Minecraft. Zombi - ebook
Minecraft. Zombi - ebook
Bobbie nie zna ani swojej matki, ani ojca. Mieszka w Równinowie z przybranymi rodzicami i młodszym braciszkiem Johnnym i pomaga osadnikom w pracy.
Pewnego wieczoru w osadzie pojawia się nieznajomy chłopak. Jest ranny, więc Bobbie spieszy mu z pomocą. Kiedy przybysz odzyskuje siły, podpala ukochany dąb osadników w centrum wioski. Zostaje wygnany, ale odchodząc, zapowiada zemstę.
Wkrótce potem, podczas wielkiej burzy, do Równinowa wkracza tłum zombi. Większość osadników zostaje przemieniona, w tym rodzice i braciszek Bobbie, lecz dziewczynka uchodzi z życiem. Nie chce się pogodzić z utratą brata, więc cierpliwie próbuje nauczyć małego zombi właściwego zachowania i częściowo jej się to udaje. Do wioski tymczasem przybywają kolejni niezapowiedziani goście, wędrowny handlarz, podróżnik, para lam – wszyscy chcą pomóc Bobbie. Ale to nie jest wcale łatwe. Przed nimi spotkania z wiedźmą i całą zgrają zombi, przeprawy przez bagna, podziemne jaskinie i mroczne tunele. Czy wyjdą z tych prób cało? Czy pokonają nieumarłą armię Logana?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2585-0 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W ciemną bezksiężycową noc do Równinowa przybył obcy.
Bobbie uporała się już ze wszystkimi codziennymi obowiązkami, a jej młodszy brat spał jak suseł. Po raz pierwszy tego dnia w domu zapanowały bezruch i cisza, a spojrzenie Bobbie powędrowało za okno sypialni.
Tuż za kręgiem światła pochodni dostrzegła ruch.
W pierwszej chwili pomyślała, że coś jej się przywidziało. Trudno było cokolwiek zobaczyć w taką noc jak ta, kiedy ciemne chmury całkowicie zakryły księżyc, a porozstawiane w wiosce pochodnie tylko pogłębiały cienie. Podeszła bliżej do okna i wpatrzyła się w ciemność zmrużonymi oczami.
Tak, miała rację. To nie złudzenie wywołane migotliwym blaskiem pochodni, ani owce pasterza Ellisa znowu wałęsające się samopas. Na zewnątrz poruszała się jakaś osoba. Tylko że jej ruchy były dziwne. Sunęła, powłócząc nogami i wyciągając przed siebie obie ręce, jakby usiłowała złapać równowagę.
Bobbie pomyślała, że to może być zombi. Słyszała różne historie na temat tych bezmyślnych gnijących stworów o wstrętnych zielonych ciałach i zapadniętych czarnych oczach. Martwych istot skradających się nocą i żerujących na żywych ludziach.
Poczuła odrazę i ciekawość. Pochyliła się, żeby się lepiej przyjrzeć.
Nie odrywała wzroku od postaci, która zataczała się i chwiała jak malutki Johnny, kiedy stawiał pierwsze kroczki. Nagle postać się potknęła, jakby zaplątały jej się nogi, i runęła na ziemię tuż pod płonącą pochodnią.
W świetle Bobbie po raz pierwszy ujrzała tę postać wyraźnie. To wcale nie był zombi. To był chłopiec. I potrzebował pomocy!
Rodzice Bobbie zaprotestowali, bucząc, gdy przebiegła obok nich i z impetem otworzyła drzwi. Nie zwróciła na nich uwagi. Doskonale wiedziała, że wychodzenie z bezpiecznych domostw po zachodzie słońca jest wbrew zasadom osadników. Lecz wiedziała również, że złamanie zasad zostanie jej wybaczone, jeśli będzie mogła pomóc komuś w potrzebie.
– Hej! – odezwała się Bobbie, podchodząc do leżącej postaci. – Słyszysz mnie? Jestem Barbara, Bobbie.
Chłopiec uniósł głowę.
– Trucizna – wyjąkał słabo.
