Miłosierdzie - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
3 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Miłosierdzie - ebook
„Miłosierdzie” to mocny metafizyczny thriller. Powieść o potwornej zbrodni, księdzu, ale i o Kościele w ogóle. Z tym, że ta opowieść „o grzechach kleru” zaczyna się u Raspaila tam, gdzie u innych właśnie się ona kończy, gdzie proste schematy niczego już nie tłumaczą, a pamflet zamienia się w moralitet. W punkcie wyjścia jest autentyczna historia sprzed lat z okrutnym morderstwem i surową karą. Raspail zmagał się z nią kilkadziesiąt lat. Odkładał ją i do niej powracał. Ostatecznie nie kończy swej opowieści, choć nie ukrywa, że wie, jaki finał jest jej pisany. To taka przewrotna gra z czytelnikiem, którego wysyła na wędrówkę, na którą ten musi wybrać się sam, zawierzając podrzucanym przez Autora śladom i znakom, by ostatecznie stać się jednoosobowym sądem w mrocznej sprawie.
„Miłosierdzie” to ostatnia powieść Jeana Raspaila. Może dlatego też tak bardzo osobista, metafizyczna, a nawet religijna. Rozciągnięta pomiędzy wstrząsającą zbrodnią i przejmującą wiarą. Stary Mistrz zdaje się podawać w niej antidotum, które choć bardzo potrzebne, to, podane bez znieczulenia, jest bardzo bolesne. Być może nie przypadkiem pierwsza jego dawka trafia najpierw do czytelnika w Polsce.
„Zmieniłem nazwę wsi, która sześćdziesiąt lat temu stała się sceną tej przerażającej zbrodni, która wstrząsnęła całą Francją, pogrążając wiernych i katolickich duchownych w przepaści skonsternowanych rozważań. Zmieniłem też imię tego, który zamordował, złożył w ofierze, poświęcił. Nazwałem go Jacquesem Charlébègiem, proboszczem z Bief, i stałem się odpowiedzialny za jego życie od momentu jego uwięzienia.
Ta książka jest bowiem powieścią. O ile dobrze sobie przypominam jej początki, to nie zbrodnia mnie do niej przyprowadziła, ale zamknięcie winnego, młodego księdza, skazanego na dożywocie i jego sam na sam z Bogiem, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku, w czterech ścianach jego celi.
Kiedy pisałem pierwsze zdania, minęło dwanaście lat od popełnienia zbrodni i jedenaście lat od procesu. Sprawa była już od dawna zapomniana, a imienia skazanego nigdy nie przywoływano. Nikomu nic nie było o nim wiadomo. Było tak za sprawą swego rodzaju konspiracyjnej ciszy administracji penitencjarnej i rzymskokatolickiego magisterium, które, tak jak Bóg, nigdy nie porzuca swoich księży upadłych bez względu na to, jak bardzo nikczemne byłyby ich czyny.
Byłem więc sam i pozostałem sam – wobec tej książki, tak jak wobec świętego muru, nieprzekraczalnego, nieosiągalnego, u stóp którego czułem się bezbronny i niegodny: nie zostaje się przecież Bernanosem tak po prostu..."
Jean Raspail
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64964-65-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2001
Przypadek sprawił, że wiosną znalazłem się na prowincji, jakieś czterdzieści kilometrów od Périgueux, w miasteczku X., do którego przyjechałem na rozprawę. Była ładna pogoda, a moje życie, koniec końców, nie dawało mi powodów do narzekań. W przewodniku turystycznym znalazłem wzmiankę o starym kościele pod wezwaniem Świętego Saturnina z XI-XII wieku, dawniej opackim, a obecnie parafialnym. Zatrzymałem samochód na placu. Dwa czy trzy psy obwąchiwały się nawzajem, dwie kobiety spacerowały z dziećmi. Poza tym żadnych innych przejawów życia. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że na parkingu stało ze czterdzieści samochodów z tablicami rejestracyjnymi z innych departamentów, właściwie z całej Francji. Była piąta po południu, a kościół wciąż był otwarty. Styl romański w wykonaniu cystersów słynie z surowości oraz świetlistej błogości, ogarniającej zwiedzającego od chwili kiedy tylko otworzy on drzwi. Masywna chrzcielnica nie była, jak często dzisiaj, wyschnięta niczym dawne źródło, lecz wypełniała ją cudownie orzeźwiająca woda. Na drewnianej tabliczce przy wejściu widniały godziny mszy i spowiedzi. Szczegółowe informacje o tym drugim, zanikającym zwyczaju, były już raczej rzadkością. Przeczytałem, co następuje:
