- W empik go
Miranda: powieść - ebook
Miranda: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W samym początku r. 1919 wrócił Jan Podobłoczny z dalekiej a niedobrowolnej podróży – przez morza i lądy. Zebraliśmy się na jego powitanie u naszych wspólnych znajomych, państwa W., gdzie też zatrzymała się żona p. Jana oraz jego dwoje dzieci, które przybyły z matką ze wsi, z pod Nowego Dworu.
Oczywiście byliśmy ciekawi, co przeżył i co widział Jan Podobłoczny przez te cztery lata, gdyż wyjechał w r. 1915.
– Dawno nie byłem – zaczął Jan – w gronie osób tak miłych i bliskich, i dawno nie miałem tak serdecznej okazji do zwierzeń i wspomnień. Przebaczycie mi więc, jeżeli, wzruszony waszą życzliwością, będę może nawet za gadatliwy i nadużyję waszego zaciekawienia. Ale istotnie tak nadzwyczajne rzeczy spotkałem w podróży, że nie będę w stanie powstrzymać się, gdy mi wspomnienia tłoczyć się będą jedne na drugie.
Od r. 1915 nagle zaczęły mnie ścigać nieszczęścia: ale zaczynam wierzyć, że wszelkie cierpienie ukrywa w sobie tajemnicę jakiejś przyszłej nagrody. Jakoż za te przykrości co mnie spotkały, zostałem sowicie wynagrodzony.
Początek moich nieszczęść jest bardzo banalny: w kwietniu 1915 r. siedziałem w kawiar – ni z pewnym znajomym i najspokojniej mówiliśmy o zdarzeniach ówczesnych. Umyślnie podkreślam że mówiliśmy najspokojniej, gdyż żadnej namiętności ani we mnie ani w nim nie było. Prowadziliśmy spór: on dowodził, że Rosja wygra; ja zaś – że przegra.
Wykazywałem, że mierna absolutnie nadziei, aby Rosja mogła mieć jakikolwiek sukces; dowodziłem matematycznie przez a plus b.
I otóż moja algebra nie podobała się jakiemuś sąsiadowi, na którego nie zwracałem uwagi.
Ten, widać dobrze zorientowany sąsiad, nagle wyszedł, ale wkrótce powrócił w towarzystwie żandarma – i wskazując moją osobę, oświadczył, że ja wygłaszałem opinje szkodliwe dla armji rosyjskiej i dla państwa, że jestem "porażeniec", że wróżę pogrom Rosji i…t.d.
Żandarm, wysłuchawszy tego wszystkiego, z wyszukaną grzecznością rzekł mi:
– Pożałujcie.
Cóż miałem robić? Pożałowałem. Słowem aresztowano mnie, a wkrótce potem znalazłem się w wagonie i jechałem w niewiadomym kierunku – na północo – wschód. Jakoż zostałem wysłany do Irkucka, "a potem nad jezioro Bajkał, do miejscowości Licza-cheń.
Zarówno w więzieniu, jak i w drodze interesował mnie nie tyle mój własny los, ile jedna sprawa, którą się jak najżywiej zajmowałem w czasie, gdy cały świat był opętany wojną.
Z przyczyny wady w płucach zostałem uznany za niezdatnego do służby wojskowej – i mogłem się oddać innym sprawom. Co do mojej rodziny, to wiedziałem, że jej byt jest zabezpieczony i że nic złego jej nie zagraża.
Jedyna sprawa, której, jadąc na wygnanie, żałowałem najwięcej, była to Miranda, osoba tak niepospolita, że drugiej istoty ludzkiej – takiej jak ona – spotkać mi się nie zdarzyło.
Pisałem do niej raz jeden, natychmiast po przyjeździe do Licza-cheń i po siedmiu tygodniach otrzymałem odpowiedź z Warszawy; ale potem już wiadomości od niej nie miałem. Da się to łatwo wytłumaczyć, gdyż w owym czasie Warszawę zajęli już Niemcy i oczywiście komunikacja listowa między Rosją a Europą centralną została przerwana.