To słowo zmroziło Bobbie do szpiku kości. Trucizna. Czy to znaczy, że ktoś to zrobił celowo?
– Muszę cię zabrać do naszego kapłana – oznajmiła. – Myślisz, że dasz radę? To niedaleko. – Chwyciła jego rękę, zarzuciła ją sobie na ramię i pomogła mu wstać.
Szedł niepewnie, powłócząc nogami, ale Bobbie wiedziała, że chłopiec nie upadnie, dopóki ona będzie go podtrzymywać.
Nie pozwoli mu upaść.
Tylko kilka domów dzieliło świątynię w Równinowie od jej rodzinnej chaty. Bobbie nawet nie zapukała. Kapłan Avery, zaskoczony najściem, zbiegł po kamiennych schodach, zarzucając ją pytaniami.
– Został otruty – wyjaśniła Bobbie.
Kapłan burknął i wskazał ręką stół. Bobbie pomogła nieznajomemu się na niego wdrapać. Jego żelazna zbroja szczęknęła o drewniany blat. W ostrym świetle zalewającym wnętrze świątyni wyraźnie widziała, jak źle przybysz wygląda. Nic dziwnego, że wzięła go za zombi: sprawiał wrażenie półżywego.
Kapłan Avery zbadał chłopaka, burczeniem dzieląc się swymi spostrzeżeniami z Bobbie.
– Wither? – zapytała, ze wszystkich sił starając się zrozumieć jego gesty i pomruki. – Jest na to jakieś lekarstwo? Masz miksturę…?
Odpowiedź kapłana ją zaskoczyła. Ale wiedziała, że nie powinna pytać, czy żartował. Nieraz się przekonała, że kapłan Avery nigdy nie żartuje.
Bobbie wybiegła w noc, kierując się prosto do wysuniętego najdalej na północ skraju wioski. Tam trzymano zwierzęta: dwie owce, dwa razy tyle kur oraz krowę o imieniu Stokrotka.
Bobbie nigdy wcześniej nie doiła krowy nocą. Ale to była wyjątkowa sytuacja i choć Stokrotka dziwnie na nią patrzyła, nie protestowała.
Gdy Bobbie wróciła do świątyni, Kapłan Avery zmusił nieznajomego do wypicia mleka prosto z wiaderka.
– Zadziałało? – dopytywała zniecierpliwiona Bobbie. – Wyzdrowieje?
Kapłan zaburczał w odpowiedzi. Najgorsze zagrożenie minęło – mleko wyleczyło zatrucie – lecz nieznajomy nadal był słaby. Potrzebował odpoczynku.
– Innymi słowy czas na mnie – stwierdziła Bobbie. – Rozumiem aluzję, kapłanie. – Lecz zawahała się w drzwiach, odwróciła się i uśmiechnęła ciepło do osadnika. – Dziękuję za pomoc. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
Kapłan Avery znów zaczął burczeć pod nosem, zakłopotany jej wdzięcznością. Podobnie jak większość mieszkańców Równinowa nie przepadał za niespodziankami, przeszkadzaniem ani żadnymi odchyleniami od codziennej rutyny. A wydarzenia tej nocy były naprawdę niezwykłe. Podróżnicy co jakiś czas zachodzili do wioski, przeważnie żeby wymienić jakieś towary albo skorzystać z warsztatu. Lecz teraz, po raz pierwszy, ktoś obcy naprawdę potrzebował pomocy osadników. A Równinowo nie zawiodło.
Bobbie poczuła przypływ dumy i satysfakcji. Pławiła się w blasku swojego dobrego uczynku.
Może poczułaby się inaczej, gdyby tylko wiedziała, ile ów nieznajomy narobi jej kłopotów.ROZDZIAŁ 2
Bobbie umiała sprawnie reperować płoty.
Miała w tym duże doświadczenie. Równinowo było senne, proste i nieduże, ale leżało w samym sercu rozległych stepów i nie osłaniały go żadne drzewa, pagórki ani góry. Bobbie nigdy nie widziała wioski z bardzo daleka, lecz wyobrażała sobie, że można ją dostrzec z odległości wielu kilometrów – zwłaszcza nocą, kiedy pochodnie mrugały jak gwiazdy na tle atramentowoczarnego krajobrazu.
W nocy wszędzie wałęsały się potwory.
Czasem je słyszała, kiedy leżała w łóżku, próbując zasnąć. Klik-klak wędrujących, skradających się szkieletów. Syk i tupot pająka przemykającego po dachu. Kiedyś widziała nawet Endermana przechodzącego przez ich salon. Wydawał dziwne dźwięki, przesuwał meble rodziców, a potem zniknął w chmurze fioletowych iskierek. Tamtej nocy nie zmrużyła oka.
No i byli jeszcze podróżnicy. W odróżnieniu od osadników podróżnicy nie mieszkali nigdzie na stałe i nie mieli żadnych prawdziwych zobowiązań. Wędrowali z miejsca na miejsce i o ile Bobbie widziała, po drodze nie zawsze zachowywali dobre maniery. Wycinali dziury w ścianach i płotach, żeby zaoszczędzić parę kroków. Zabierali, co chcieli, ze skrzyń i ogrodów osadników, a zostawiali po sobie śmieci. Wdawali się w bójki z potworami – albo sobą nawzajem – niepomni szkód, które wyrządzali.
Bobbie nie mogła tego pojąć. Ona nigdy nie zniszczyłaby tak beztrosko cudzej własności.
Lecz dopóki w Równinowie coś się psuło, ona była gotowa to naprawiać.
– Proszę bardzo, pasterzu Ellisie – oznajmiła, wstawiając na miejsce ostatni fragment ogrodzenia. Użyła dębu, żeby naprawiona część pasowała do reszty płotu i wszystkiego innego w wiosce. Nie licząc odrobiny kamienia, całe Równinowo zbudowano z dębu. – Spójrz! Nawet nie widać, że coś było uszkodzone.
Pasterz Ellis mamrotał swoje hrm i haa w pokręconym języku wioski. Bobbie musiała bardzo uważnie słuchać, żeby się połapać, co on mówi.
Cierpliwie kiwała głową, mrużąc oczy w słonecznym blasku.
– Nie mogły uciec daleko, nigdy daleko nie odchodzą – powiedziała. – Ale odszukam twoje owce i przyprowadzę je z powrotem. Obiecuję.
Pasterz Ellis odwrócił się do płotu, żeby dokładnie obejrzeć naprawiony fragment, a Bobbie ruszyła na południe polną drogą biegnącą przez wioskę. Pomachała do kilkorga sąsiadów kręcących się po rynku, gdzie wielki dąb wyznaczał sam środek osady. Nazywali go Dębem-Sercem i osadnicy często gromadzili się pod nim rano, żeby poplotkować przed rozpoczęciem pracy.
– Dzień dobry! – przywitała się, a oni pomachali jej w odpowiedzi.
Wioskowa świątynia stała naprzeciw drzewa. Bobbie weszła do środka i zawołała:
– Kapłanie Avery? To ja, Bobbie.
Kapłan podniósł wzrok znad statywu alchemicznego, na którym wrzała i bulgotała jakaś nowa mikstura.
– Gdzie nasz gość? – zapytała Bobbie. – Lepiej się czuje?
Kapłan zabuczał i wzburzony, zaczął wymachiwać rękami.
– Odszedł? – zdziwiła się Bobbie. – I zostawił po sobie śmieci? – Bobbie podniosła z podłogi stosik porzuconych bloków ziemi i westchnęła. – To tyle, jeśli chodzi o wdzięczność – podsumowała. – Najwyraźniej był tylko kolejnym podróżnikiem.
Bobbie wymknęła się ze świątyni i ruszyła dalej, do swoich obowiązków. Odwiedziła Łukmistrza Lee, któremu kończyły się pióra, i Kamieniarza Bradleya, który z dumą pokazał jej wypolerowany do połysku kamień.
Dom Kartografa Havena wydawał się pusty.
– Halo? – zawołała Bobbie. – Tylko zaglądam, żeby się upewnić, czy nie wyczerpały ci się zapasy.