OJCIEC GÉRARD QUATRECHAMPS, PROBOSZCZ:
SOBOTA – OD GODZ. 17 DO 18
NIEDZIELA – PRZED MSZĄ ŚWIĘTĄ
OJCIEC JACQUES:
CODZIENNIE OD GODZ. 14 DO 18
Treść ostatniej linijki zupełnie mnie zaskoczyła. Codziennie? Naprawdę? I to przez cztery pełne godziny! Czy to możliwe, żeby w tej zabitej dechami dziurze, która mogła liczyć nie więcej niż trzy tysiące mieszkańców, było aż tylu niedzisiejszych wiernych, albo aż tyle starych nadgorliwych dewotek, zdolnych przetrzymywać księdza w konfesjonale przez dwadzieścia osiem godzin w tygodniu na rzecz tego przestarzałego sakramentu, w czasach gdy pozostałe są i tak wystarczająco sędziwe oraz sfatygowane? Zupełnie zdezorientowany zauważyłem również, że na tabliczce umieszczono jedynie imię ojca Jacquesa. Czyżby mnich? Wydawało mi się, że kościół jest pusty, co w zwykły wtorek o godzinie piątej po południu byłoby zupełnie zrozumiałe. Nad ołtarzem tliło się małe czerwone światełko wskazujące na obec ność świętego sakramentu. Podszedłem bliżej. Moje kroki rozbrzmiały pod sklepieniem i w tym samym momencie spostrzegłem, że w rzeczy wistości nie byłem sam. Ludzie klęczeli na gołej posadzce, albo po prostu siedzieli w ławkach. Mieli złożone dłonie, lub przesuwali paciorki różańca. W półcieniu modliło się jakieś dwadzieścia prawie niewidocznych osób. Dwie lub trzy młode dziewczyny, chłopcy o wyglądzie studentów, ludzie w dojrzałym wieku, ale najwyraźniej nie było wśród nich ani jednej dewotki. W ciszy rozległ się nagle stukot obcasów. Dochodził na prawo od nawy, z bocznej kaplicy, której wcześniej nie zauważyłem. W moim kierunku szła wysoka, szczupła, całkiem ładna kobieta. Elegancka pięćdziesiątka, której widok w stolicy tego kantonu był zaskakujący. Pogrążona w swoich myślach, z lekkim uśmiechem na ustach, przeszła obok, nie zauważając mnie, a następnie wybrała klęcznik, który zajęła z dużym namaszczeniem i wdziękiem.
W ciemnym zakątku kaplicy odkryłem stary, prawdziwy konfesjonał, ocalały z czasów klerykalnego wandalizmu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Był wykonany z ciemnego rzeźbionego drewna, a pośrodku miał małe pomieszczenie zamykane na drzwi z gęstej kratki, przez którą nic nie było widać z zewnątrz. Z każdej strony po jednej komórce dla penitentów, ukrytej za ciężką zasłoną, którą trzeba było odgarnąć, żeby dostać się do środka. W tej samej chwili moje zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, zobaczyłem bowiem następne osoby siedzące w ławkach, czekające na swoją kolej z przymkniętymi oczami. Zawahałem się. Czyżby przyszła pora i na mnie? Zanim udało mi się to ostatecznie rozstrzygnąć, już stałem za jedną z ławek i patrzyłem na ich nieruchome plecy. Jakieś dziesięć minut później przesuwne drzwiczki obu wewnętrznych okienek skrzypnęły i trzasnęły jedne po drugich. Zasłona odchyliła się. Ktoś wyszedł, a ktoś inny natychmiast zajął jego miejsce. Kiedy na ławce przede mną zostały już tylko dwie osoby, nadal byłem niezdecydowany. Nic mnie przecież nie nagliło. Tak długo z tym zwlekałem, dlaczego więc właśnie dzisiaj miałoby to nastąpić, a nie jutro czy w przyszłym roku. Nic nie było na tyle pilne, a poza tym i tak raczej się od tego nie zmienię. Pozostanę pewnie takim, jakim byłem, a dotąd byłem z siebie dość zadowolony… Tym, co zatrzymywało tutaj człowieka w moim wieku, teraz, kiedy nieśmiało wracała we mnie wiara utracona w okolicach trzydziestego roku życia – sytuacja tyleż klasyczna i banalna co śmierć, z którą miałem się niebawem zmierzyć – był fakt, to wszystko naprawdę wyglądało jak dziecięca zabawa, mały skok, który nie mógł mnie przecież zbyt wiele kosztować. Hop! I próg przebaczenia zostanie przekroczony, równie łatwo, jak przeskakuje się przejrzysty strumyk na zielonej łące. Chociaż w moim przypadku należało się raczej spodziewać mulistej rzeki, pokrytej popiołem, wielkiej i cuchnącej. Żyło mi się przecież tak wygodnie podług śladowych obecnie zasad moralnych, zgodnie z rytmem nieskończonych uchybień, niedoskonałości i błędów, czasem nawet zbrodni, które co prawda nie są już nimi z punktu widzenia prawa cywilnego, ale które w oczach Boga nie straciły nic ze swojego ciężaru (bo dlaczego właściwie miałoby być inaczej?). Czy miałoby nam przysługiwać prawo do wybaczenia, tak jak do ubezpieczenia społecznego? I już lekusieńcy, czterdzieści lat wymazanych zupełnie, jakby nigdy nie istniały, nie liczyły się. I byłoby to o tyle łatwiejsze, że dotarliśmy do wieku, w którym pokusy osłabły i o których zapomnieliśmy, pogrążając się w mądrości, do jakiego stopnia były niszczycielskie? Doprawdy, to zbyt proste. Nie byłem u spowiedzi ze czterdzieści lat i niejasno zaczęła jawić się w mojej głowie myśl, że sakrament pokuty przybrał zupełnie inne imię. Chodziło już teraz tylko o to, by pogodzić się z Bogiem, tak jakbyśmy mieli – Bóg i ja – dzielić te same grzechy! A co więcej, dzielić je zbiorowo, razem! Bez bolesnego badania sumienia i nie mniej bolesnego sprzątania bałaganu, który dawniej utrzymywaliśmy w tajemnicy spowiedzi? Tak jakby tych paru ostatnich księży, ubranych w golfy, zgadzało się jeszcze kogoś przyjąć – gdzieś w przejściu, w drzwiach „biura przyjęć”, by bez zbędnego słuchania, pytania, udzielić szybkiego rozgrzeszenia? Dla mnie to za mało. Odkładam to na później… Co sprawia, że postanawiamy pójść za głosem serca? W moim przypadku decydujące było pojawienie się nowej osoby w bocznej kaplicy. Od pół godziny siedziałem tam jak baran, uziemiony, uziemiony z jakiego właściwie powodu? A dokładnie mówiąc, było to wtedy, kiedy jakiś mężczyzna miał właśnie usiąść za dwoma innymi penitentami, a ja zaskoczyłem samego siebie, dając mu znak, i przepraszając, że i ja miałem taki zamiar. Zachęcił mnie dwornym gestem, miło się przy tym uśmiechając. I w ten sposób, właściwie bez udziału mojej woli, znalazłem się na ławce, trzeci w kolejności, a następni przychodzący siadali już za mną; ten niezwykły spowiednik z pewnością brał nadgodziny. Przez chwilę chciałem stamtąd uciec, ale uczucie paniki, które mną zawładnęło, powoli zaczęło mnie opuszczać. Z głębi konfesjonału dochodziło niezrozumiałe mruczenie, niczym bardzo odległa i kojąca muzyka. Ktoś za mnie rzucił kośćmi. Drzwiczki po dwakroć trzasnęły. Potem przyszła kolej na mnie. Odchyliłem zasłonkę, która w dotyku wydała mi się bardzo brudna i uklęknąłem w małej ciemnej wnęce. Nie było innej możliwości, musiałem się dostosować, ale odpowiadało mi to. Ksiądz zmienił ucho i przechylił się ku drugiemu okienku. Dochodziły mnie tylko szepty. Trwało to jakieś dobre dziesięć minut, podczas których usiłowałem odtworzyć w pamięci listę moich rozlicznych grzechów. Czy tym właśnie było moje życie? Ciągiem małych i dużych łajdactw, tchórzostwa? Kiedy stopniowo, jak po łańcuchu, przechodziłem od jednych do drugich i w miarę jak otwierała się moja pamięć, zdawało mi się, że to worek bez dna. Trzask, trzask, okienko się odsłoniło i jedyne, co mogłem dostrzec przez drewniany ażur, to przyjazne spojrzenie. Nie bardzo wiedziałem, od czego zacząć. Przypomniałem sobie moje dzieciństwo i chłopca udającego pobożność, którym wtedy byłem. Co by teraz powiedział ten kochany aniołek, gdyby był na moim miejscu? Pierwsze zdanie przyszło samo:
– Pobłogosław mnie, Ojcze, bo zgrzeszyłem. I na tym koniec.
Wtedy inicjatywę przejął głos po drugiej stronie okienka. Głos starca, ale z młodzieńczymi, a nawet radosnymi tonami.
– I cóż, mój synu, nie pamiętamy reszty?
Zresztą, już sam początek nie jest najświeższej daty. Domyślam się, że nie spowiadał się pan całe wieki?
W końcu udało mi się coś z siebie wykrztusić.
– Czterdzieści lat, może więcej.
– Skoro pan tutaj jest, to nie ma to już żadnego znaczenia. Zabierzemy się do tego na spokojnie. Pan i ja…
Spojrzenie i głos przejęły dowodzenie i powoli zaczęły zdobywać moje zaufanie. Ale w tym samym momencie, w którym zaczęło mnie ono otulać jak płaszcz łaski, osłona miłosierdzia, zawładnęło mną uczucie głębokiego zaskoczenia. Ten głos, zmieniony wiekiem… Znałem ten głos. Przyznanie tego przyszło mi z trudem, biorąc pod uwagę przeszło czterdzieści siedem lat, które upłynęły od czasu, kiedy słyszałem go po raz ostatni, na rozprawie przed sądem przysięgłych w Bordeaux (był to głos oskarżonego) i to szczególne miejsce, w którym słyszałem go teraz. Szybko jednak nabrałem pewności. Naprawdę niewiele osób mogło wtedy słuchać głosu proboszcza z Bief. Rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Od chwili otwarcia procesu katolicki przewodniczący ławy przysięgłych troszczył się o to, by nie wydawać na pastwę prasy i publiki przerażających szczegółów potwornie krwawej zbrodni, której dopuścił się młody ksiądz. Sprzeciwiano się wtedy tej decyzji, a dzisiaj, w czasach kiedy ogół cieszy się z każdego niegodnego zachowania księdza, kiedy jest to rozdmuchiwane przez media i osłabia ciało Kościoła, byłoby to po prostu nie do pomyślenia. Byłem wówczas młodym adwokatem, sekretarzem mecenasa H., przewodniczącego rady adwokackiej, który był obrońcą proboszcza z Bief. W czasie procesu nie powiedziałem ani jednego słowa. Nie takie było moje zadanie. Asystowałem tylko mecenasowi H., równie wspaniałemu w swoich mowach obrończych co pełen dopisków na marginesie brudnopis i w takim samym stopniu zorganizowanemu, kiedy tylko przychodziło do papierów i akt. Moja rola polegała na porządkowaniu wszystkiego, układaniu tego, co mieszał, podawaniu mu w odpowiednich momentach właściwych kartek, przypominaniu mu na ucho faktów, o których zapominał. Wszystko to jednak nie przeszkadzało mi w przysłuchiwaniu się, w ciągu trzech dni, straszliwemu opisowi krwawej męki. A później stała się dziwna rzecz. Stopniowo zacząłem dostrzegać u tego potwora jakiś rodzaj niejednoznaczności ukrytej w całej jego potworności, na dnie której tliło się światło. Wspomniałem o tym w dwóch słowach adwokatowi przed jego mową obrończą, ale odrzucił to jednym gestem. Bez wątpienia, miał już ułożony w głowie niezawodny arsenał całej swojej elokwencji. Z takich właśnie powodów porzuciłem później prawo karne zaledwie po trzech latach praktyki. Byłem bowiem świadkiem zbyt wielu nienagannych mów obrończych, które miały w sobie tyle duszy co naoliwiona maszyna i w których, jeśli tylko było się wystarczająco uważnym, można było dostrzec brak jakichkolwiek przekonań. Czysta technika. Nieskazitelni technicy. Biorąc to wszystko pod uwagę, skoro chodziło tylko o technikę, wolałem zgarniać przyjemne honoraria jako radca prawny rekinów finansjery, którym z ręką na sercu mogłem odradzać jakiekolwiek suplementy duszy. Przynajmniej wszystko było jasne… Swoim zwyczajem i tym razem mecenas H. był wprost zachwycający. Brylował, co nie przeszkodziło mu w przegraniu procesu. Tłumaczę to sobie faktem, że był niewierzący, a co w tym przypadku jeszcze bardziej pogarszało sprawę, że nie miał również najmniejszego poczucia istnienia sacrum. Jacques Charlébègue, proboszcz z Bief, został skazany na śmierć. Nie zostały wzięte pod uwagę żadne okoliczności łagodzące. Wniosek o ułaskawienie podpisywał bez śladu emocji. Myślami był już gdzie indziej. Składając podpis, powiedział tylko:
„Właściwie dlaczego by nie? Nigdy nie wiadomo. W życiu mamy wiele żyć…”.
Jego głos, budzący tak silną nienawiść w czasie procesu, obojętny, skrupulatny, brzmiał teraz inaczej. W tej małej, zupełnie czarnej kabinie, odnajdywałem nieoczekiwane akcenty, które zaskakiwały mnie i poruszały inną, odległą w czasie przestrzeń. Mecenas H. i ja zostaliśmy przyjęci przez prezydenta Francji. Spotkanie miało trwać dziesięć minut. Dziesięć minut, żeby uratować od gilotyny skazanego, którego obciążały wszystkie okoliczności i który nie okazał najmniejszej skruchy. Mecenas H. już sobie odpuścił. Był zły. Zastanawiam się, czy nie był tak bardzo wściekły dlatego, że nie udało mu się uzyskać wyroku w zawieszeniu, jedynie za sprawą swej magicznej elokwencji. Ku mojemu zaskoczeniu, pod koniec audiencji prezydent zwrócił się w moją stronę i zapytał:
Panie mecenasie, jest pan młody. Jakie jest pańskie zdanie na ten temat?
Mecenas H. spiorunował mnie wzrokiem. Tego nie było w programie. On sam już postawił krzyżyk na całej tej sprawie i moim zdaniem miał ją zupełnie w nosie. Zebrałem jednak całą moją odwagę i odpowiedziałem:
Panie prezydencie, ten człowiek zabił swoją kochankę i swoje dziecko właśnie dlatego, że był księdzem. Czy byłby prawdziwie sobą, gdyby tchórzliwie zadowolił się typowo ludzkim rozwiązaniem? Za naszych czasów możliwe jest przecież, żeby ksiądz wydalony ze stanu kapłańskiego wiódł życie męża. Czasem nawet Kościół tak rozwiązuje sprawę. Nazywa się to przeniesieniem do stanu świeckiego. Ale proboszcz z Bief zabił właśnie dlatego, że zamieszkiwał w nim Bóg. Nie mam nic więcej do dodania.
Prezydent splótł palce, pomyślał przez chwilę i powiedział:
Dziękuję panu. Powiadomię panów, co postanowiłem.
Proboszcz z Bief został ułaskawiony. W tamtych czasach oznaczało to dożywocie. Bez wątpienia zawdzięczał mi swoje życie, o czym sam szybko zapomniałem. I oto spotykam go po ponad czterdziestu siedmiu latach, przysłuchującego mi się zza judasza, przyjaźnie i serdecznie. Co się wydarzyło? Jak znalazł się po drugiej stronie lustra i zasiadł w światłości tego ciemnego konfesjonału?
Przypadek sprawił, że wiosną znalazłem się na prowincji, jakieś czterdzieści kilometrów od Périgueux, w miasteczku X., do którego przyjechałem na rozprawę. Była ładna pogoda, a moje życie, koniec końców, nie dawało mi powodów do narzekań. W przewodniku turystycznym znalazłem wzmiankę o starym kościele pod wezwaniem Świętego Saturnina z XI-XII wieku, dawniej opackim, a obecnie parafialnym. Zatrzymałem samochód na placu. Dwa czy trzy psy obwąchiwały się nawzajem, dwie kobiety spacerowały z dziećmi. Poza tym żadnych innych przejawów życia. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że na parkingu stało ze czterdzieści samochodów z tablicami rejestracyjnymi z innych departamentów, właściwie z całej Francji. Była piąta po południu, a kościół wciąż był otwarty. Styl romański w wykonaniu cystersów słynie z surowości oraz świetlistej błogości, ogarniającej zwiedzającego od chwili kiedy tylko otworzy on drzwi. Masywna chrzcielnica nie była, jak często dzisiaj, wyschnięta niczym dawne źródło, lecz wypełniała ją cudownie orzeźwiająca woda. Na drewnianej tabliczce przy wejściu widniały godziny mszy i spowiedzi. Szczegółowe informacje o tym drugim, zanikającym zwyczaju, były już raczej rzadkością. Przeczytałem, co następuje:
OJCIEC GÉRARD QUATRECHAMPS, PROBOSZCZ:
SOBOTA – OD GODZ. 17 DO 18
NIEDZIELA – PRZED MSZĄ ŚWIĘTĄ
OJCIEC JACQUES:
CODZIENNIE OD GODZ. 14 DO 18
Treść ostatniej linijki zupełnie mnie zaskoczyła. Codziennie? Naprawdę? I to przez cztery pełne godziny! Czy to możliwe, żeby w tej zabitej dechami dziurze, która mogła liczyć nie więcej niż trzy tysiące mieszkańców, było aż tylu niedzisiejszych wiernych, albo aż tyle starych nadgorliwych dewotek, zdolnych przetrzymywać księdza w konfesjonale przez dwadzieścia osiem godzin w tygodniu na rzecz tego przestarzałego sakramentu, w czasach gdy pozostałe są i tak wystarczająco sędziwe oraz sfatygowane? Zupełnie zdezorientowany zauważyłem również, że na tabliczce umieszczono jedynie imię ojca Jacquesa. Czyżby mnich? Wydawało mi się, że kościół jest pusty, co w zwykły wtorek o godzinie piątej po południu byłoby zupełnie zrozumiałe. Nad ołtarzem tliło się małe czerwone światełko wskazujące na obec ność świętego sakramentu. Podszedłem bliżej. Moje kroki rozbrzmiały pod sklepieniem i w tym samym momencie spostrzegłem, że w rzeczy wistości nie byłem sam. Ludzie klęczeli na gołej posadzce, albo po prostu siedzieli w ławkach. Mieli złożone dłonie, lub przesuwali paciorki różańca. W półcieniu modliło się jakieś dwadzieścia prawie niewidocznych osób. Dwie lub trzy młode dziewczyny, chłopcy o wyglądzie studentów, ludzie w dojrzałym wieku, ale najwyraźniej nie było wśród nich ani jednej dewotki. W ciszy rozległ się nagle stukot obcasów. Dochodził na prawo od nawy, z bocznej kaplicy, której wcześniej nie zauważyłem. W moim kierunku szła wysoka, szczupła, całkiem ładna kobieta. Elegancka pięćdziesiątka, której widok w stolicy tego kantonu był zaskakujący. Pogrążona w swoich myślach, z lekkim uśmiechem na ustach, przeszła obok, nie zauważając mnie, a następnie wybrała klęcznik, który zajęła z dużym namaszczeniem i wdziękiem.
W ciemnym zakątku kaplicy odkryłem stary, prawdziwy konfesjonał, ocalały z czasów klerykalnego wandalizmu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Był wykonany z ciemnego rzeźbionego drewna, a pośrodku miał małe pomieszczenie zamykane na drzwi z gęstej kratki, przez którą nic nie było widać z zewnątrz. Z każdej strony po jednej komórce dla penitentów, ukrytej za ciężką zasłoną, którą trzeba było odgarnąć, żeby dostać się do środka. W tej samej chwili moje zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, zobaczyłem bowiem następne osoby siedzące w ławkach, czekające na swoją kolej z przymkniętymi oczami. Zawahałem się. Czyżby przyszła pora i na mnie? Zanim udało mi się to ostatecznie rozstrzygnąć, już stałem za jedną z ławek i patrzyłem na ich nieruchome plecy. Jakieś dziesięć minut później przesuwne drzwiczki obu wewnętrznych okienek skrzypnęły i trzasnęły jedne po drugich. Zasłona odchyliła się. Ktoś wyszedł, a ktoś inny natychmiast zajął jego miejsce. Kiedy na ławce przede mną zostały już tylko dwie osoby, nadal byłem niezdecydowany. Nic mnie przecież nie nagliło. Tak długo z tym zwlekałem, dlaczego więc właśnie dzisiaj miałoby to nastąpić, a nie jutro czy w przyszłym roku. Nic nie było na tyle pilne, a poza tym i tak raczej się od tego nie zmienię. Pozostanę pewnie takim, jakim byłem, a dotąd byłem z siebie dość zadowolony… Tym, co zatrzymywało tutaj człowieka w moim wieku, teraz, kiedy nieśmiało wracała we mnie wiara utracona w okolicach trzydziestego roku życia – sytuacja tyleż klasyczna i banalna co śmierć, z którą miałem się niebawem zmierzyć – był fakt, to wszystko naprawdę wyglądało jak dziecięca zabawa, mały skok, który nie mógł mnie przecież zbyt wiele kosztować. Hop! I próg przebaczenia zostanie przekroczony, równie łatwo, jak przeskakuje się przejrzysty strumyk na zielonej łące. Chociaż w moim przypadku należało się raczej spodziewać mulistej rzeki, pokrytej popiołem, wielkiej i cuchnącej. Żyło mi się przecież tak wygodnie podług śladowych obecnie zasad moralnych, zgodnie z rytmem nieskończonych uchybień, niedoskonałości i błędów, czasem nawet zbrodni, które co prawda nie są już nimi z punktu widzenia prawa cywilnego, ale które w oczach Boga nie straciły nic ze swojego ciężaru (bo dlaczego właściwie miałoby być inaczej?). Czy miałoby nam przysługiwać prawo do wybaczenia, tak jak do ubezpieczenia społecznego? I już lekusieńcy, czterdzieści lat wymazanych zupełnie, jakby nigdy nie istniały, nie liczyły się. I byłoby to o tyle łatwiejsze, że dotarliśmy do wieku, w którym pokusy osłabły i o których zapomnieliśmy, pogrążając się w mądrości, do jakiego stopnia były niszczycielskie? Doprawdy, to zbyt proste. Nie byłem u spowiedzi ze czterdzieści lat i niejasno zaczęła jawić się w mojej głowie myśl, że sakrament pokuty przybrał zupełnie inne imię. Chodziło już teraz tylko o to, by pogodzić się z Bogiem, tak jakbyśmy mieli – Bóg i ja – dzielić te same grzechy! A co więcej, dzielić je zbiorowo, razem! Bez bolesnego badania sumienia i nie mniej bolesnego sprzątania bałaganu, który dawniej utrzymywaliśmy w tajemnicy spowiedzi? Tak jakby tych paru ostatnich księży, ubranych w golfy, zgadzało się jeszcze kogoś przyjąć – gdzieś w przejściu, w drzwiach „biura przyjęć”, by bez zbędnego słuchania, pytania, udzielić szybkiego rozgrzeszenia? Dla mnie to za mało. Odkładam to na później… Co sprawia, że postanawiamy pójść za głosem serca? W moim przypadku decydujące było pojawienie się nowej osoby w bocznej kaplicy. Od pół godziny siedziałem tam jak baran, uziemiony, uziemiony z jakiego właściwie powodu? A dokładnie mówiąc, było to wtedy, kiedy jakiś mężczyzna miał właśnie usiąść za dwoma innymi penitentami, a ja zaskoczyłem samego siebie, dając mu znak, i przepraszając, że i ja miałem taki zamiar. Zachęcił mnie dwornym gestem, miło się przy tym uśmiechając. I w ten sposób, właściwie bez udziału mojej woli, znalazłem się na ławce, trzeci w kolejności, a następni przychodzący siadali już za mną; ten niezwykły spowiednik z pewnością brał nadgodziny. Przez chwilę chciałem stamtąd uciec, ale uczucie paniki, które mną zawładnęło, powoli zaczęło mnie opuszczać. Z głębi konfesjonału dochodziło niezrozumiałe mruczenie, niczym bardzo odległa i kojąca muzyka. Ktoś za mnie rzucił kośćmi. Drzwiczki po dwakroć trzasnęły. Potem przyszła kolej na mnie. Odchyliłem zasłonkę, która w dotyku wydała mi się bardzo brudna i uklęknąłem w małej ciemnej wnęce. Nie było innej możliwości, musiałem się dostosować, ale odpowiadało mi to. Ksiądz zmienił ucho i przechylił się ku drugiemu okienku. Dochodziły mnie tylko szepty. Trwało to jakieś dobre dziesięć minut, podczas których usiłowałem odtworzyć w pamięci listę moich rozlicznych grzechów. Czy tym właśnie było moje życie? Ciągiem małych i dużych łajdactw, tchórzostwa? Kiedy stopniowo, jak po łańcuchu, przechodziłem od jednych do drugich i w miarę jak otwierała się moja pamięć, zdawało mi się, że to worek bez dna. Trzask, trzask, okienko się odsłoniło i jedyne, co mogłem dostrzec przez drewniany ażur, to przyjazne spojrzenie. Nie bardzo wiedziałem, od czego zacząć. Przypomniałem sobie moje dzieciństwo i chłopca udającego pobożność, którym wtedy byłem. Co by teraz powiedział ten kochany aniołek, gdyby był na moim miejscu? Pierwsze zdanie przyszło samo:
– Pobłogosław mnie, Ojcze, bo zgrzeszyłem. I na tym koniec.
Wtedy inicjatywę przejął głos po drugiej stronie okienka. Głos starca, ale z młodzieńczymi, a nawet radosnymi tonami.
– I cóż, mój synu, nie pamiętamy reszty?
Zresztą, już sam początek nie jest najświeższej daty. Domyślam się, że nie spowiadał się pan całe wieki?
W końcu udało mi się coś z siebie wykrztusić.
– Czterdzieści lat, może więcej.
– Skoro pan tutaj jest, to nie ma to już żadnego znaczenia. Zabierzemy się do tego na spokojnie. Pan i ja…
Spojrzenie i głos przejęły dowodzenie i powoli zaczęły zdobywać moje zaufanie. Ale w tym samym momencie, w którym zaczęło mnie ono otulać jak płaszcz łaski, osłona miłosierdzia, zawładnęło mną uczucie głębokiego zaskoczenia. Ten głos, zmieniony wiekiem… Znałem ten głos. Przyznanie tego przyszło mi z trudem, biorąc pod uwagę przeszło czterdzieści siedem lat, które upłynęły od czasu, kiedy słyszałem go po raz ostatni, na rozprawie przed sądem przysięgłych w Bordeaux (był to głos oskarżonego) i to szczególne miejsce, w którym słyszałem go teraz. Szybko jednak nabrałem pewności. Naprawdę niewiele osób mogło wtedy słuchać głosu proboszcza z Bief. Rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Od chwili otwarcia procesu katolicki przewodniczący ławy przysięgłych troszczył się o to, by nie wydawać na pastwę prasy i publiki przerażających szczegółów potwornie krwawej zbrodni, której dopuścił się młody ksiądz. Sprzeciwiano się wtedy tej decyzji, a dzisiaj, w czasach kiedy ogół cieszy się z każdego niegodnego zachowania księdza, kiedy jest to rozdmuchiwane przez media i osłabia ciało Kościoła, byłoby to po prostu nie do pomyślenia. Byłem wówczas młodym adwokatem, sekretarzem mecenasa H., przewodniczącego rady adwokackiej, który był obrońcą proboszcza z Bief. W czasie procesu nie powiedziałem ani jednego słowa. Nie takie było moje zadanie. Asystowałem tylko mecenasowi H., równie wspaniałemu w swoich mowach obrończych co pełen dopisków na marginesie brudnopis i w takim samym stopniu zorganizowanemu, kiedy tylko przychodziło do papierów i akt. Moja rola polegała na porządkowaniu wszystkiego, układaniu tego, co mieszał, podawaniu mu w odpowiednich momentach właściwych kartek, przypominaniu mu na ucho faktów, o których zapominał. Wszystko to jednak nie przeszkadzało mi w przysłuchiwaniu się, w ciągu trzech dni, straszliwemu opisowi krwawej męki. A później stała się dziwna rzecz. Stopniowo zacząłem dostrzegać u tego potwora jakiś rodzaj niejednoznaczności ukrytej w całej jego potworności, na dnie której tliło się światło. Wspomniałem o tym w dwóch słowach adwokatowi przed jego mową obrończą, ale odrzucił to jednym gestem. Bez wątpienia, miał już ułożony w głowie niezawodny arsenał całej swojej elokwencji. Z takich właśnie powodów porzuciłem później prawo karne zaledwie po trzech latach praktyki. Byłem bowiem świadkiem zbyt wielu nienagannych mów obrończych, które miały w sobie tyle duszy co naoliwiona maszyna i w których, jeśli tylko było się wystarczająco uważnym, można było dostrzec brak jakichkolwiek przekonań. Czysta technika. Nieskazitelni technicy. Biorąc to wszystko pod uwagę, skoro chodziło tylko o technikę, wolałem zgarniać przyjemne honoraria jako radca prawny rekinów finansjery, którym z ręką na sercu mogłem odradzać jakiekolwiek suplementy duszy. Przynajmniej wszystko było jasne… Swoim zwyczajem i tym razem mecenas H. był wprost zachwycający. Brylował, co nie przeszkodziło mu w przegraniu procesu. Tłumaczę to sobie faktem, że był niewierzący, a co w tym przypadku jeszcze bardziej pogarszało sprawę, że nie miał również najmniejszego poczucia istnienia sacrum. Jacques Charlébègue, proboszcz z Bief, został skazany na śmierć. Nie zostały wzięte pod uwagę żadne okoliczności łagodzące. Wniosek o ułaskawienie podpisywał bez śladu emocji. Myślami był już gdzie indziej. Składając podpis, powiedział tylko:
„Właściwie dlaczego by nie? Nigdy nie wiadomo. W życiu mamy wiele żyć…”.
Jego głos, budzący tak silną nienawiść w czasie procesu, obojętny, skrupulatny, brzmiał teraz inaczej. W tej małej, zupełnie czarnej kabinie, odnajdywałem nieoczekiwane akcenty, które zaskakiwały mnie i poruszały inną, odległą w czasie przestrzeń. Mecenas H. i ja zostaliśmy przyjęci przez prezydenta Francji. Spotkanie miało trwać dziesięć minut. Dziesięć minut, żeby uratować od gilotyny skazanego, którego obciążały wszystkie okoliczności i który nie okazał najmniejszej skruchy. Mecenas H. już sobie odpuścił. Był zły. Zastanawiam się, czy nie był tak bardzo wściekły dlatego, że nie udało mu się uzyskać wyroku w zawieszeniu, jedynie za sprawą swej magicznej elokwencji. Ku mojemu zaskoczeniu, pod koniec audiencji prezydent zwrócił się w moją stronę i zapytał:
Panie mecenasie, jest pan młody. Jakie jest pańskie zdanie na ten temat?
Mecenas H. spiorunował mnie wzrokiem. Tego nie było w programie. On sam już postawił krzyżyk na całej tej sprawie i moim zdaniem miał ją zupełnie w nosie. Zebrałem jednak całą moją odwagę i odpowiedziałem:
Panie prezydencie, ten człowiek zabił swoją kochankę i swoje dziecko właśnie dlatego, że był księdzem. Czy byłby prawdziwie sobą, gdyby tchórzliwie zadowolił się typowo ludzkim rozwiązaniem? Za naszych czasów możliwe jest przecież, żeby ksiądz wydalony ze stanu kapłańskiego wiódł życie męża. Czasem nawet Kościół tak rozwiązuje sprawę. Nazywa się to przeniesieniem do stanu świeckiego. Ale proboszcz z Bief zabił właśnie dlatego, że zamieszkiwał w nim Bóg. Nie mam nic więcej do dodania.
Prezydent splótł palce, pomyślał przez chwilę i powiedział:
Dziękuję panu. Powiadomię panów, co postanowiłem.
Proboszcz z Bief został ułaskawiony. W tamtych czasach oznaczało to dożywocie. Bez wątpienia zawdzięczał mi swoje życie, o czym sam szybko zapomniałem. I oto spotykam go po ponad czterdziestu siedmiu latach, przysłuchującego mi się zza judasza, przyjaźnie i serdecznie. Co się wydarzyło? Jak znalazł się po drugiej stronie lustra i zasiadł w światłości tego ciemnego konfesjonału?
więcej..