Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mini kamperem przez Europę - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mini kamperem przez Europę - ebook

„Mini kamperem przez Europę. Hiszpańska przygoda” to opowieść o pierwszej zagranicznej, samochodowej podróży pary podróżników przez zachodnie kraje Europy. Wyruszyli oni na trasę liczącą kilka tysięcy kilometrów własnoręcznie przerobionym na dom na kółkach, 25-letnim minivanem. W podróży spędzili cztery miesiące, zwiedzając najpiękniejsze miejsca w Hiszpanii i nie tylko.
Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8273-626-7
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od pojawienia się pomysłu na naszą samochodową podróż przez Europę do momentu spisania w tej książce wspomnień wiele się wydarzyło. Zarówno w naszych głowach jak i na świecie. Czytając kolejne akapity weźcie pod uwagę, że to co opisujemy przeżywaliśmy na przełomie od stycznia do czerwca 2021 roku. Dzisiaj (tj. pod koniec 2021 roku, kiedy tworzenie pierwszej części książki „Samochodem przez Europę” ma się ku końcowi) wiemy, że sytuacja na świecie ciągle ulega zmianom. Przez wiele krajów przetoczyły się lub nadal trwają tzw. „fale covida” i kryzysy migracyjne, a kolejne rządy wprowadziły lub jeszcze wprowadzają coraz to bardziej dziwne obostrzenia i zasady podróży. Niemniej, jesteśmy również mądrzejsi i bogatsi o doświadczenie. Nie śledzimy już z takim zaaferowaniem mass mediów, a bazujemy na relacjach ludzi, którzy są już w drodze. Gdybyśmy ślepo ufali serwisom informacyjnym, do teraz siedzielibyśmy w Polsce i bali się wyściubić nos za próg. Widzieliśmy wtedy i dostrzegamy obecnie kontrast pomiędzy tym co starają się sprzedać nam media a rzeczywistością zastaną. Wiemy, że kolejne ekipy decydują się na podróże i że mają podobne odczucia co my.

Dziś uważamy, że nasz wyjazd w stronę Hiszpanii na początku 2021 roku był najlepszą decyzją jaką mogliśmy podjąć. I o to samo apelujemy do Was — nie zostawiajcie swoich planów na później. Nigdy nie wiadomo kiedy zostaniecie pozbawieni możliwości ich realizacji.Naprawa awarii

Po przekroczeniu granicy udaliśmy się w kierunku Girony. Nie chcieliśmy zbytnio nadwyrężać Bombla. Kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Hiszpanią samochód zaczął dziwnie się zachowywać. Przy dodawaniu gazu wszystko wpadało w wibracje, a z podwozia dobywało się dudnienie. Po zejściu pod auto okazało się, że szwankował wał napędowy. Jeden z krzyżaków łączących wał ze skrzynią biegów uległ zużyciu. Konieczna była wymiana wadliwej części. Jednak postanowiliśmy możliwie jak najdłużej odwlekać naprawę w nadziei, że Bombel nie rozsypie się całkowicie przed opuszczeniem Francji. Zależało nam na dotarciu do o wiele tańszej Hiszpanii. Liczyliśmy, że naprawa tam nie będzie tak kosztowna jak by to najpewniej wyglądało we Francji.

W wyszukiwarce internetowej znaleźliśmy adres sklepu z częściami samochodowymi w Gironie. Szybko okazało się, że ulica gdzie znajdował się upragniony przez nas sklep, to istne zagłębie serwisów i sklepów motoryzacyjnych. Po odwiedzeniu kilku z nich trafiliśmy w końcu na stary, nieco mniej schludny sklepik. Jak się przekonaliśmy, nie witryna czyni sklep lepszym. Tam po kilkudziesięciu minutach konsultacji i gdybania wybraliśmy krzyżak, który miał pasować do naszego typu wału napędowego. Ze względu na późną porę postanowiliśmy nie zabierać się za naprawę. Chcieliśmy zostawić wymianę na następny dzień.

Wyszukaliśmy w niedalekiej odległości od miasta miejscówkę pod starym i nieużywanym kościołem. Postanowiliśmy zostać tam na noc. Szybko przekonaliśmy się, że kościół nie jest opuszczony jak z początku wyglądał, dzwon bije, a miejsce cieszy się popularnością wśród okolicznych mieszkańców. Następnego dnia, gdy otworzyliśmy drzwi naszego Bombla okazało się, że raz po raz ktoś przechodzi obok. Dziwnie czuliśmy się szykując śniadanie w towarzystwie przechodniów, którzy byli równie mocno zdziwieni na nasz widok. Nie przywykliśmy jeszcze do vanlife’owej rzeczywistości i wykonywania podstawowych czynności poniekąd na widoku. Niepokój wzbudzał w nas funkcjonujący dzwon, który nawet nocą potrafił złowieszczo rozbrzmieć. Nie chcieliśmy zostawać w tym miejscu. I nie mogliśmy. Po wejściu pod auto okazało się, że krzyżak jest za duży. Nici z szybkiej naprawy. Na domiar złego sklep nie był otwarty ponieważ właśnie zaczął się weekend. Musieliśmy znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie zostalibyśmy do poniedziałku. Postanowiliśmy przeparkować się i przeczekać dwa dni na jakimś parkingu w mieście.

Po ogarnięciu siebie i Bombla ruszyliśmy z powrotem na okolice sklepu motoryzacyjnego. Pomyśleliśmy, że w weekend, gdy wszystko jest pozamykane, zaparkowanie na ulicy mechaników będzie strzałem w dziesiątkę. I nie będziemy musieli przeparkowywać się znów w poniedziałek by wymienić część.

Plan był dobry, ale… Nie wzięliśmy pod uwagę, że ze względu na pandemię w Hiszpanii obowiązuje zakaz przemieszczania się w weekend. Kiedy zbliżyliśmy się do rogatek miasta, na rondzie zauważyliśmy dwa radiowozy i kilku funkcjonariuszy. Jednak nie połączyliśmy kropek. Widząc jednego policjanta z karabinem zawieszonym na brzuchu i drugiego z kolczatką przygotowaną do rzutu pomyśleliśmy, że trwa obława na uciekiniera z pobliskiego więzienia. Zwolniliśmy. Policjanci przyglądali się od dłuższej chwili jak zbliżamy się do nich. I próbowali wydedukować z rejestracji pojazdu skąd jesteśmy. Gdy zrównaliśmy się z nimi jeden z policjantów wskazał gestem, byśmy się zatrzymali i otworzyli okno. Na pytanie, czy mówimy po hiszpańsku zaprzeczyliśmy. Funkcjonariusze spojrzeli po sobie. Po kilku sekundach milczenia policjant machnął ręką dając do zrozumienia, że możemy jechać dalej. Mężczyzna z karabinem i drugi z kolczatką przesunęli się byśmy mogli ruszyć. Dokończyliśmy zataczanie kręgu na rondzie i skierowaliśmy się do centrum Girony. Po zjechaniu ze skrzyżowania dostrzegliśmy kolejne rondo i kolejne stanowisko kontroli utworzone na drodze. Tym razem jednak nieco pewniej podjechaliśmy do niego. Znów zostaliśmy zatrzymani, rejestracja zlustrowana, a do okien od strony kierowcy i pasażera zbliżyło się kilku funkcjonariuszy. Zaglądnęli do środka, kiedy rozsuwaliśmy szyby i zakładaliśmy maseczki. Ponownie zaprzeczyliśmy, że znamy hiszpański. Tym razem jednak nasza odpowiedź spotkała się z dezaprobatą. Jak tak może być? Jesteśmy w Hiszpanii i nie znamy języka? Kiedy powiedzieliśmy, że dogadamy się na pewno po angielsku funkcjonariusze z niepokojem zaczęli wymieniać spojrzenia. Który odważy się rozmawiać? W końcu z szeregu wystąpił nieco młodszy od reszty policjant. Wypytał nas o cel podróży, co robimy w Gironie, w Hiszpanii i dlaczego podróżujemy, skoro panuje pandemia i jest lockdown? Poinformowaliśmy mężczyznę, że jedziemy tylko do sklepu w Gironie, a później jedziemy dalej na kemping, gdzie zatrzymamy się na weekend, by przeczekać zakaz przemieszczania się. A do Hiszpanii przyjechaliśmy by zobaczyć ten piękny kraj, że jesteśmy w trasie od dłuższego czasu i zapewne taki stan rzeczy zostanie jeszcze długo. To co usłyszeliśmy w odpowiedzi zapadło nam w pamięci. ”It’s a difficult time to travel” wybrzmiało z jego ust. Dzisiaj wspominamy te słowa z rozbawieniem. To był najlepszy czas na podróż. Jednak w tamtej chwili, gdy mężczyzna spojrzał na nas surowo i kazał zawrócić nie pozwalając wjechać do miasta, z pokorą przyjęliśmy wyrok. Nie próbowaliśmy walczyć czy kombinować.

Dziś, gdy mamy za sobą kilkaset nocy na dziko, tysiące kilometrów przejechanych przez Europę i niezliczoną ilość kombinacji alpejskich pozwalających ominąć niekorzystne dla nas przepisy wiemy, że do Girony dostalibyśmy się innym wjazdem, nawet polną drogą. Wtedy jednak pomyśleliśmy, że tak musi być. Ale nie było tego złego co by na dobre nie wyszło. W związku z tym, iż planowaliśmy założyć lepsze zabezpieczenia do Bombla nim udamy się do Barcelony (słynącego z dużej ilości kradzieży miasta Katalonii), postanowiliśmy udać się na jakiś tani kemping w okolicach Girony. Tam moglibyśmy bez problemu zostać i nie wzbudzać zainteresowania podczas małego remontu instalacji. Jedynym problemem był brak bardziej zróżnicowanego zapasu jedzenia — w związku z tym, iż nie mogliśmy wjechać do Girony, byliśmy zmuszeni dwa dni wyjadać zapasy spaghetti schowane do tej pory na takie właśnie okazje w czeluściach Bombla.

Spędziliśmy resztę weekendu chillując na przemian z doprowadzaniem naszego domu na kółkach i jego wyposażenia do porządku. Założyliśmy też częściowo alarm. Nie spisywał się tak dobrze jak zakładaliśmy, ale jego obecność dawała małą nadzieję na bezpieczny postój. Czuliśmy, że jesteśmy zabezpieczeni na tyle ile to możliwe i możemy pojechać do Barcelony.

Nim jednak mieliśmy udać się do stolicy Katalonii czy w ogóle w dalszą drogę, musieliśmy doprowadzić napęd Bombla do porządku. Gdy kalendarz wskazał poniedziałek, ruszyliśmy w kierunku Girony. Mieliśmy nadzieję, że samochód nie rozleci się przed celem. Uszkodzenie krzyżaka pogłębiało się, a Bombel wibrował coraz mocniej gdy wał napędowy wypadał z osi obrotu. Na szczęście po kilkudziesięciu minutach jazdy byliśmy tuż obok sklepu i mogliśmy wymienić produkt. Jak się przekonaliśmy, jego bliskość była jeszcze bardziej kluczowa, niż zakładaliśmy. Po usunięciu starego krzyżaka nie byliśmy w stanie wcisnąć na miejsce nowej części. Konieczne było przerabianie dwudziestopięcioletniego systemu jaki funkcjonował do tej pory w Bomblu na nowszy. Całe szczęście sklep zajmował się także naprawą samochodów i posiadał na wyposażeniu narzędzia pozwalające na zdrutowanie całości. Od tej pory wał napędowy przybrał mało estetyczny wygląd za sprawą kilku glutów pozostałych po szybkim lutowaniu krzyżaka. Ale Bombel jeździł i nie wpadał w wibracje. Z uczuciem lekkiego niepokoju i podejrzliwości co do jakości pracy wykonanej przez zespół mechaników, ruszyliśmy na trasę.Costa Brava

Zaliczyliśmy jeden z piękniejszych noclegów na naszej trasie w okolicach Loreta de Mar. Co prawda spaliśmy na niewielkiej zatoczce tuż przy drodze. Jednak to nie miało większego znaczenia. Noc przebiegła spokojnie — samochody przejeżdżały rzadko i na tyle szybko, że nie odczuwaliśmy zbytnio ich obecności. A jeśli nawet coś by nam przeszkadzało, to ranek z całą pewnością by nam to wynagrodził. Obudziliśmy się akurat tuż przed wschodem słońca. Cudnie oświetlił nam plażę Futadera w pobliżu której byliśmy zaparkowani oraz okoliczne klify. Spędziliśmy pierwsze dwie godziny poranka na robieniu zdjęć. Później patrząc na wędrujące po niebie słońce zjedliśmy śniadanie.

Jadąc w stronę Tossa de Mar zatrzymaliśmy się kilka kilometrów dalej na innej zatoczce. Chcieliśmy przespacerować się nieco bliżej wody, a w tym miejscu klif nie był tak stromy. Sosnowe zagajniki porastały brzeg, ale było możliwe podziwianie cudnie wyglądających zatoczek. Zresztą okolica Tossa de Mar to nie jedyna atrakcja tego fragmentu wybrzeża. Ciągnący się od Blanes do Colliure we Francji Cami de Ronda de Costa Brava to 250 km pieszej wędrówki. Piechur podążający wzdłuż niego nie będzie narzekał na brak pięknych widoków. Klify, zatoczki, skaliste cyple. Szlak ten jest uważany za jeden z piękniejszych w Katalonii. Jeśli mielibyście ochotę urządzić sobie krótki spacer lub całą wyprawę, to wypatrujcie oznaczeń GR20. My zdecydowaliśmy się jedynie na małą wycieczkę. Mijaliśmy jednak kilka osób z większymi plecakami. Z całą pewnością podążali właśnie tym szlakiem.

Po kilku dłuższych chwilach zaparkowaliśmy na głównym parkingu przy plaży w Tossa de Mar. Ta klimatyczna mieścinka daje możliwość przespacerowania się po zabytkowych uliczkach, wśród wybudowanych z piaskowca budynków. Atrakcją są też ruiny twierdzy górujących nad miasteczkiem. Za jej murami nadal mieszkają ludzie, choć budynki z całą pewnością są nowsze. Nie brakuje kawiarenek czy małych hoteli. My trafiliśmy akurat na czas, kiedy część z nich była zamknięta z powodu obostrzeń wprowadzonych w kraju. Niemniej, wspięcie się na mury twierdzy czy dotarcie do latarni morskiej na szczycie dało nam wiele frajdy.

Nim zdecydowaliśmy się wyjechać z Tossa de Mar, nastał wieczór. Nie chcieliśmy wyruszać w dalszą drogę, ponieważ zbliżała się godzina policyjna. Postanowiliśmy zostać w miasteczku. Nie ruszyliśmy nawet Bombla. Parking przy plaży wydał się nam na tyle spokojny, a widok z okna atrakcyjny, że nie było sensu szukać na siłę innej miejscówki. Nastała godzina policyjna i ukryliśmy się w wewnątrz samochodu. I nasz pobyt na parkingu przebiegłby bez problemu, gdyby nie to, że na moment wyszliśmy z samochodu by wygodniej było nam pościelić łóżko. Traf chciał, że akurat przejeżdżał radiowóz lokalnej policji. Pojazd z patrolującymi mundurowymi wewnątrz szybko pojawił się obok nas. Szybko zostaliśmy przepytani z powodów naszej obecności w tym miejscu i to jeszcze po rozpoczęciu się godziny policyjnej. Rozmowa nie była nerwowa i szybko doszliśmy do konsensusu. Możemy zostać na parkingu na noc, ale kolejnego dnia mamy odjechać. Nie chcieliśmy kłócić się i stawiać. Gdy nazajutrz wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i wróciliśmy z krótkiego spaceru po miasteczku, ruszyliśmy dalej. Chcieliśmy dojechać do stolicy Katalonii od której dzieliło nas około 90 km.Barcelona

Aby móc lepiej zaplanować pobyt w stolicy Katalonii na pierwszą miejscówkę wybraliśmy okolice lotniska Barcelona-El Prat. Znaleźliśmy darmowy parking, który dawał możliwość zarówno obserwowania startujących samolotów jak i fal raz po raz rozbijających się o brzeg. Dla takich miejsc warto przerzucić się na van life. Na parkingu nocowało pięć innych ekip. Ich towarzystwo sprawiło, że poczuliśmy się częścią tej niezwykłej społeczności. Niestety, następnego dnia nie mogliśmy stamtąd ruszyć na zwiedzanie miasta. Dojazd byłby bardzo czasochłonny i kłopotliwy. No i Bombel stałby przez cały dzień na parkingu przez który przewijały się dziesiątki osób. W tym zapewne również tych szemranych. Nie mogliśmy aż tak kusić losu. A nie ma chyba lepszego prezentu dla złodzieja jak stara osobówka przerobiona na kampera z lichym systemem zabezpieczeń. Musieliśmy wymyślić gdzie zaparkujemy na czas zwiedzania.

Rozczarowani cenami strzeżonych parkingów w mieście i faktem, że na palcach jednej ręki można policzyć te oferujące wjazd pojazdom o wysokości powyżej 2,2 m, zarezerwowaliśmy pokój w hostelu Inout. Miał prywatny parking na którym nam szczególnie zależało. Wyszło taniej, a i dostęp do łóżka oraz prysznica spowodował, że oferta hostelu była rewelacyjna dla nas. Choć lokalizacja by na to nie wskazywała, dostęp do centrum Barcelony był zaskakująco dobry. Wystarczyło wskoczyć do jednego z jadących w tamtym kierunku tramwajów. Kolejnego dnia, po dojechaniu do hostelu Inout dogadaliśmy się z obsługą by zaparkować Bombla mimo, że godzina meldowania jeszcze nie nadeszła. Nie chcieliśmy tracić dnia na czekanie na pokój. Całe szczęście nie było problemu.

Po kilku tygodniach dowiedzieliśmy się, że w Barcelonie obowiązuje bardzo duża strefa i wjazd do niej samochodem nie spełniającym odpowiedniej normy Euro jest kosztowny. Aby uniknąć mandatu należy wykupić jednorazowe pozwolenie. Jego koszt zmienia się, ale nie jest tak wysoki jak w przypadku na przykład Brukseli.

Pierwszym przystankiem naszej wędrówki po mieście był Plac Katalonii. Ma tutaj swój początek La Rambla. Jest to jedna z najpopularniejszych ulic dająca możliwość poczucia katalońskiej kultury. Oficjalnie La Rambla stanowi ciąg krótszych ulic. Bulwar dla pieszych wziął swą nazwę od arabskiego „raml”, co oznacza strumień pojawiający się okresowo. W czasach pandemii, ten potok stanowczo wysechł. Niemniej, ludzi było i tak sporo, choć większość spacerowiczów stanowili zapewne mieszkańcy a nie turyści. La Rambla dzieli się na pięć części: Canalates, Uniwersytecką, Kwiatową, Kapucynów oraz Santa Mònica. I faktycznie idąc bulwarem nie trudno widzieć jak te odcinki następują po sobie.

Udało się nam również wejść na Mercat de la Boqueria, czyli halę targową, która powstała w miejscu dawnego klasztoru św. Józefa. Tutaj zapachy potraw, owoców, warzyw, mięs, owoców morza mieszają się ze sobą i nadają urok miejscu. Chwilę odpoczęliśmy na Plaça Reial, gdzie Ferdynand i Izabela udzielili audiencji Kolumbowi wyruszającemu w pierwszą podróż „do Indii”. Plac to dawny dziedziniec Palau Reial Major. Gdy dotarliśmy na drugi koniec La Rambli, naszym oczom ukazał się Monument a Colom, czyli rzeźba upamiętniająca przybycie Kolumba do Barcelony w drodze powrotnej z podróży. Statua znajduje się w miejscu, gdzie statek podróżnika przycumował do brzegu. Ciekawostką jest, że ten 60-metrowy monument to równocześnie najbardziej niezwykła wieża widokowa jaką widzieliśmy. Na jej szczyt można dostać się windą umieszczoną we wnętrzu metalowej kolumny. Podobno widok z niej jest niezwykły. Niestety była zamknięta.

Następnie skierowaliśmy się w kierunku Katedry Barcelońskiej, stanowiące najważniejsze miejsce kultu w mieście. Bogato zdobiona fasada robi robotę, a człowiek zastanawia się jak to jest możliwe, że jest to dzieło ludzkich rąk. Niestety, podobnie jak ludzka ręka była wstanie wyrzeźbić piękne gargulce, tak inna dłoń potrafiła zbudować kasę fiskalną. Wstęp do świątyni jest płatny (7 euro), a żeby zwiedzić również chór czy dach trzeba wyłożyć po 13 euro za osobę. Cena wzbudziła gniew nawet u samych Hiszpanów, którzy razem z nami chcieli wejść do środka.