Nikt nie odpowiedział. Bobbie zerknęła do skrzyni kartografa – prawie skończył mu się chleb, będzie musiała dziś trochę upiec – a potem przystanęła i rozejrzała się po jasnym pokoju. Było tu kolorowo, wisiały obrazy, stały kwiatki w doniczkach i wypełniony książkami regał. Zakręciła igłą na biurkowym kompasie i przyjrzała się wielkiej mapie przytwierdzonej do ściany.
Równinowo było na tej mapie zaledwie maleńką kropką. To było niepojęte, że wszystko, co Bobbie znała, mieściło się na tak malutkim skrawku przestrzeni. Świat był taki duży.
A ocean! Niemal jedną trzecią mapy zajmował kotłujący się błękitny bezmiar. Jak to możliwe, że w całym Górnym Świecie było tyle wody?
Bobbie tak się zamyśliła, że mało brakowało, a nie usłyszałaby.
Szurnięcie. Ledwie zauważalny ruch.
Bobbie nie była sama.
– Halo? – powiedziała, obracając się wokół własnej osi. Nikogo nie zauważyła, więc zatrzymała się, nasłuchując.
Ledwo go słyszała, ale nie myliła się: cichutki szmer oddechu.
– Halo? – odezwała się znowu, wypatrując czujnie jakiegokolwiek ruchu. – Jest tu kto?
Drobna postać skoczyła wprost na Bobbie ze stojącego obok regału, radośnie gulgocząc. Bobbie pisnęła z zaskoczenia, gdy postać oplotła ją ramionami. Straciła równowagę, zachwiała się i z rozmachem wylądowała na pupie. Kiedy się przewracali, napastnik się zaśmiewał, ściskając ją jeszcze mocniej.
Bobbie uświadomiła sobie że nie jest atakowana. Była przytulana.
Przy jej młodszym braciszku łatwo było się pomylić.
– Johnny! – zawołała. – Przez ciebie o mało nie dostałam zawału.
Braciszek zagulgotał radośnie, jakby właśnie pokonał ją w grze, o której Bobbie nie miała pojęcia. Przytuliła go, ale chwilę później wyrwał się i podbiegł do biurka, na które zaczął się wdrapywać bez wyraźnego powodu.
– Co ty tutaj robisz? – wypytywała go Bobbie. – Chcesz rysować mapy, kiedy dorośniesz? Założę się, że byłbyś wspaniałym kartografem. – Patrzyła, czy podniesie kompas, ale na razie wydawał się bardziej zainteresowany własnymi stopami.
Bobbie lubiła sobie wyobrażać, na kogo mógłby wyrosnąć jej brat. We wszystkim, co robił, dostrzegała potencjalne wskazówki. Stepował na kowadle? Może zostanie kowalem. Przytulał kłąb wełny? Może kiedyś przejmie obowiązki pasterza Ellisa.
Patrzyła na Johnny’ego, który podskakiwał przed ogromną mapą Górnego Świata, i czuła ulgę, wiedząc, że jednego może być pewna – Johnny może lubić przygody, ale nigdy nie wyrośnie na podróżnika. Tak po prostu było; osadnicy to osadnicy, podróżnicy to podróżnicy i jedni nie mogli stać się drugimi.
Zresztą bardzo dobrze. Na samą myśl o rozłące z bratem ściskało się jej serce.
Kartograf Haven stanął w drzwiach, pochrząkując coś o zamieszaniu, i wygonił rodzeństwo na zewnątrz.
– Przepraszam! – Bobbie się zaśmiała, kiedy zamknął im drzwi przed nosem. – Niedobry maluch – skarciła braciszka i pogroziła mu palcem, ale cały czas się przy tym uśmiechała. – Czy nasi rodzice wiedzą, gdzie się podziewasz? Wiedzą w ogóle, że wyszedłeś z domu?
Johnny zachichotał, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Włóczykij był z tego małego. Bobbie znajdowała go w najdziwniejszych miejscach – wspinał się na dachy i balkony, ganiał kurczaki albo skakał po łóżkach. Bobbie uważała, że to normalne zachowanie u małego dziecka, ale bieganie za nim było męczące. Kiedyś spędziła cały dzień, próbując go namierzyć, aż w końcu odkryła, że drzemał sobie w kotle rymarza Shane’a. (Shane nadal piorunował ich wzrokiem przy każdym spotkaniu, a Bobbie doprawdy nie mogła go winić).
Patrzyła teraz jak mały drepcze do miejskiego golema. Bramkarz był łagodnym olbrzymem, wykutym z żelaza konstruktem, który czuwał nad miastem. Bobbie spała odrobinę spokojniej, wiedząc, że Bramkarz jest i wciąż czuwa – zawsze gotowy chronić osadę i jej mieszkańców przed każdym zagrożeniem, na które mogliby być narażeni.
Bramkarz górował o głowę nad wszystkimi osadnikami i był dwa razy wyższy od Johnny’ego, miał szerokie ramiona i długie, silne kończyny. Ale Johnny wcale się nie bał golema. Na oczach Bobbie Bramkarz wyciągnął przed siebie rękę z kwiatem – jaskrawoczerwonym makiem – a nieustraszony Johnny podszedł do niego i wyjął go z pięści żelaznego giganta.
– Gdzie twoje maniery, Johnny? Co się mówi? – podpowiedziała mu Bobbie i kiedy stało się jasne, że Johnny nie ma nic do powiedzenia, zwróciła się do golema. – Dzięki, Bramkarzu.
Bramkarz nie mógł odpowiedzieć, bo nie miał ust. Prawdę mówiąc, zazwyczaj nie sposób było zgadnąć, co golem sobie myśli. Jednak Bobbie była przekonana, że widzi w jego oczach błysk za każdym razem, kiedy się do niego odzywa.
Johnny pobiegł w stronę domu – pewnie obmyślał po drodze różne psoty, ale przynajmniej zmierzał we właściwym kierunku. Bobbie szła wciąż na południe, na obrzeża wioski i jeszcze dalej. Droga, przecinająca osadę kończyła się na porośniętej mleczem łące tuż za biblioteką. Z dala od budynków wzrok Bobbie sięgał daleko, przez kilometry płaskich łąk. Owce Ellisa dosłownie nie miały się gdzie schować; Bobbie zobaczyła, że pasą się przy niewielkiej sadzawce.
Dobrze się złożyło, bo nad brzegiem sadzawki rosły młode pędy trzciny cukrowej. Bobbie mogła z nich zrobić cukier do wypieków… a do tego mogłaby jeszcze podarować kartografowi świeży papier, na przeprosiny za wybryki swojego braciszka. Rozerwała trzcinę cukrową i schowała surowiec w ekwipunku, a potem zajęła się owcami.
– Chodź tu, Ziomek. Chodź, Kulka – powiedziała. – Koniec wakacji. Czas do domu!
Ziomek popatrzył na nią w milczeniu, a Kulka zabeczała wyzywająco beeee. A może odwrotnie; trudno było je od siebie odróżnić.
– Och, w porządku, poczekamy chwilę – zgodziła się Bobbie i usadowiła się nad wodą. – Jesteście tak samo uparte jak Johnny. A tak w ogóle, po co próbujecie uciekać? Co takiego wspaniałego jest tutaj? – Szerokim gestem objęła równinę, która ciągnęła się daleko jak okiem sięgnąć, by wreszcie skończyć się u stóp odległego łańcucha gór.
Bobbie westchnęła.
– Powiem wam, co tam jest. Chaos i niebezpieczeństwo. Pazerni, niefrasobliwi podróżnicy. I stwory, które chcą was zjeść. – Odwróciła się z powrotem do wioski. – Równinowo to dom, a w domu jest bezpiecznie. Wiecie, czego się od was oczekuje, dziś i jutro, i pojutrze. Bo nigdy nic się nie zmienia i…
Bobbie nagle zamilkła. Wymawiając ostatnie słowa, zobaczyła, że coś się jednak zmieniło. Wydarzyła się katastrofa.
– Drzewo – wyszeptała bez tchu. – Dąb-Serce. Pali się!
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji