Miniaturzystka - ebook
Miniaturzystka - ebook
Miłość, pożądanie, zdrada i mroczne sekrety bogatych kupców w siedemnastowiecznym Amsterdamie.
Jest październikowe popołudnie 1686 roku, gdy osiemnastoletnia Nella Oortman staje na progu wielkiego domu w bogatej dzielnicy Amsterdamu. Miesiąc wcześniej poślubiła zamożnego kupca, Johannesa Brandta i teraz przybywa, by wprowadzić się do męża. Lecz zamiast niego wita ją mrukliwa i niemiła Marin, siostra Johannesa. Gdy ten w końcu się pojawi, nie poświęci żonie zbyt wiele czasu. Podaruje jej jednak niezwykły prezent: okazałą drewnianą replikę domu, którą umebluje dla niej tajemnicza miniaturzystka. Podziw dla jej zręczności szybko zastąpi lęk, gdyż drobiazgi wyposażenia i figurki przedstawiające domowników nie tylko odsłaniają ich tajemnice, ale i antycypują straszne wydarzenia, które wkrótce staną się ich udziałem. Skąd artystka tyle wie o sekretach rodziny Brandtów? Czyż nie są marionetkami w jej rękach, skoro zna ich przyszłość? I kim jest owa nieuchwytna kobieta?
Jessie Burton - jej debiutancka powieść – Miniaturzystka – była najbardziej rozchwytywanym tytułem podczas Targów Książki we Frankfurcie. Ukazuje się w 30 krajach. Jessie, która jest absolwentką Oxford University, pisała ją potajemnie, ukrywając ten fakt przed rodziną i znajomymi... Pracowała jako aktorka i menedżerka w londyńskim City, a po pracy zasiadała do pisania.
Pasjonująca powieść Jessie Burton, absolwentki uniwersytetu w Oksfordzie, inspirowana jednym z najcenniejszych zabytków Rijksmuseum i postacią autentycznej Amsterdamki, Petronelli Oortman, przeniesie nas w czasy złotego wieku Holandii, rozkwitu handlu i sztuki i pozwoli zajrzeć w serca postaci, które spoglądają na nas z obrazów Vermeera, Halsa i Rembrandta... Książka, która zrobiła furorę wśród wydawców na Targach Książki we Frankfurcie, ukazuje się w 30 krajach.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07871-6 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Petronella Oortman stoi na progu domu swego nowo poślubionego męża i stuka do drzwi kołatką w kształcie delfina, nagle onieśmielona spowodowanym przez siebie łomotem. Nikt się nie zjawia, choć się jej spodziewają. Termin był ustalony, listy napisane – papier jej matki lichy w porównaniu z kosztownym welinem Brandta. Nie, myśli, to nie najlepsze powitanie. Zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę krótką jak okamgnienie ceremonię ślubną w poprzednim miesiącu – żadnych girland, weselnego kielicha, nocy poślubnej. Nella kładzie swój kuferek i klatkę dla ptaków na stopniu. Wie, że będzie musiała to później ubarwić w liście do domu – kiedy już znajdzie schody na piętro, pokój, sekretarzyk.
Odwraca się w stronę kanału, bo pod ceglanym murem po jego drugiej stronie rozlega się śmiech wioślarzy. Chuderlawy chłopak wpadł na kobietę z koszykiem ryb, półżywy śledź ześlizguje się po rozłożystej spódnicy handlarki. Ostry krzyk wieśniaczki przenika Nellę do kości. „Dureń! Dureń!”, wrzeszczy kobieta. Chłopiec jest niewidomy i szuka ryby na ziemi po omacku, jakby to był srebrny amulet; ma szybkie palce, nie traci rezonu. Łapie swoją zdobycz i rechocząc, biegnie wzdłuż kanału z wyciągniętym przed siebie wolnym ramieniem, gotowy do ewentualnej obrony.
Nella gratuluje mu w myślach i stoi dalej zwrócona twarzą do słońca, chłonąc to rzadkie październikowe ciepło, póki się da. Tę część Herengracht nazywają Złotym Łukiem, ale dzisiaj ten szeroki odcinek wydaje się szarobury i zwyczajny. Wznoszące się nad szlamowatymi wodami kanału kamienice wyglądają niesamowicie. Zapatrzone we własne symetryczne odbicia na wodzie, dostojne i piękne, są jak klejnoty w koronie dumnego miasta. Ponad dachami natura robi co w jej mocy, by temu sprostać – obłoki w kolorze szafranu i moreli potwierdzają chwałę republiki.
Nella odwraca się z powrotem do drzwi, teraz lekko uchylonych. Czy już przedtem były niedomknięte? Nie jest pewna. Popycha je i zagląda do środka. Od marmurowej posadzki bije chłód.
– Johannesie Brandt! – woła głośno, lekko spłoszona.
Czy to jakaś gra? – zastanawia się. Będę tak stała do maja. Peebo, jej aleksandretta, uderza szybko skrzydełkami w pręty klatki, słabe popiskiwanie ptaka opada szybko na marmury. Nawet ucichły teraz za nimi kanał jakby wstrzymuje oddech.
Nella jedno wie na pewno, zaglądając głębiej w mrok. Ktoś ją obserwuje. Daj spokój, Nello Elżbieto, karci siebie w myślach, przekraczając próg. Czy mąż weźmie ją w ramiona i pocałuje, czy tylko uściśnie jej dłoń, jakby załatwiał interesy? Na ślubie nie zrobił żadnej z tych rzeczy, otoczony przez jej nielicznych krewnych; z jego rodziny nie było nikogo.
Żeby pokazać, że wiejskie dziewczyny też wiedzą, co to dobre maniery, schyla się i zdejmuje pantofelki – wykwintne, skórzane, oczywiście najlepsze, jakie ma, choć po co jej one, nie ma teraz pojęcia. Godność, orzekła jej matka, ale godność jest taka niewygodna. Rzuca pantofle na podłogę w nadziei, że hałas kogoś wywabi, a może odstraszy. Matka mówi, że Nella ma wybujałą wyobraźnię, „Nella w obłokach” – tak ją często nazywa. Porzucone pantofelki leżą zawiedzione, a dziewczyna czuje się po prostu głupio.
Na dworze nawołują się dwie kobiety. Nella odwraca się, ale przez otwarte drzwi widzi tylko plecy jednej z nich – jest bez czepka, o złocistych włosach, wysoka, odchodzi w stronę ostatnich promieni słońca. Włosy Nelli też się rozwichrzyły w podróży z Assendelftu, wiatr wyswobodził spod czepka pojedyncze kosmyki. Jeśli je teraz odgarnie, wyjdzie na to, że jest jeszcze bardziej zdenerwowana, niż chciałaby po sobie pokazać, dlatego pozwala im dalej łaskotać się w twarz.
– Cóż to, będziemy mieli menażerię?
Głos, stanowczy i dźwięczny, płynie z ciemności. Nelli cierpnie skóra, bo choć jej przypuszczenia się potwierdziły, wcale nie czuje się przez to pewniejsza. Patrzy, jak postać wyłania się z mroku, z wyciągniętą przed siebie dłonią – czy w proteście, czy w powitalnym geście, trudno orzec. To kobieta, wyprostowana i szczupła, ubrana w głęboką czerń, w wykrochmalonym i uprasowanym idealnie białym czepku na głowie. Ani jedno pasmo włosów nie zdołało się spod niego wymsknąć. Roztacza wokół delikatny, zaskakujący zapach gałki muszkatołowej. Oczy ma szare, usta poważne. Jak długo tutaj stała? Peebo skrzeczy z ożywieniem.
– To Peebo – wyjaśnia Nella. – Moja papużka.
– Widzę – odpowiada kobieta, patrząc na nią z góry. – Albo raczej słyszę. Mniemam, że nie masz ze sobą żadnych innych stworzeń.
– Mam małego pieska, ale został w domu...
– To dobrze. Narobiłby tylko bałaganu. Podrapałby meble. Te małe pieski to kaprys Francuzów i Hiszpanów – zauważa kobieta. – Są równie niepoważne jak ich panowie.
– I brzydkie jak szczury! – dodaje drugi głos z głębi korytarza.
Kobieta marszczy czoło, na chwilę zamykając oczy, a Nella ogarnia ją spojrzeniem, zastanawiając się, kto jeszcze jest świadkiem tej rozmowy. Jestem od niej młodsza o jakieś dziesięć lat, myśli, chociaż skórę ma gładką. Gdy kobieta, mijając Nellę, podchodzi do drzwi, w jej ruchach widać wdzięk, pewność siebie i stanowczość. Rzuca przelotne, aprobujące spojrzenie na buciki ustawione równo przy drzwiach i z zaciśniętymi wargami zagląda do klatki. Peebo stroszy piórka w przestrachu.
Nella postanawia odwrócić uwagę kobiety, podając jej dłoń na powitanie, lecz nieznajoma wzdryga się pod dotknięciem.
– Mocne kości jak na siedemnastolatkę – stwierdza.
– Jestem Nella. I mam osiemnaście lat – prostuje Nella, cofając rękę.
– Wiem, kim jesteś.
– Naprawdę mam na imię Petronella, ale w domu wszyscy wołają na mnie...
– Dotarło już za pierwszym razem.
– Jesteś gosposią? – pyta Nella. W mroku korytarza ktoś z trudem tłumi śmiech. Kobieta ignoruje to, patrząc na zewnątrz w perłowe przedwieczorne niebo. – Czy jest tu Johannes? Jestem jego nową żoną.
Kobieta wciąż się nie odzywa.
– Wzięliśmy ślub przed miesiącem, w Assendelfcie. – Nella nie daje za wygraną. Zresztą co innego jej pozostaje?
– Brata nie ma w domu.
– Brata?
Znów chichot dobiegający z ciemności. Kobieta patrzy Nelli prosto w oczy.
– Jestem Marin Brandt – oznajmia, jakby Nella powinna wiedzieć, o co chodzi. Wzrok Marin jest może surowy, ale Nella słyszy nutkę wahania w jej głosie. – Nie ma go tutaj. Myśleliśmy, że będzie. Ale go nie ma.
– A gdzie jest?
Marin znowu patrzy w niebo. Jej otwarta lewa dłoń jak liść zagarnia powietrze i z cienia przy schodach wychodzą dwie postacie.
– Otto – mówi.
Skóra Ottona jest ciemna, cała ciemnobrązowa. Szyja ponad kołnierzykiem, nadgarstki i dłonie wystające z rękawów – wszędzie niekończący się ciemny brąz. Wystające kości policzkowe, podbródek, szerokie czoło, każdy cal. Nella jeszcze nigdy nie widziała takiego człowieka.
Marin wygląda, jakby czekała na jej reakcję. Spojrzenie dużych oczu Ottona nie zdradza, że zauważył nieskrywaną fascynację Nelli. Kłania się jej, a ona dyga, przygryzając wargę, aż smak krwi przypomina jej, że powinna się opanować. Nella patrzy, jak jego skóra lśni niczym wypolerowany orzech, jak wokół głowy sterczą jego nastroszone czarne włosy. To obłok miękkiej wełny, a nie takie przylizane i tłuste strąki jak u innych mężczyzn.
– Ja...
Peebo zaczyna świergotać. Otto wyciąga ręce, w jego szerokich dłoniach spoczywa para chodaków.
– Dla pani – mówi.
Ma amsterdamski akcent, ale wymawia słowa tak, że stają się ciepłe i płynne. Nella bierze od niego saboty, a jej palce muskają skórę mężczyzny. Niezdarnie wsuwa stopy w buty na grubej podeszwie. Są na nią za duże, ale nie ośmiela się tego powiedzieć, przynajmniej teraz jej stopy nie dotykają chłodnego marmuru. Zaciśnie skórzane paski później, na piętrze – o ile w ogóle tam dotrze, o ile przepuszczą ją przez sień.
– Otto jest na służbie u mojego brata – wyjaśnia Marin, ze spojrzeniem ciągle utkwionym w Nelli. – A to Cornelia, nasza służąca. Zaopiekuje się tobą.
Cornelia postępuje krok naprzód. Jest trochę starsza od Nelli – ma może dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat – i nieco wyższa. Wita Nellę nieprzyjaznym uśmiechem, błękitnymi oczami lustruje młodą żonę, dostrzega drżenie jej dłoni. Nella uśmiecha się, onieśmielona jej ciekawością, i usiłuje wydobyć z siebie kurtuazyjne podziękowanie. Jest zarazem wdzięczna i zawstydzona, kiedy Marin w końcu oznajmia:
– Zaprowadzę cię na górę. Pewnie chcesz zobaczyć swój pokój.
Nella kiwa głową, a w oczach Cornelii pojawia się iskierka rozbawienia. Radosny świergot z klatki wznosi się i odbija od ścian, Marin zaś szybkim ruchem ręki daje Cornelii do zrozumienia, że ptak będzie musiał zostać w kuchni.
– Ale opary z gotowania... – protestuje Nella. Marin i Otto zwracają się ponownie w jej stronę. – Peebo lubi światło...
Cornelia podnosi klatkę i zaczyna huśtać nią jak wiadrem.
– Uważaj, proszę – mówi Nella.
Marin posyła Cornelii tylko szybkie spojrzenie i służąca zmierza już do kuchni, przy akompaniamencie wątłego popiskiwania Peebo.
*
Na górze Nella czuje się przytłoczona przepychem swojego nowego pokoju. Marin rozgląda się po nim z niezadowoleniem.
– Cornelia przesadziła z tymi haftami – gdera. – Jednak mamy nadzieję, że Johannes ożeni się tylko raz.
W pomieszczeniu są poduszki z inicjałami, nowa narzuta i dwie pary niedawno odświeżonych zasłon.
– Ciężki aksamit jest potrzebny, bo nie przepuszcza mgieł znad kanału – stwierdza Marin. – To był kiedyś mój pokój – dodaje, podchodząc do okna, by wyjrzeć na gwiazdy, które zaczęły pojawiać się na niebie. Kładzie dłoń na szybie. – Ma lepszy widok, dlatego postanowiliśmy oddać go tobie.
– O nie – protestuje Nella. – W takim razie powinnaś tu zostać.
Stoją naprzeciwko siebie, otoczone mnóstwem haftów, masą pościeli z wyszytym inicjałem B, jak Brandt, okolonym liśćmi winorośli, usadowionym w ptasim gnieździe albo wyrastającym z kwietnika. Literki B wyglądają, jakby zjadły jej panieńskie nazwisko, ich brzuszki są grube i wydęte. Nella czuje się niepewnie, ale z obowiązku przesuwa palcem po tym wełnianym darze, już teraz ciążącym jej na sercu.
– Czy w twojej wspaniałej siedzibie rodowej, w Assendelfcie, jest ciepło i sucho? – pyta Marin.
– Bywa wilgotno – odpowiada skwapliwie Nella, schylając się, żeby poprawić saboty przywiązane niezgrabnie do stóp. – Groble czasem nie wytrzymują. Nie da się jednak powiedzieć, żeby była wspaniała...
– Może nie mamy tak starego rodowodu jak wy, ale cóż to znaczy wobec ciepłego, suchego, zadbanego domu? – przerywa jej Marin. Nie jest to pytanie.
– Masz rację.
– _Afkomst seyt niet_. Pochodzenie się nie liczy – kontynuuje Marin, akcentując słowo „nie” dźgnięciem palcem w poduszkę. – Pastor Pellicorne tak się wyraził zeszłej niedzieli, a ja zanotowałam to na pierwszej stronie naszej Biblii. Poziom wód się podniesie, jeśli nie będziemy ostrożni. – Wygląda, jakby otrząsała się z zamyślenia. – Pisała do nas twoja matka – dodaje. – Chciała koniecznie opłacić twoją podróż. Nie mogliśmy na to pozwolić. Wysłaliśmy po ciebie barkę, naszą drugą barkę. Nie czujesz się obrażona?
– Ależ skąd, nie.
– Dobrze. Bo w tym domu „druga” znaczy świeżo pomalowana i z kajutą wyściełaną bengalskim jedwabiem. Johannes używa tej pierwszej.
Nella zastanawia się, gdzie też podziewa się jej mąż, który zamiast wrócić na czas, by ją powitać, pływa sobie barką. Myśli o Peebo, który jest sam w kuchni, w pobliżu ognia, w pobliżu garnków.
– Macie tylko dwoje służących? – pyta.
– To wystarczy – stwierdza Marin. – Jesteśmy kupcami, nie wałkoniami. Biblia powiada, że człowiek nie powinien pysznić się swoim bogactwem.
– Tak, prawda.
– To znaczy, jeśli zostało mu cokolwiek, czym mógłby się pysznić. – Marin spogląda na nią surowo, a Nella odwraca wzrok.
Światło w pokoju zaczyna przygasać. Marin zakłada osłonkę na świece. Są tanie, łojowe. Nella wolałaby bardziej wonny wosk pszczeli. Pachnące mięsem, kopcące świece są dla niej w tym domu zaskoczeniem.
– Cornelia wyszyła twoje nowe nazwisko chyba wszędzie, gdzie się dało – rzuca Marin przez ramię.
Owszem, myśli Nella, przypominając sobie nienawistne, badawcze spojrzenie służącej. Pewnie ma palce pokłute do krwi – i kogo za to ukarze?
– Kiedy wraca Johannes? Dlaczego go nie ma? – pyta.
– Twoja matka pisała, że nie możesz się doczekać, aż rozpoczniesz żywot małżonki w Amsterdamie – oznajmia Marin. – Czy to prawda?
– Tak. Ale do tego trzeba męża.
Zapada lodowata cisza, w trakcie której Nella zastanawia się, gdzie jest mąż Marin. Może schowała go w piwnicy? Tłumi nagłą chęć wybuchnięcia śmiechem i tylko uśmiecha się do jednej z poduszek.
– To wszystko jest takie piękne – mówi. – Naprawdę nie musiałaś.
– To robota Cornelii. Ja mam dwie lewe ręce.
– Jestem pewna, że to nieprawda.
– Zabrałam swoje obrazy. Uznałam, że te będą bardziej w twoim guście.
Marin wskazuje ręką na ścianę, gdzie odmalowana olejną farbą para ptaków łownych zwisa z haka – same pióra i pazury. Dalej na ścianie jest malowidło rozciągniętego zająca, myśliwskiego trofeum. Obok piętrzy się namalowany stos ostryg na talerzu w chińskie wzory, w cieniu przewróconego kieliszka z winem i półmiska przejrzałych owoców. Jest coś niepokojącego w tych ostrygach, w ich obnażonych wnętrzach. W jej rodzinnym domu matka wieszała na ścianach pejzaże i sceny z Biblii.
– Ten należy do mojego brata – informuje ją Marin, wskazując na obraz przedstawiający wazon przepełniony kwiatami, bardziej wyrazistymi niż na żywo, przesadnie kolorowymi, z połówką owocu granatu przycupniętą niżej, przy ramie.
– Dziękuję. – Nella zastanawia się, ile czasu zajmie jej obrócenie obrazów do ściany, zanim położy się spać.
– Zapewne zechcesz zjeść dzisiaj tutaj, na górze – oznajmia Marin. – Tyle godzin byłaś w podróży.
– Tak, to prawda. Byłabym wdzięczna. – Nella wzdryga się w duchu na widok zakrwawionych dziobów ptaków, ich szklistych oczu, które oznaczają, że mięso niebawem zacznie odchodzić od kości. Gdy na nie patrzy, ogarnia ją ochota na coś słodkiego.
– Masz może marcepan?
– Nie. Cukier to... Nie używamy go w dużych ilościach. On zaraża ludzkie dusze chorobą.
– W domu matka wałkowała marcepan w różne kształty.
Marcepan był zawsze w spiżarce; to jedyna skłonność, w której pani Oortman przypominała swego męża. Syreny, statki i naszyjniki ze słodkich klejnotów, wilgotna migdałowa masa rozpływająca się w ustach. Już nie należę do matki, myśli Nella. Pewnego dnia będę lepić słodkie figurki dla innych małych, spoconych rączek, dla głosików domagających się przysmaków.
– Każę Cornelii przynieść ci herenbrood i trochę goudy – mówi Marin, wyrywając Nellę z zamyślenia. – I kielich reńskiego.
– Dziękuję. Wiesz może, kiedy wróci Johannes?
Marin wysuwa podbródek i pociąga nosem.
– Cóż to za zapach?
Nella odruchowo kładzie dłoń na dekolcie.
– Czy to ja?
– Ty?
– Matka kupiła mi wodę perfumowaną. Olejek liliowy. O to ci chodzi?
Marin kiwa głową.
– Chyba tak – odpowiada. – Lilie. – Pokasłuje lekko. – Wiesz, co mówią o liliach.
– Nie wiem. Co?
– Co wcześnie zakwita, to wcześnie gnije.
Mówiąc to, Marin zamyka drzwi.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------