wyniki na polu rywalizacji sportowej oraz za krzewienie wśród młodzieży dobrze pojętej kultury fizycznej będzie reprezentować drużynę szkolną podczas biegu, który odbędzie się w niedzielę jedenastego listopada dwa tysiące osiemnastego roku ku uczczeniu niezwykle wzniosłej, okrągłej setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. I tyle.
To nie informacja o biegu zdumiała Anatola Kowalewskiego, dyrektora wymienionej w piśmie podstawówki. Wiedział, bo wszyscy wiedzieli, że oprócz uroczystej parady planowanej na ten dzień odbędzie się bieg na pięć kilometrów, w którym wezmą udział drużyny złożone z przedstawicieli kultury, dziennikarzy, ludzi nauki, polityków i samorządowców, przedsiębiorców, bankowców, lekarzy i właśnie szkół. W drużynie szkolnej miała się znaleźć jedna reprezentacja wybranej szkoły średniej (w założeniu najlepszej), szkoły zawodowej, najlepszego przedszkola i podstawówki. Też najlepszej. Bezbrzeżne zdziwienie Anatola wywołało to, że jako najlepszą pod względem sportowym podstawówkę wskazano właśnie tę, której szefował.
Sięgnął pamięcią możliwie jak najdalej wstecz, ale im bardziej sięgał, tym bardziej nie mógł sobie przypomnieć, żeby jego szkoła odniosła jakikolwiek sportowy sukces. Postanowił zapytać pani Janinki. Pulchna sekretarka z gracją primabaleriny weszła do jego gabinetu i usiadła na krześle po przeciwnej stronie biurka.
– Sukcesy? Sportowe? – Opuściła niżej na nos okulary w cieniutkich, drucianych oprawkach i znad nich uważnie przyjrzała się swojemu zwierzchnikowi. – Za poprzedniego dyrektora? Skąd! A na pewno chodzi o sport? No bo Kewinek z siódmej A wygrał ogólnopolską olimpiadę z języka angielskiego…
– Kewinek ledwo mówi po polsku, całe życie mieszkał w Irlandii – przypomniał Anatol.
– No tak, ale to nie przeszkadza temu, że wygrał.
Fakt. Kewinek wygrał. Niestety w piśmie nie było ani słowa na temat osiągnięć innych niż sportowe. Mniejsze i większe wygrane w konkursach matematycznych czy plastycznych również nie mogły być brane pod uwagę. Cóż… A co do sportu…
Sytuacja sportowa niestety nie poprawiła się również od poprzedniego roku szkolnego, kiedy do grona pedagogicznego dołączył Sławomir, niewielki facecik o blond włosach ostrzyżonych niemal na zero, niedoszły reprezentant Polski w boksie w kategorii koguciej, którego karierę nieodwołalnie przekreśliła pechowa kontuzja. Młody wuefista, wykazawszy prawdziwie męski hart ducha, ku zaskoczeniu wszystkich świetnie odnalazł się w roli nauczyciela, a Anatol co najmniej raz na tydzień gratulował sobie decyzji o jego zatrudnieniu. Sławomir najpierw o mało nie padł na zawał, zapoznawszy się z kondycją fizyczną swoich podopiecznych, a kiedy już doszedł do siebie i otrząsnął się z szoku, wdrożył program naprawczy, którym zasłużył sobie na wdzięczną ksywę Potwór. Niestety pomimo tytanicznych wysiłków Sławomira efekty jego działań nie leżały nawet obok słowa sukces. Choćby w sporej odległości. Może upłynęło zbyt mało czasu, a może tworzywo zbyt opornie poddawało się obróbce. Nie wiadomo.
Anatol wtajemniczył swoją sekretarkę w szczegóły listu.
– O mój Boże… – Pani Janinka przepełniona zgrozą zakryła ręką usta.
– No właśnie…
– Ale że drużynę?
– No właśnie…
– Złożoną z uczniów? Może Krysia z szóstej C…
– Nie, nie. To nie mają być uczniowie, tylko kadra nauczycielska.
Pani Janinka ponownie zakryła ręką usta i pokręciła głową.
– Panie dyrektorze, ale w tym przypadku to nawet nasz Sławomir nic nie wskóra.
Anatol westchnął i odruchowo wciągnął brzuch, który rozpanoszył się zaborczo nad paskiem od spodni. Ciążę spożywczą zrzucał na karb kryzysu wieku średniego, ale musiał przyznać, że jak dotąd robił niewiele, by z efektami kryzysu walczyć. Raczej już z góry godził się na porażkę i sięgał po piwo.
– Obawiałem się, że to właśnie od pani usłyszę. – Podsunął do góry okulary w grubych brązowych oprawkach i ponownie spojrzał na trzymane w rękach pismo. – Nic z tego nie rozumiem.
– Panie dyrektorze, trzeba zadzwonić do kuratorium i zapytać – zaproponowała nader trzeźwo pani Janinka, a Anatol zdziwił się, że sam nie wpadł na coś tak oczywistego. To przez ten kryzys, ot co.
Pochwalił sekretarkę za ten pomysł, a ta aż pokraśniała i z wdzięczności zaproponowała kolejną kawunię. Anatol doszedł do wniosku, że następna kawunia made by Janina spowodowałaby jednak u niego nieodwracalne zmiany w tkance mózgowej, grzecznie więc podziękował, odnalazł numer do kuratorium i chwycił za telefon.
Niewiele to dało. Parę minut później, kiedy odkładał słuchawkę, wiedział już, że Stanisław Koziołek przebywa na dłuższym L4, a kontakt z nim z przyczyn oczywistych pozostaje niemożliwy, szanowny pan dyrektor na pewno to rozumie. Tak, pan Stanisław zlecił wysłanie pisma do szkoły podstawowej numer dwanaście. Błąd? Jaki błąd? Szanowny pan dyrektor chyba nie przypuszcza, że w piśmie z kuratorium może być BŁĄD? Nie, szczegółów pisma nie znają, ale z pewnością wszystko jest tak, jak powinno być. Skoro trzeba wystawić drużynę, to po prostu trzeba, prawda? No, do widzenia.
Jedyne, co Anatol Kowalewski uzyskał, to obietnica, że na biurku pana Stanisława zostanie informacja, że dyrektor szkoły podstawowej numer dwanaście prosi o jak najszybszy kontakt w sprawie skierowanego pisma. I tyle.
Cóż, nie pozostawało nic innego jak na sierpniowej radzie pedagogicznej poinformować współpracowników o najnowszym kuratoryjnym pomyśle i kiedy ustanie już stek bluzgów, które niechybnie się pojawią, zaproponować dobre rozwiązanie. Jakieś rozwiązanie. Jakiekolwiek.
Anatol Kowalewski zdjął okulary i odłożył je do etui. Przygładził ułożone na bok włosy w odcieniu popielatego brązu (mocno już siwiejące tu i ówdzie), które robiły wszystko, by okazać swoje nieposłuszeństwo, i z uporem maniaka zwijały się w fale. Pomimo sporej ilości gumy do włosów, jaką co rano stosował. Zerknął ukradkiem na swoje ramiona schowane pod ciemną koszulą. Niech to jasna cholera, znowu łupież. Z torbami pójdzie przez to badziewie, ileż można wydawać na specyfiki, które w rezultacie okazują się funta kłaków warte? O nie, czterdziestolatkowie naprawdę nie mają lekko. A czterdziestopięcioletnim pracownikom oświaty należy się order. Zwłaszcza jemu. Za sam fakt dźwigania na barkach całej tej egzystencji.
***
– O Jezus Maria! – Barbara Bąk stęknęła, zdecydowanym ruchem wypchnęła z windy wielkie, kartonowe pudło, po czym sama wyczołgała się na klatkę schodową.
Odrapane drzwi skrzypnęły, zamknęły się z trzaskiem, a kabina, skrzecząc i pojękując, zjechała w dół. Barbara odetchnęła głęboko, wyprostowała plecy i lekko się skrzywiła, bo zmuszony do czynów nadludzkich kręgosłup wyraźnie nosił się z zamiarem strajku. Cóż, człowiek nie miał już dwudziestu lat, miał dwa razy więcej. Odgarnęła za ucho długie, proste, jasne włosy i pchnęła pudło w prawo, w stronę otwartych na oścież drzwi do jednego z mieszkań. Co ją naszło, żeby tyle do tego pudła napchać? I tak zjedzie na dół jeszcze kilka razy, jakby zjechała o ten jeden więcej, nic by się nie stało. Zza futryny drzwi mieszkania wyjrzała głowa wyposażona w okulary w grubych, ciemnych, rogowych oprawkach oraz w sterczącą na wszystkie strony szczeciniastą blond fryzurę. Głowa wydała z siebie odgłos, który można było uznać za zbliżony do rechotu.
– Kamil, synu, nie rżyj, tylko mi pomóż – rzuciła w stronę chłopaka.
Właściciel głowy wyłonił się zza futryny i stało się jasne, co wzbudziło jego wesołość. Nie było to nic związanego ani z jego matką, ani z kartonowym pudłem, z którym tak walczyła. Koszulka i spodenki typu bermudy poplamione były z góry na dół białą farbą. Kamil dla wzmocnienia efektu tanecznym krokiem obrócił się wokół własnej osi, przez co wyszło na jaw, że pod względem wybrudzenia jego tył niewiele różnił się od przodu. Na twarzy Barbary odmalował się wyraz grozy.
– Rany boskie! Coś ty zrobił?!
– Ja? Nic. To przypadek – uśmiechnął się chłopak.
– Nie sądzę – mruknęła jego matka.
– No naprawdę. Najpierw oparłem się o ścianę, ale nie zauważyłem, że to była ta świeżo malowana. A kiedy chciałem się przebrać i szedłem do swojego pokoju, to wpadłem na ciocię Klarę, a ona akurat niosła puszkę z farbą.
– Ubranie na straty.
– Ale to przecież nie było nowe ubranie. I tak nie cierpię tych spodni.
Gdzieś w tyle głowy Barbary wykiełkowało przypuszczenie, że kolizja z Klarą być może nie do końca była taka przypadkowa i miała na celu odzieżowy sabotaż, zrezygnowała jednak z dalszego drążenia tematu. Priorytetem było pudło.
– Łap z tej strony, synu, i ciągnij, a ja będę pchać.
Wśród stęknięć i sapań wtaszczyli pudło do mieszkania, a Barbara zamknęła za sobą drzwi i po raz kolejny głęboko odetchnęła.
– Kamil – zwróciła się do chłopaka – masz tutaj kluczyki. Idź do auta i pownoś na górę swoje rzeczy.
– O Jezu…
– No dajesz, dajesz. Hulajnoga, deskorolka i te inne takie. Masz dwanaście lat, dasz radę. Ja potem zejdę po resztę.
– Dwanaście i pół.
– Tym bardziej.
Chłopak wziął od niej niechętnie kluczyki i chwilę potem zniknął za drzwiami. Popatrzyła na jego chudą, wysoką jak na swój wiek i nieco przygarbioną postać i pomyślała o tym, że te dwanaście lat minęło jak z bicza strzelił. Przecież jeszcze nie tak dawno zmieniała mu pieluchy, a teraz widziała przed sobą pryszczatego faceta, który miał swój własny świat, zamknięty przed innymi na cztery spusty. Za Kamilem zamknęły się drzwi, a ona omiotła krytycznym spojrzeniem swoje nowe mieszkanie.
Zmiana lokum z całkiem sporego domu jednorodzinnego w podwrocławskim Kiełczowie na dwupokojowe, niewielkie mieszkanko na jedenastym piętrze jednego z sedesowców, przy placu Grunwaldzkim, wiązała się z życiową rewolucją. Przez to, choć przeprowadzki nigdy nie są łatwe, ta była trudna podwójnie. Barbara nie lubiła działań radykalnych, wolała do celu podążać metodą żółwia, powoli, acz uparcie. Niestety jeśli człowiek żył dotąd na dwustu metrach, a musiał się przenieść na czterdzieści pięć, można to było nazwać wyzwaniem. Tak się złożyło, że ani przeprowadzki, ani rewolucji życiowej nie dało się uniknąć, a pierwsze wynikało z drugiego. Rewolucja polegała na wykonaniu wyroku śmierci na jej małżeństwie, choć tak naprawdę była tylko dobiciem czegoś, co i tak już od dawna znajdowało się w agonii. Rozwód pociągnął za sobą podział majątku i przydział dziecka. Dom podzielić się dało, a ściślej rzecz biorąc, udało się go sprzedać i podzielić pieniądze, a dziecko przypadło jej, czyli matce. Jej były (już były, mój Boże!) mąż wrócił do swoich rodziców (biedni byli teściowie!), zatrzymując swoją część spieniężonego majątku, a ona kupiła z drugiej ręki mieszkanie w sedesowcach.
Rozwód wbrew wszelkim najczarniejszym scenariuszom przebiegł właściwie bezboleśnie i w pewien sposób było to nawet rozczarowujące. Mikołaj, jej były mąż, przytakiwał wszystkiemu, na wszystko się godził i o nic nie walczył, jakby zupełnie mu nie zależało na tym, co kiedyś było ich małżeństwem.
Znacznie gorzej poszło z kupnem mieszkania. Doszła wtedy do wniosku, że cała sytuacja do złudzenia przypomina… no właśnie, znów wstępowanie w związek małżeński. Trzeba się trzy razy zastanowić i bardzo dobrze poznać, zanim się podpisze papierki. W przypadku mieszkania poznanie się przebiegło raczej powierzchownie, papierki podpisano szybko, a cała prawda wyszła na jaw niewiele później. Owszem, z grubsza wszystko wyglądało tak, jak tego człowiek oczekiwał. Mieszkanie faktycznie, jak w ogłoszeniu, miało dwa pokoje, kuchnię i ślepą łazienkę, blok był wyposażony w windę, w futrynie wejściowej rzeczywiście znajdowały się drzwi, a okna jakiś czas temu wymieniono na nowsze i lepsze. Kiedy jednak były właściciel oznajmił, że time to say goodbye, natychmiast, jakby tylko czekała na sygnał, dała o sobie znać wadliwa instalacja elektryczna, okna, które, owszem, były nowe, niekoniecznie się domykały, kuchenka jednak nie działała, choć miała być bez zarzutu, a ściany tu i ówdzie domagały się natychmiastowego odmalowania, co się okazało zaraz po wyniesieniu starych mebli.
I właśnie owo malowanie trwało teraz w najlepsze. Z tak zwanego salonu (nie można na serio nazwać salonem czegoś, co ma szesnaście metrów kwadratowych) dochodził przyjemny w barwie, lecz przeraźliwie fałszujący głos, który próbował konkurować z grającym radiem.
– Bo jak nie my, to kto? Bo jak nie my, to nikt tego lepiej nie zrobi tuuuuuu! – wydzierał się ktoś.
Barbara uśmiechnęła się i pokręciła głową. No tak, tylko jedna osoba na tej planecie potrafiła tak bezkompromisowo i bez kompleksów podchodzić do wszystkiego, za co się zabierała, bez względu na to, czy były to wystąpienia publiczne, czy na przykład mycie kibla. Tylko jedna ze znanych jej osób nie bała się mówić, co myśli, a że myślała dużo, to i sporo miała do powiedzenia. Tak, tylko ona mogła tak jak teraz tanecznym krokiem, gibając się na boki, wejść do przedpokoju w poplamionych farbą, wściekle pomarańczowych ogrodniczkach, odrzucić do tyłu głowę z króciutko ostrzyżonymi, niebieskimi włosami i ryknąć do pędzla trzymanego jak mikrofon:
– Co z nami będzie? Chcemy więceeeeej!
Cała Klara Duś. Resztki farby z pędzla kapnęły jej prosto na twarz i kobieta wykrzywiła się ze wstrętem, po czym otarła farbę z twarzy rękawem bluzki nie mniej umorusanej niż spodnie. Drobna, niska, chuda jak patyk postać parsknęła jak koń.
– Ale cię wzięło na śpiewanie – zauważyła Barbara.
– Niom. Przy śpiewaniu najlepiej się maluje i odwrotnie. Strasznie seksistowska piosenka. „Sukienka pin-up tak ciebie opina”, też coś.
– To włącz coś innego.
– Po co? – Klara wzruszyła ramionami. – Jest rytmiczna. Chodź, zobacz, jak ładnie zrobiłam. – Zgrabnie obróciła się na pięcie i podrygując w takt melodii, wróciła do pokoju gościnnego. Zupełnie nie wyglądała na swoje czterdzieści lat.
Barbara weszła za nią. Skromna reprezentacja mebli w postaci szafki pod telewizor, wąskiej przeszklonej biblioteczki i dwuosobowej rozkładanej sofy cierpliwie znosiła remontowy stan tymczasowy przykryta przezroczystą folią. Biblioteczka była tylko przejściowym meblem książkowym, do czasu zjawienia się tu regału z prawdziwego zdarzenia. Nie miałaby szans przyjąć na swój grzbiet tego ogromu dorobku literackiego rozmaitych pokoleń, który spoczywał w pudłach w przedpokoju. Klara stanęła teraz właśnie przy niej i z dumą wskazała ścianę, kierując na nią pędzel niczym czarodziejską różdżkę.
– Voilà.
– Biała – stwierdziła Basia.
– No kurde, raczej! – prychnęła Klara. – Białe to mogą być nowe majtki w H&M, a to jest, moja droga, śnieżnobiała, nieskazitelna perfekcja. Moje dzieło. Naprawiłam wszystko, co ten jełop przeoczył. Teraz masz bez smug, bez zacieków, bez brudu, czyściuteńka, biała ściana, a ten zegar, który ci dałam, świetnie będzie na niej wyglądał.
– Fakt.
– No widzisz! Jak coś ma być porządnie zrobione, to trzeba, żeby zabrały się za to kobiety. Facet zawsze coś spieprzy.
– Przesadzasz.
– Ja przesadzam? Ja przesadzam? – Klara aż podskoczyła jak mały, niebieskowłosy kogucik. – Twoje ostatnie doświadczenia powinny ci otworzyć oczy na prawdę. Mężczyźni są przereklamowani i z reguły zawodzą. Mówię, jak jest.
Barbara mogłaby oponować, ale machnęła na to ręką. W tej materii wszelkie dyskusje z Klarą nie miały żadnego sensu. Odkąd pamiętała, czyli od czasu studiów, kiedy jako dwie nieopierzone młode studentki przybyłe z niewielkich miejscowości do dolnośląskiej metropolii spotkały się w nieistniejącej już Tawernie przy Wybrzeżu Wyspiańskiego, Klara Duś zaliczyła mnóstwo związków nieformalnych i jedno małżeństwo, ale niestety żadnego z nich nie można było określić udanym. Jedne trwały krócej, inne dłużej (ale niewiele dłużej), ale wszystkie koniec końców czekał ten sam los. Raz to Klara odchodziła, a raz odchodzono od niej, jednak niezależnie od tego, jak było, z każdym kolejnym doświadczeniem zdanie o mężczyznach miała coraz gorsze. W całej beczce tego męskiego dziegciu istniała dla niej tylko jedna, jedyna łyżka miodu, jeden prawdziwy diament w wielkim worku połyskujących podróbek. Diament skończył jakiś czas temu dwanaście lat i właśnie wtarabanił się do przedpokoju z deskorolką, hulajnogą, rolkami i na dodatek torbą zarzuconą przez ramię.
– Mój aniołeczek – rzuciła w jego stronę Klara, każde słowo dokładnie oblewając lukrem.
Kamil w odpowiedzi skrzywił się paskudnie, nałożył na uszy słuchawki wielkości anten satelitarnych i ruszył do drugiego pomieszczenia, które docelowo miało być jego pokojem. Zerknął jeszcze raz na obie kobiety, po czym powoli, acz starannie, zamknął za sobą drzwi.
– Syn to ci się udał, naprawdę. – Odprowadziła go maślanym spojrzeniem. – Mam nadzieję, że babka, którą wybierze, będzie tego warta.
Chwile takie jak ta, kiedy Klara Duś wyłaziła ze swojej skorupy i odsłaniała miękkie podbrzusze, zdarzały się niezwykle rzadko. Barbara doceniała je, choć musiała przyznać, że pomimo iż znały się z Klarą dwadzieścia lat, nigdy do końca nie wiedziała, jak ma się wtedy zachować. Chrząknęła. Przyjaciółka momentalnie wzięła się w garść i krokiem żandarma pomaszerowała do wiadra z farbą. Z odległości krytycznie przyjrzała się swojemu dziełu.
– Idealnie – podsumowała, nie bawiąc się w skromność. – Wspólnymi siłami zrobimy z tego mieszkania cacuszko. Piękna chałupa.
– No wiesz, trochę wad to jednak ona ma. Przeoczyłam je i pluję sobie w brodę.
Klara machnęła ręką.
– Oj tam, oj tam. Skup się na pozytywach. Pierwsze primo, rozpoczynasz nowy, znacznie lepszy rozdział w swoim życiu. Ta padaka, zwana pomyłkowo małżeństwem, szczęśliwie jest już za tobą i serio ci powiem, że nie rozumiem, dlaczego tyle lat w niej tkwiłaś. Powinnaś już dawno kopnąć w tyłek tego młotka! No dobra, dobra. – Przystopowała, widząc minę Baśki. – Drugie primo, do mnie na Hoene-Wrońskiego masz teraz rzut beretem. Kamilek może wpadać po książki, my będziemy się częściej widywać, możemy się nawet ordynarnie schlać i nie będzie problemu z powrotem do domu. Jedyna trudność to pokonać przejście dla pieszych i włożyć klucz do zamka.
– Na tym drugim można łatwo polec.
– Fakt. Zwłaszcza jeśli się próbuje nie do swoich drzwi. Sama widzisz, że będzie dobrze. Głowa do góry! Musisz się zwyczajnie otrząsnąć, a ja wiem, co mówię, zauważ.
Bardzo wiedziała. Drobna, obecnie niebieskowłosa Klara Duś była prawdziwą specjalistką od damsko-męskich porażek, a ponieważ, jak sama twierdziła, nie mogła nigdy liczyć na żadnego mężczyznę, nauczyła się polegać sama na sobie, zaciskać zęby i wbrew wszystkiemu przeć do przodu. Trzeba uczciwie przyznać, że to parcie nigdy nie wiązało się z naruszeniem wolności i godności osobistej innych osób, co wymagało niezłej ekwilibrystyki życiowej. Klara bardziej więc przypominała narciarza zgrabnie wymijającego tyczki przeszkód w slalomie gigancie egzystencji niż rozpędzony czołg, który jedzie, nie patrząc, co właściwie miażdży.
– A mieszkaniem się nie przejmuj – dodała. – I tak masz znacznie lepiej niż ja, bo masz centralne ogrzewanie i nie musisz kupować węgla, masz prawdziwą łazienkę, a nie zaadaptowaną na nią część mieszkania, nie jesteś skazana na kaprysy bojlera, a na klatce schodowej nie szczają ci notorycznie nawaleni jak messerschmitty studenci politechniki, którzy mają problem z trafieniem do akademika.
– Jeszcze nie wiem, czy nie szczają.
– Przeczucie i zmysł węchu mówią mi, że jednak nie.
Barbara Bąk uśmiechnęła się blado. Wbrew pozorom wejście w nową rzeczywistość wcale nie było dla niej łatwe, a nie miała nawet skromnej części tego samozaparcia, które prezentowała Klara, nie mówiąc już o tym, że w dziedzinie rozstań była totalnym leszczem. Przyjaciółka przyjrzała jej się krótko i dobrze wyczuła jej emocje. Podkasała rękawy bluzy, odsłaniając kolorowe tatuaże szczelnie pokrywające jej ręce, i dziarskim krokiem ruszyła do kuchni.
– Chodź, stara, chwila przerwy, walniemy sobie kawunię.
– Ale to będzie chyba nasza czwarta kawunia. – Barbara wyraziła swój sceptycyzm.
Wyszła do przedpokoju i wbrew idei odpoczynku zaczęła przesuwać dopiero co przytaszczone pudło.
– Kawuni nigdy dość! – odkrzyknęła do niej Klara z kuchni. – Poza tym musisz się zapoznać z lokalnym przysmakiem z kultowego miejsca, a on jest z kawunią bardzo kompatybilny. Palce lizać, wierz mi.
Dał się słyszeć szelest rozwijanego papieru.
– Co to za kultowe miejsce? – zainteresowała się Barbara i jednocześnie przyglądała się trzymanej w rękach książce, próbując dociec, co właściwie nią kierowało, że zabrała ją ze sobą, zamiast, jak dziesiątki innych, przekazać kiełczowskiej bibliotece.
– Trumienka! – zawołała uradowana Klara.
– Co?!
– Trumienka! No nie mów, że nie słyszałaś o Trumience!
– Słyszałam o wielu różnych trumienkach, o dużych trumnach też i nawet o sarkofagach, ale przyznaję szczerze z żadnej nie zdarzyło mi się niczego jeść. Jesteś pewna, że tego chcemy?
Klara ryknęła śmiechem.
– Każdy tak reaguje za pierwszym razem. To cukiernia. Nazywa się Pod Trumienką, bo mieści się tuż obok zakładu pogrzebowego na Skłodowskiej-Curie. Kiedyś nazywała się inaczej, ale i tak wszyscy mówili na nią „Trumienka”, więc się w końcu wzięli i przechrzcili. Najlepsze pączki w mieście. Chodź, kawunia gotowa.
W kuchni na prowizorycznie zasłanym ceratą stole (ustawionym póki co w dość przypadkowym miejscu) stały dwa parujące kubki z czarną ambrozją w towarzystwie pączków spoczywających na papierowych serwetkach. Barbara z lubością wciągnęła w nozdrza silny aromat. Skosztowała pączka – rozpływał się w ustach.
– O mój Boże!
– Ha! A nie mówiłam? Przyznaj się, że miałaś wizję hord zombie, ganiających po ulicach w łachmanach i ociekających krwią.
– Przyznaję – wybełkotała Basia z pełnymi ustami. – Kupiłaś sześć?
– Po dwa dla każdego.
– Chyba nienormalna jesteś, trzeba było brać po dwadzieścia!
– No widzisz! – Klara poklepała przyjaciółkę po ramieniu. – Idzie nowe. Lepsze. To twoja dobra zmiana, he, he.
Zmiana była, owszem, nawet radykalna, ale czy na lepsze – za tę ideę Barbara nie zdecydowałaby się jeszcze umierać. O swojej nowej rzeczywistości nie wiedziała praktycznie nic poza tym, że nie było w niej jej męża. Byłego męża, prawda. Pojawiło się natomiast silne zapotrzebowanie na filozofię Scarlett O’Hary, czyli odkładanie myślenia o wszelkich problemach na następny dzień. Siorbnęła kawy, zagryzła pączkiem i… Nie wiadomo, w czym skumulowano tajemnicze moce, w pączku czy kawie, ale nagle stwierdziła, że pieprzyć to wszystko. Będzie, co będzie. Bo w sumie jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.
Ciąg dalszy w wersji pełnej