Po zobaczeniu z zewnątrz Katedry Barcelońskiej, kościół Santa Maria del Mar nie robił już wrażenia. Wciśnięta pomiędzy inne budynki świątynia była o wiele uboższa. Stamtąd spacerkiem postanowiliśmy dotrzeć do Sagrada Familia, czyli punktu obowiązkowego na trasie zwiedzania każdego, kto przybył do Barcelony. Po drodze zahaczyliśmy o park niedaleko Parlamentu Katalońskiego.

Sagrada Familia jest w budowie od wielu lat. Kiedy tam byliśmy tworzyły się dwie fasady, ale i tak całość wyglądała imponująco. Najpiękniejsza jest oczywiście Fasada Narodzenia Pańskiego. Widać w niej rękę samego Gaudiego, który nadzorował jej budowę. Mnogość detali aż rozstraja oczy — nie wiadomo na czym skupić się bardziej. Pozostałe fasady niestety niewiele z Gaudim mają wspólnego. Według nas współcześni budowniczowie za bardzo odbiegli od myśli twórcy projektu. Jak wiadomo, Gaudi inspirował się przyrodą, a w jego pracach próżno szukać linii prostych. Jak sam twierdził, nie występują one w przyrodzie. Dlatego mocno kontrastuje wszystko to co współcześnie jest dobudowywane. Ostre krawędzie, proste linie i nie tak dużo motywów roślinnych mocno biją po oczach. Niemniej, kiedy stoi się tuż pod Sagrada Familia i patrzy w górę całość robi wrażenie. Warto tutaj dotrzeć w trakcie spaceru po Barcelonie.

Na koniec dnia przypadkowo trafiliśmy na mszę świętą w krypcie. Warunkiem naszego wejścia do środka było pozostanie tam przez godzinę, kiedy trwało nabożeństwo. Traf chciał, że msza święta była prowadzona w języku katalońskim. Nie zrozumieliśmy ani słowa. Nagrodą było zobaczenie grobu Gaudiego. Nie mogliśmy się nadziwić, że czysty przypadek spowodował, iż mogliśmy zobaczyć kawałek katalońskiej kultury oraz grób twórcy Sagrada Familii.

Drugi dzień zwiedzania Barcelony przyniósł nam po raz kolejny zachwyt. Postanowiliśmy ruszyć na słynny Park Güell. I był to doskonały wybór. Jest to dosyć spory park zaprojektowany przez Atonio Gaudiego na życzenie barcelońskiego przemysłowca, Eusebi Güella. Zachwyciliśmy się przede wszystkim ogromnym tarasem ulokowanym w centralnym miejscu parku. Cały opasany jest ławką ozdobioną mozaiką. Stąd rozpościera się naprawdę ładny widok na całą Barcelonę (a przynajmniej na tę ładniejszą część). Pod tarasem mieści się tzw. Pawilon Stu Kolumn (w rzeczywistości jest ich 86). Spacerując po wielu poziomach parku można natknąć się na dom w którym mieszkał Gaudi czy na dużą salamandrę przy głównym wejściu. Jesteśmy przekonani, że każdy kto przyjeżdża do Barcelony powinien znaleźć kilka godzin na przespacerowanie się po tym niezwykłym ogrodzie.

Później ruszyliśmy do centrum by móc spojrzeć na inne cudne miejsce — dzielnicę L’Eixample. Mieści się tutaj chociażby La Pedrera (Casa Mila) zaprojektowana przez… tak, zgadliście — Gaudiego. Jest to cudaczna budowla, którą można zwiedzać jeśli ma się na zbyciu 25—35 Euro (za osobę). Niestety, pieczę nad tym miejscem utrzymuje prywatna organizacja a nie miasto. Gdyby nie to wejście na dach będący główną atrakcją byłoby możliwe zapewne za 1/3 tej kwoty. My postanowiliśmy przeznaczyć pieniądze na inne atrakcje, dlatego budynek ten oglądnęliśmy z poziomu ulicy. Ale to nie jedyny punkt obowiązkowy na mapie dzielnicy. Znaleźć tu można jeszcze Casa Batlló, Amatller, de les Punxes. Wszystkie są fascynujące i warte zobaczenia.

Przed powrotem do hostelu zahaczyliśmy jeszcze o Pałac Muzyki, który wpisany jest podobnie jak już odwiedzone przez nas inne miejsca Barcelony na Listę Dziedzictwa UNESCO. Jest to jeden z piękniejszych budynków, jakie widzieliśmy podczas naszych podróży. Szkoda tylko, że nie można było wejść do środka, by zobaczyć piękną salę koncertową. To znaczy można było wejść, ale nie było nam to dane. Przed wejściem zastaliśmy długi sznur ludzi czekający na wejście do środka. Okazało się, że lada moment miał rozpocząć się koncert jakiegoś popularnego zespołu. Tabuny ludzi mniej więcej w naszym wieku, z piwkami w dłoniach i z szampańskimi nastrojami kłębiło się na ulicy. To dziwne i trochę wkurzające biorąc pod uwagę, że wiele miejsc kulturalnych było zamkniętych ze względu na restrykcje, a turystów zniechęcało się do podróżowania między regionami. Tutaj, w jednym miejscu gromadziło się kilkaset osób by posłuchać koncertu w zamkniętym pomieszczeniu. Widać nie tylko w Polsce mieliśmy do czynienia z absurdami.

Kolejny dzień postanowiliśmy przeznaczyć na dojazd do Montserratu. Nim jednak się tam udaliśmy, zahaczyliśmy o Tibidabo i kościół ze statuą Jezusa na szczycie wieży. Wygląda podobnie jak ten z Rio de Janerio i góruje nad miastem.Montserrat i inne monastyry

Monastyr w Montserracie mieści się wśród wysokich skał, wybijających się ponad najbliższą okolicę. Podobno Gaudi inspirował się właśnie tym miejscem projektując swe największe dzieło — Sagrada Familię. Trasa była jedną z piękniejszych jakie przejechaliśmy, a jazda wśród skał pobudziła nasze wspomnienia z Ekstra13, naszej rowerowej podróży z Polski do Grecji i z powrotem z 2018 roku. Dokładnie chodzi o naszą drogę przez góry do greckich Meteorów.

Słowa policjanta spod Girony, który powiedział, że nie jest to dobry czas na podróże potwierdziły się gdy byliśmy niemal na miejscu. Kilkaset metrów od parkingu zatrzymała nas lokalna policja. W związku z tym, że trwał weekend, poruszanie się między regionami było zabronione. Niby o tym wiedzieliśmy, ale mieliśmy nadzieję, że się nam poszczęści. Nie poszczęściło. Policjantka, z którą rozmawialiśmy wytłumaczyła nam zawiłości restrykcji oraz wyjaśniła, że nie jesteśmy już na obszarze prowincji Barcelony gdzie powinniśmy przebywać do końca weekendu. Na koniec kazała odjechać spod monastyru w nam tylko znanym kierunku. I jak tu się nie denerwować wiedząc, że kilkadziesiąt kilometrów dalej ludzie chodzą tłumnie na koncerty, a tutaj spacer pod monastyrem jest zabroniony?

Nie poddaliśmy się jednak. Analizując mapę zauważyliśmy, że do monastyru można dostać się również pieszo, górami. Potwierdzały to również znaki ulokowane nieopodal nas. Idąc szlakiem dotarlibyśmy do klasztoru w około godzinę. Postanowiliśmy spróbować. Jednak by nie ryzykować pozostawiania samochodu na mało uczęszczanym parkingu, pośrodku niczego zdecydowaliśmy, że pójdziemy osobno, tak by jedno z nas było zawsze przy aucie. Nie wiedzieliśmy też, jak policja zareaguje gdy zobaczy nasz (bądź co bądź charakterystyczny) samochód na parkingu, zaledwie kilometr od miejsca z którego nasz przegoniła. A tak, gdy jedno z nas było przy aucie zawsze można było wymyślić jakąś historyjkę i zwyczajnie odjechać.

Okazało się, że godzinny szlak do monastyru prowadził niemal tą samą drogą, przy której stała policja, a inna (dłuższa rzecz jasna) wiła się między skałami ponad nią. Nie mogliśmy ryzykować ponownego spotkania z mundurowymi i byliśmy skazani na szlak górski. I nie było mowy, że trasa zajmie zaledwie godzinę. Jasne stało się, że osobno nie zdołamy dotrzeć przed zmrokiem pod klasztor. Jednak gdy zdaliśmy sobie z tego sprawę, byliśmy już kilka kilometrów od siebie nawzajem. Musieliśmy szybko połączyć się i spotkać na szlaku, by móc wspólnie zobaczyć monastyr. Przeparkowanie samochodu na bezpieczniejsze miejsce zajęło pół godziny i wiązało się z koniecznością objechania góry. W tym czasie drugie z nas cały czas było na szlaku pokonując kolejne wzniesienia. W końcu jednak udało się nam spotkać na ścieżce. Mogliśmy wspólnie przeżywać zarówno samą trasę, na której znajdowały się mniejsze świątynie, jak i moment dotarcia pod monastyr.

A ten okazał się jednym z piękniejszych jakie widzieliśmy do tej pory. Uroku dodawały skały wybijające się w niebo wokół głównego placu. Dzwon raz po raz rozbrzmiewał niosąc się echem po okolicy. Było to niezwykłe. Mając w nogach kilkanaście kilometrów, przeżywszy spotkanie z policją które w pierwszej chwili utwierdziło nas w przekonaniu, że tego miejsca jednak nie zobaczymy, a teraz stojąc pośród zabudowań klasztornych, trudno nie poczuć się niesamowicie. Satysfakcja mieszała się ze zmęczeniem. Wisienką na torcie okazała się wieczorna modlitwa mnichów i to w całości śpiewana, którą wraz z garstką innych turystów mogliśmy obserwować. To w połączeniu z pięknym wnętrzem bazyliki i głównym ołtarzem prezentującym m.in. figurę Matki Boskiej, tzw. „Czarnulki” dostarczyło niezapomnianych wrażeń.

Ciekawostką jest, że miejsce to jest drugim po Santiago de Compostela miejscem pielgrzymek w Hiszpanii. Główna atrakcja — sczerniała figura Matki Boskiej pochodzi z XII w., a jej kolor wiąże się z paleniem przez setki lat świec.

Niedzielę postanowiliśmy przeznaczyć na regenerację po spontanicznym trekkingu z dnia poprzedniego. Zatrzymaliśmy się zaledwie kilka kilometrów od miejsca w którym pozostawiliśmy samochód na czas wędrówki. Miejsce znajdowało się nieco na uboczu, a skały zanurzone we mgle nadawały okolicy magicznego charakteru. Leniuchując spędziliśmy pierwszą część dnia. Popołudnie przeznaczyliśmy na dojazd do kolejnego polecanego monastyru — Santes Creus. Dzieliło nas od niego ponad 50 km i nie chcieliśmy marnować czasu na dotarcie do niego w kolejnym dniu.

W poniedziałek okazało się, że monastyr jest zamknięty. Jednak nie było tego złego co by na dobre nie wyszło. Byliśmy bliżej wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO innej świątyni, w Poblecie. Dojechaliśmy tam. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że konieczna jest wcześniejsza rezerwacja, więc o zwiedzaniu w tym dniu nie było mowy. Musieliśmy poczekać do wtorkowego poranka by móc umówić się na godzinę 16.00. Całe szczęście zwiedzanie dla dwóch osób również było możliwe.

Choć monastyr w Poblecie nie jest tak spektakularny jak ten w Montserracie, to warto tutaj przyjechać choćby dla przespacerowania się po krużgankach i zobaczenia pantenonu władców wewnątrz świątyni oraz pięknie wykończonej wieży kościelnej z XIV w. Zwiedzanie było rzecz jasna przyśpieszone, bo mieliśmy jedynie godzinę. Jednak cieszyliśmy się, bo mieliśmy klasztor na wyłączność. Zero innych turystów, tylko my i pan z obsługi, który otwierał drzwi do kolejnych pomieszczeń i tłumaczył co widzimy przed sobą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: