Minimalizm dla zaawansowanych - ebook
Minimalizm dla zaawansowanych - ebook
Standardowy zestaw problemów współczesnego człowieka to brak czasu, brak pieniędzy (lub długi), nadwaga, niezdolność do koncentracji, lęk przed samotnością, śmiercią, chorobą i starością. Nie każdy człowiek doświadcza wszystkich z wymienionych dolegliwości, ale niemal każdy dostrzega u siebie co najmniej jedną z nich. Autorka głośnej książki Minimalizm, wskazuje jak poradzić sobie z tymi wyzwaniami, odwołując się do realnych przykładów z życia. Jednocześnie (również na podstawie konkretów) sprawdza granice minimalizmu. Odpowiada na pytania: Gdzie kończy się umiar, a gdzie zaczyna asceza? Czy asceza jest potrzebna, a jeśli tak, to komu i kiedy? I wreszcie: Czym jest szczęście i czy naprawdę minimalizm może pomóc w jego osiągnięciu?
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-224-0 |
Rozmiar pliku: | 404 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie tylko człowiek tworzy narzędzia i się nimi posługuje, ale to on jest prawdziwym mistrzem w tej dziedzinie. Najlepsze są takie, które mają najwięcej zastosowań. Moim ulubionym jest scyzoryk. Choć to podobno dla kobiety dość nietypowe, nie rozstaję się z pokaźnych rozmiarów wielofunkcyjnym nożem. Noszę go w torebce, w tej samej kieszonce co błyszczyk do ust. Cenię go za to, że nieraz naprawdę mi się przydał. W rozmaitych sytuacjach – od najoczywistszych, takich jak otwieranie butelki wina, po mniej przewidywalne, jak naprawa klimatyzacji w autokarze czy usuwanie wbitych w stopę kolców jeżowca, w jednym i drugim przypadku z dala od fachowej pomocy.
Jeśli chodzi o życiowe strategie, takim uniwersalnym narzędziem, takim scyzorykiem, jest minimalizm – sztuka upraszczania i osiągania jak najlepszych wyników za pomocą jak najmniejszej liczby najbardziej odpowiednich środków. Stosowanie minimalizmu zaczyna się zwykle od przeglądu dobytku i ograniczenia stanu posiadania. Dla wielu osób minimalizm kończy się na tym materialnym wymiarze – na uporządkowaniu i oczyszczeniu przestrzeni. Narzędzie to ma jednak dużo więcej zastosowań. Posługuję się nim już od sześciu lat, ale jego uniwersalność nie przestaje mnie zaskakiwać i zachwycać. Dzięki własnym i cudzym doświadczeniom nieraz się przekonałam, że wnioski wyciągnięte z tej pierwszej lekcji można przenieść na inne, pozamaterialne obszary, takie jak rozwój osobisty, życie zawodowe, relacje międzyludzkie czy podróże.
Często zwracają się do mnie z prośbą o poradę osoby, które są zafascynowane koncepcją minimalizmu i chciałyby ją pełniej wdrażać w życie, ale natykają się na rozmaite przeszkody. Niektórzy nie potrafią porzucić swoich przyzwyczajeń i chociaż z radością pozbyli się części niepotrzebnych przedmiotów, wciąż zdarza się im ulegać pokusom i nierozsądnie wydawać pieniądze. Inni dobrze sobie radzą z zewnętrznym aspektem minimalizmu, uporządkowali swój dobytek i potrafią utrzymywać ład w otoczeniu, ale nie są w stanie przenieść tych zasad na inne sfery i uskarżają się na przykład na stres i nadmiar zajęć. Jakby mieli już ów minimalistyczny scyzoryk, ale nie umieli jeszcze sprawnie się nim posługiwać. To, czego w takich przypadkach trzeba, to ćwiczenia, praktyka i analiza błędów. Jeśli chce się nabrać wprawy, jedynym sposobem jest doskonalenie umiejętności przez wielokrotne powtarzanie, aż będą przychodzić tak naturalnie, jakby były wrodzone.
Kiedy parę lat temu stawiałam pierwsze nieporadne kroki na nowej drodze, nie wiedziałam, dokąd mnie ona zaprowadzi. Moje zainteresowanie minimalizmem zrodziło się ze zmęczenia zbyt szybkim życiem, fizycznym nadmiarem, z pragnienia zyskania miejsca i czasu dla siebie. Gdy zaczynałam mierzyć się z bałaganem i nadmiarem przedmiotów, nie podejrzewałam, że za pomocą tego samego narzędzia uda mi się rozwiązać problemy, z którymi od lat nie potrafiłam sobie poradzić – czyli między innymi uporać się z niską samooceną i pożegnać z nadwagą.
Moja pierwsza książka, Minimalizm po polsku, czyli jak uczynić życie prostszym, stanowiła wprowadzenie w temat i odpowiedź na liczne publikacje prasowe, które powielały stereotypy, sprowadzały minimalizm do liczenia przedmiotów. Miała przedstawić podstawowe założenia i techniki oraz zachęcić czytelnika, by je wypróbował, w takim zakresie, w jakim będą dla niego przydatne – z zastrzeżeniem, że może się w dowolnym momencie zatrzymać i że nie powinien zmuszać się do przekraczania swoich ograniczeń i pokonywania swoich wewnętrznych blokad na siłę. Chciałam zarazić czytelników miłością do prostoty i przekonać ich, że z minimalizmu mogą korzystać nawet ci, którzy się z nim nie identyfikują – chociażby po to, by posprzątać w szafie lub piwnicy.
Czułam jednak, że nie wyczerpałam tematu, ponieważ nie potrafiłam jeszcze podsumować wszystkich zmian, które wraz z upraszczaniem i porządkowaniem otoczenia zaszły w mojej psychice, w moim sposobie myślenia i patrzenia na świat. Niniejsza książka pogłębia i rozwija refleksje zawarte w tamtej. Dzielę się w niej osobistymi doświadczeniami i przemyśleniami. Zaprosiłam też do rozmowy kilka osób, które odegrały ważną rolę w mojej minimalistycznej drodze, by opowiedziały o swoich związanych z minimalizmem wrażeniach i podzieliły się spostrzeżeniami na temat samoświadomości i mierzenia się z własnymi ograniczeniami.Droga do szczęścia
Wszyscy pragną szczęścia, ale na co dzień nie spotyka się zbyt wielu szczęśliwych ludzi. Czasem wydaje się, że człowiekowi niczego nie brakuje, ale życie i tak go nie cieszy, jak chyba nie cieszy Kretzky’ego, jednego z bohaterów sztuki Ingrid Lausund Postrzał. Zapytany o to, czy jest szczęśliwy, Kretzky odpowiada: „Nie mam pojęcia, może tak, nie jest to wykluczone. Jeśli tak, to niespecjalnie to zauważam”.
Na początku swojej minimalistycznej drogi czułam się podobnie jak Kretzky. Miałam niemal wszystko, czego w powszechnym mniemaniu trzeba do szczęścia – zdrowie, miłość, znajomych, stałą, dobrze płatną pracę – i spełniłam niejedno swoje marzenie. Nie czułam się jednak szczęśliwa, choć nie umiałabym wtedy wyjaśnić dlaczego. Myślałam, że może powinnam mieć więcej pieniędzy albo mieszkać w jakimś bardziej przyjaznym kraju, cieplejszym i bardziej słonecznym. A najbardziej pomogłoby mi zapewne, gdybym była kimś innym, niż jestem – atrakcyjniejszym fizycznie, szczuplejszym, zajmującym się ciekawszymi rzeczami.
Minęło sześć lat. Wprowadziłam wiele znaczących zmian w swoim życiu i otoczeniu. Uporządkowałam mieszkanie, pozbyłam się nadmiaru przedmiotów, nauczyłam oszczędności i dyscypliny. Zapanowałam nad wydatkami, zrezygnowałam z etatu i przeszłam na własną działalność gospodarczą. Dzięki blogowi i książce stałam się nieco bardziej rozpoznawalna, otworzyły się przede mną nowe możliwości.
Czuję się bardzo szczęśliwa, cieszę się z każdej chwili. Patrząc na cały ten proces, ktoś mógłby powiedzieć, że zawdzięczam to właśnie minimalizmowi. Czy miałby rację?
I tak, i nie.
Często myślimy o szczęściu, jakby zależało od okoliczności zewnętrznych. Od sytuacji życiowej, od tego, czy czujemy się pożądani i kochani, czy dobrze nam się wiedzie, czy jesteśmy piękni, inteligentni, szczupli i zdrowi. Im więcej tych warunków spełniamy, tym bardziej powinniśmy być szczęśliwi.
Czasem przez szczęście rozumie się też spełnienie wielkiego marzenia, ważne pozytywne wydarzenie, takie jak ślub, narodziny dziecka, awans czy wygrana na loterii. Nie kojarzymy szczęścia z codziennością.
Jak więc wytłumaczyć to, że choć w mojej sytuacji zewnętrznej nie zaszły istotne zmiany, udało mi się odnaleźć szczęście? Mieszkam tam, gdzie wcześniej, w małym mieszkaniu w Nowej Hucie. Moja sytuacja materialna jest mniej więcej taka sama, jak była. Nie zostałam matką. Nie zmieniłam męża. Nie wygrałam w totka. Właściwie powinnam czuć się nawet gorzej niż kiedyś, bo przecież zdążyłam się o kilka lat postarzeć.
Cóż. Eliminując ze swojego świata niepotrzebne elementy, zrozumiałam, iż podstawowy warunek spełniam już od ponad czterdziestu lat: żyję. To najlepsze, co mogło mi się przydarzyć. Oddycham, chodzę, myślę i czuję. Wcześniej nie umiałam odnaleźć w tym radości, bo zbyt wiele spraw zaprzątało moją uwagę. Nie doceniałam codziennych szczegółów, wydawało mi się, że nie mają żadnego wpływu na moje samopoczucie. Szukałam szczęścia na zewnątrz, gdy tymczasem należało go szukać głęboko w sobie. Minimalizm okazał się narzędziem, które ułatwiło te poszukiwania.Demony
Kiedy zainteresowałam się minimalizmem, zaczęłam przeglądać swoją garderobę, szafki w kuchni i łazience oraz pełne szpargałów szuflady. Stopniowo pozbywałam się ich zawartości. Zastanawiałam się wtedy, dlaczego nagromadziłam tyle tego uciążliwego balastu, ale wydawało mi się, że przyczyny były głównie zewnętrzne. Uznałam, iż takie szkodliwe nawyki jak zakupoholizm, rozrzutność i skłonność do gromadzenia niepotrzebnych rzeczy po części wyniosłam z domu rodzinnego, a po części nabrałam ich za sprawą powszechnej dostępności towarów oraz wszechobecnego agresywnego marketingu, na które nie byłam odporna, jak wiele innych osób pamiętających trudne pod względem materialnym czasy PRL-u. Nie sądziłam jednak, że te nawyki mogą brać się również z psychicznego nieuporządkowania.
Zwykle uciekałam przed swoimi demonami. Teraz zaczęłam stopniowo dojrzewać do tego, by wreszcie się z nimi zmierzyć. Niełatwo stanąć twarzą w twarz z wypieranymi od lat problemami. Odwagi i siły, by się z nimi rozliczyć, dodawało mi głębokie przekonanie, iż nie chcę wracać do swoich dawnych zachowań. Nie chciałam już bezrefleksyjnie konsumować, by uśmierzyć dyskomfort, nie chciałam walczyć z poczuciem wewnętrznej pustki za pomocą mechanicznego zapełniania przestrzeni rzeczami. Nadszedł czas, aby wywlec demony na światło dzienne i nazwać je po imieniu. Aby wreszcie zrozumieć, co mnie tak naprawdę uwiera, dlaczego czuję niepokój i pustkę. Pragnęłam nauczyć się zapełniać ją w inny sposób i czuć się dobrze bez kupowania kolejnych fatałaszków i gadżetów.
Sądzę, że to właśnie jest ten moment zwrotny, kiedy wiele osób początkowo zainteresowanych minimalistycznym upraszczaniem rezygnuje z kontynuowania całego procesu. Moment, gdy trzeba zajrzeć do swojego wnętrza, odnaleźć przyczyny powstania nadmiaru i chaosu oraz odpowiedzieć sobie na trudne, czasem nieprzyjemne pytania.
Moja lista była dość długa.
Przed czym chronią mnie niepotrzebne rzeczy?
Czy kupuję i gromadzę, by o czymś zapomnieć? O czym?
Jakie braki sobie w ten sposób rekompensuję?
Dlaczego tak szczelnie wypełniam swój terminarz, że nie starcza mi czasu nawet na sen?
Dokąd tak się śpieszę?
Czemu wciąż szukam nowych pomysłów i inspiracji, chociaż nie potrafię w pełni ich wykorzystać?
Odpowiedzi nie były oczywiste i nie znalazłam ich od razu. Jak wspomniałam, proces dokonywał się stopniowo. Przypominał psychoterapię, tyle że bez terapeuty i nie na kozetce. Prowadziłam dialog sama ze sobą, przyglądałam się swoim zachowaniom i próbowałam je zrozumieć. Pierwszy wniosek, do jakiego doszłam, segregując poszczególne grupy rzeczy, okazał się bardzo bolesny. Zgromadziłam tak wiele zbędnego balastu między innymi dlatego, że właściwie siebie nie znałam. Moja wiedza o sobie samej była niepełna i wyrywkowa. Dlatego kupowałam nieraz całkowicie przypadkowe przedmioty i pozwalałam, by na moje wybory, nie tylko konsumpcyjne, wpływali inni. Nie znałam swoich prawdziwych potrzeb, więc kierowałam się emocjami, zachciankami i złudzeniami.
Drugi wniosek również nie należał do przyjemnych – gromadzenie czy wręcz kolekcjonowanie rzeczy wynikało w moim przypadku między innymi z poważnych kompleksów, znacznie zaniżonej samooceny i skłonności do ciągłego porównywania się z innymi. Od lat byłam z siebie bardzo niezadowolona. Przede wszystkim ze swojego ciała. Chciałam, by było szczuplejsze, wyższe, by miało inne kształty i proporcje. Nie akceptowałam go i wciąż próbowałam je zmienić i ulepszyć. Kosmetyki miały upiększyć je i ujędrnić, ubrania zamaskować jego mankamenty, a niezliczone poradniki dietetyczne i książki kucharskie oraz bogate wyposażenie kuchni zgromadziłam wskutek nieustannego zmieniania koncepcji żywieniowych i poszukiwania idealnej diety.
Armia przedmiotów dawała mi poczucie bezpieczeństwa, bo – po pierwsze – miałam dzięki niej wrażenie, że jestem przygotowana na każdą ewentualność i dysponuję stosownym akcesorium na każdą okazję, łącznie z inwazją kosmitów i koniecznością podjęcia herbatą i ciasteczkami angielskiej królowej, a po drugie – wierzyłam, że przedmioty maskują rzekome niedostatki mojej osoby: nielubianej fizycznej powłoki, w której czułam się ciężko i niezgrabnie, i psychiki, zbyt, jak sądziłam, odstającej od tak zwanej normy, by pokazywać ją światu. Myślałam, że gdyby świat zobaczył, jaką jestem dziwaczką, uciekłby w popłochu lub zamarł w pełnym niedowierzania stuporze, umarłby ze śmiechu albo zesłałby mnie na wygnanie poza granice kosmosu. Dzięki swojemu dobytkowi czułam się mniej więcej taka jak wszyscy i wierzyłam, że nie wyróżniam się zbytnio z tłumu.
Zabieganie o to, aby być nieustannie zajętą, miało mnie z kolei chronić przed zostaniem sam na sam z myślami i wynikało z lęku przed przemijaniem i pragnienia, by zrobić jak najwięcej, zanim się zestarzeję i umrę.
I rzeczy, i zajęcia pozwalały mi zapomnieć o dojmującym uczuciu wewnętrznej pustki. Kupując, pracując i konsumując, miałam wrażenie, że udaje mi się ją chociaż na chwilę wypełnić. Nie zadawałam sobie jednak pytania, dlaczego ją odczuwam i czy można zapełnić ją w inny sposób.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.BLACK PUBLISHING
Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Redakcja: [email protected]
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected]
Promocja: [email protected]
Marketing: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
E-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52
e-mail: [email protected]
Wołowiec 2015
Wydanie I