Po powrocie pierwszą sprawą, jaką się zająłem, było poszukiwanie Mirandy: w Warszawie jej niema, o czerni się dowiedziałem, jak to wam opowiem niezadługo, ale zacząłem starania, by ją odnaleźć w Niemczech albo Anglji. Ponieważ Miranda (właściwe nazwisko Ketty Douglas) była z pochodzenia Szkotką. Niemcy ją zaaresztowali i gdzieś zesłali do Niemiec na pobyt – jako obywatelkę z państw nieprzyjacielskich.
Niewątpliwie śród obecnych tutaj nie jeden, jeżeli nie znał osobiście Mirandy, to słyszał o niej: zapewne też i wielu Niemcom była ona znaną i być może próbowali z nią robić doświadczenia; choć, o ile sądzę, w warunkach nienawiści, jaką dyszeli wówczas, – żadne eksperymenty udać się im nie mogły.
Miranda było to medjum tak niepospolite, że historja naszych badań psychofizycznych zna ledwie kilka osobników tego rodzaju.
Mianowicie w jej obecności rozwijała się najdoskonalsza, jaką można sobie wyobrazić materjalizacja ciała astralnego w postać ludzką. Można powiedzieć, że była to ta sama Miranda, tylko jakby w edycji ulepszonej. Miranda była nieładna, jej astral wprost cudowny.
Widmo przybierało formy tak cieleśnie skondensowane, że czułeś bicie jej serca, uderzenia pulsów, tętnienie krwi. Temperatura ciała wizji była niższa od ludzkiej, ale bardzo wysoka. Płynął też od niej dziwmy zapach: jakby mięszanina woni fijołków i wilgotnej ziemi.
Ale to wszystko jest rzeczą drugorzędną: najważniejszą jest sprawa taka. Oddawna już zajmując się medjumizmem, stworzyłem sobie teorję, do której zresztą samoistnie doszedł badacz węgierski Taratori, że mianowicie materjalizacja widma odbywa się kosztem dematerjalizacji medjum.
Dematerializacja medjum może być minimalna – i wtedy widmo właściwie się nie ukazuje; ale w miarę wyższej dematerializacji medjum – materjalizacja widma staje się coraz wyrazistsza. Są to wypadki bardzo nieczęste, ale właśnie doświadczenia moje z Mirandą w znakomity sposób stwierdzały tę hipotezę.
Widmo, (które nosiło imię Lenora), nie zawsze bywało równie całkowite. Czasami ledwie widoczne; czasami jednak pełne, precyzyjnie wykończone, od stóp do głów. I trwałość zjawy bywała niejednakowa: czasami po paru minutach znikała, czasami krążyła śród nas ćwierć godziny z górą.
Owóż, o ile Lenora była doskonale zmaterializowana, o tyle u Mirandy dawało się zauważyć zjawisko tego rodzaju, że znikały jej nogi lub ręce, albo inna część ciała (wyjąwszy głowy i tułowia). Znikały: poprostu na miejscu rąk czy nóg zjawiła się próżnia; suknia opadała, jakby żadne ciało się pod nią nie ukrywało, co istotnie zostało dokładnie stwierdzone. Z chwilą, gdy widmo się rozpływało, nogi Mirandy, że tak powiem, wracały na swoje miejsce.
Niestety jednak takie pełne i długotrwałe materjalizacje Lenory były dla Mirandy sprawą bolesną – i po każdem takiem doświadczeniu – musiała długo odpoczywać, czasem po parę miesięcy. Poprostu mówiąc Lenora zabierała znaczną część witalu czyli elementu życiowego Mirandy – i niejako skracała jej życie.
Na dwa miesiące przed mojem aresztowaniem, mieliśmy zjawę wyjątkowo' doskonalą. Lenora mówiła; powiedziała tylko te słowa: "Jeszcze nie teraz". Co prawda, nikt nie rozumiał, do czego to się może stasować, ale rzecz najważniejsza, że głos jej słyszeliśmy, głos wcale różny od głosu Mirandy. Poczem uderzyła kilka razy w struny gitary, ktora była w pokoju – i zagrała kilka tonów bardzo pięknej melodji.
Była odziana białą szatą z nieokreślonej materji; kawałek szarfy, którą była przepasana, obciąłem, za jej pozwoleniem (uśmiechnęła się i kiwnęła głową), nożyczkami i zachowałem to sobie: zostawiłem ten skarb w Warszawie, ale gdzie jest w chwili obecnej – niewiem dokładnie.
Miranda miała silne poty i kilka razy żądała wody do picia; pani Z. i pani T. pospieszyły ku niej i przekonały się, że Miranda niema ani rąk ani nóg – i zaledwie trzyma się na krześle. Wyraz strasznego cierpienia był na jej twarzy: widmo krążyło między nami blisko dwadzieścia minut. Medjum zaczęło naraz b: ciężko dyszeć i zawołało:
– Ratunku! Ginę – umieram!
Jednocześnie Lenora zniknęła. Medjum się uspokoiło. Nogi i ręce ukazały się na nowo. Zapaliliśmy mocne światło: medyum siedziało blade jak trup. Miranda – po tym seansie – była bardzo wycieńczona – i przeczuwałem, że będzie musiała dwa – trzy miesiące odpoczywać. Właśnie mijał już drugi miesiąc i Miranda nabierała sił i zdrowia.
Gotowałem się do nowego seansu: tym razem, wyznaję, miałem pomysł szatański. Chciałem dematerjalizację medjum doprowadzić do ostateczności, a widmo Lenory utrwalić na czas dłuższy: przynajmniej na sześć godzin!
Co będzie wówczas? Czem się stanie medjum? Czy zniknie zupełnie, czy też jakaś jego cząstka zostanie! A ieżeli medjum zniknie – czy powróci na ziemię, czy nie powróci? Czy serce Mirandy tę przemianę wytrzyma? Jak będzie wyglądało trwanie Lenory? Jak się astral będzie zachowywać? i…t.d.
Były to problematy, które rozważałem sam ze sobą, gdyż tej tajemnicy nikomu nie chciałem powierzyć. Jedyny człowiek, któremu bym ośmielił się ten plan odsłonić, był to Paracels Nirwid, nasz kolega, którego znaliście prawie wszyscy.
Człowiek ten doszedł być może do ostatecznej granicy naszej wiedzy o naturze i materji; do granicy, gdzie się Byt przelewa w Niebyt i vice versa. Odkrył on zasadniczy pierwiastek, z którego całe istnienie się składa – i nazwał go Nirwidjum.
Dziwne to ciało niczem innem właściwie nie jest, jeno punktem bezwymiarowym, czemś zupełnie bezcielesnem i niematerjalnem: atom doprowadzony do swej ostatecznej i rzeczywistej niepodzielności. Jest to owa Nicość pierwotna, z której Bóg stworzył świat. Nauka – jak wiemy – mie przyjęła na razie teorji Nirwida i przeczy istnieniu Nirwidjum, ale ściśle biorąc jest na drodze ku jej uznaniu.
Na nieszczęście Nirwid w r. 1912 tragiczną śmiercią zginął w Paryżu, jako ofiara swych badań naukowych. Nie mogłem mu więc o tem powiedzieć: i nie mówił bym o tem wcale, gdyby nie to… że w podróży swojej natrafiłem na kraj, gdzie Nirwidjum jest znane – zarówno teoretycznie jak i praktycznie.
Również i Mirandzie nic nie mówiłem, gdyż zapewne na ten eksperyment nigdyby się nie zgodziła, a trzeba dodać, że nasze medjum było zawsze przytomne i niewpadało nigdy w katalepsję.
Tak więc sam w sobie gryzłem tę tajemnicę, gdy oto naraz znalazłem się w Licza-cheń nad jeziorem Bajkalskiem lub jak miejscowa ludność mówi: Dalaj-Nor (święte morze).
Licza-cheń leży nad Irkutem w miejscu gdzie ta rzeka wpada do Bajkału; leży u stóp wysokich, 1000 – 2000 metrów liczących gór Chamar – Dabon porośniętych jodłą i świerkiem.
W jeziorze są foki, a nadto liczne gatunki ryb, jak przeważnie: jesiotry, łososie i sumy; liczne też napotyka się ptactwo, jak mewy, czajki, dzikie kaczki, żórawie, rybitwy i…t.d.
Przyjechałem tam w maju, kiedy się zaczynało lato i było bardzo gorąco. We wrześniu zaczęły się mrozy, a w listopadzie i rzeka i jezioro pokryły się lodem. Sprawiłem sobie dobre futro niedźwiedzie i zauważyłem, że zima tutejsza, mroźna, ale równa i jednostajna, ma dla mnie skutki dobroczynne.
Istotnie, gdy nadeszła wiosna 1916 r. wszystkie moje cierpienia płucne gdzieś pierzchły: przeciwnie miałem oddech pełny i szeroki – i tu dopiero zacząłem rozumieć, jak ważną funkcją naszego życia jest oddychanie.
Sztuki oddychania nauczył mnie mój gospodarz, u którego władza wyznaczyła mi kwaterę.
Licza-cheń jest to raczej wieś niż miasteczko. Mieszkańcy są pochodzenia mongolskiego, wyznają wiarę buddyjską podług nauki Lamy tybetańskiego i ogólnie zowią ich "Lamaici".
Jednakże z dawnej wiary pogańskiej pozostało w ich obyczajach nie jedno, jak np. łączność urzędu kapłańskiego z czarnoksięstwem; przyczem talent czarnoksięski rozwija się tu również pod wpływem nauki jogów indyjskich,
W czasie katalepsji szamana ukazywało się widmo, które przemawiało językiem mongolskim, bardzo mało mi znanym tak, że nic go nie rozumiałem. Kilka razy, jakby z ogromnym trudem, duch mówił po polsku. Powiedział mi raz: Warszawę zajęli Niemcy. Innym razem mi powiedział: Mirandę wywieźli (Niemcy) do Mmmburga. Nazwę miasta wybełkotał niewyraźnie.
Owóż u mego szamana dematerializacja odbywała się, ale w stopniu bardzo nieznacznym. Mianowicie jego ręce i nogi stawały się nieco szczuplejsze niż w Stanie normalnym, ale nie znikały, jak u Mirandy.
Byłoby rzeczą nader cenną zważyć ciężar szamana w czasie jawy i w czasie transu, ale niestety nie miałem odpowiedniej wagi.
Choć zagadnienie moje było bardzo nęcące, krępowałem się jednak robić ten eksperyment, gdyż, o ile by ten stary szaman zniknął i dajmy na to nie powrócił – to mógłbym łacno uchodzić za jego zabójcę i wywołać niezadowolenie lub zemstę gościnnych i dobrych ludzi, śród których losy kazały mi zamieszkać.II.
Pewnego dnia, w czerwcu r. 1917 przyszedł do mnie miejscowy uradnik i powiedział mi, że cesarz Mikołaj został pozbawiony tronu, że w Rosji jest rewolucja, że teraz jest wolność i republika – i zacznie się raj na ziemi; że wszystkie pieniądze z "kazny" zabrali i rozdają ludowi i że wszyscy będą bogaci.
Pierwsza myśl jaka mi przyszła do głowy na wieść o tych wszystkich przewrotach, była taka, żeby natychmiast opuścić granicę tego nowego raju ziemskiego – i przedostać się gdziebądź do innych krain.
Istotnie wszelkie władze zmiękły i osłabły zupełnie; poprostu przestały być czynne. Pożegnałem swoich gospodarzy i całą ludność wioski Licza-cheń, a mogę bez przechwałek powiedzieć, że mnie żegnano ze łzami w oczach: wynająłem następnie czółna – i brzegiem Bajkału wyruszyłem na południe, a później znów nieco na północ do zatoki Prowalskiej i ujścia rzeki Sekengi; rzeką dotarłem do Kjachty, a potem do Urgi.
W ten sposób znalazłem się w granicach republiki Chińskiej. Jakiś czas przesiedziałem w Chinach, skąd wyjechałem do Japonji.
Cel mój był ten, by siąść na jakiś okręt angielski lub inny i tą czy ową drogą dotrzeć do
Europy, by zamieszkać w Szwajcarii, albo w innem państwie naturalnem.Świat chiński japoński bardzo mnie zaciekawiał i, gdybym nie był tak żądny powrotu do Europy, chętnie bym oddał się badaniu tutejszych stosunków. Widziałem tam dużo rzeczy godnych uwagi, ale po większej części są one powszechnie znane, gdyż wieki [podróżnych dziwy te opisywało.
Innym razem opowiem wam szczegóły mego pobytu w państwie Niebieskiem i w kramie Wschodzącego Słońca: tu wspomnę jedynie o małej wycieczce, którą, będąc w Japonji, uczyniłem w towarzystwie kilku innych cudzoziemców na wyspę Rakaszimę.
Z Jokohamy, gdzie jakiś czas przepędziłem, przeniosłem się do Hakodate, głównego portu wyspy Jezo, gdyż mówiono mi, że w najbliższym czasie odjeżdża stąd okręt angielski do Indji.
W odległości najwyżej dwunastu kilometrów od Hakodate, leży niewielka wyspa Rakaszima: zewnętrznie niczem szczególnem ona się nie odznacza, ale ma jakąś, niezbadaną dotychczas tajemnicę czy to gleby, czy klimatu, która sprawia, że ludzie urodzeni na tej wyspie żyją odwiecznie i nigdy nie umierają. Poprostu nie są w stanie obliczyć, ile lat przeżyli na świecie.
Jest ich na wyspie koło tysiąca osób, mężczyzn i kobiet. Dawniej było ich więcej, ale ci, którzy się przenieśli na ląd albo na sąsiednie wyspy – rychło umierali.
Pozostałych instynkt samozachowawczy powstrzymuje od wyjazdu i za nic w świecie Rakaszimy opuścić nie chcą. Trafiają się zresztą osobniki znudzone tem jednostajnem odwiecznem istnieniem; osobniki spragnione końca – i ci czasami wyjeżdżają do Hakodate lub gdzie – indziej, przeczuwając, że znajdą tam rychły odpoczynek w grobie.
Ludność przedstawia typ mieszany: są małego wzrostu, jak Japończycy, ale krępi, jak Ainosy i jak oni, mają ciemną cerę i wielkie brody, najczęściej szpakowate, a czasami prawie białe.
Ci ludzie nieśmiertelni wyglądają na osoby lat 50 – 55 i już tej formy nigdy nie zmieniają: jest to niby edycja ne varietur.Żyją sobie spokojnie z połowu ryb, pereł, z wyrobu szkatułek, lalek, zabawek, które toczą z drzewa, laki, muszelek, tkaniny.
Rolnictwa nie uprawiają, gdyż chleb i ryż dostają od sąsiadów za swoje towary; natomiast hodują kozy i owce, których mlekiem i serem się żywią.
Przypuszczałem, że ludzie, którzy tyle nieskończonych lat żyją na ziemi, muszą mieć nadzwyczajne wspomnienia, doświadczenie bogate, mądrość niezgłębioną.
Niestety – zarówno ja, jak i moi towarzysze, – rozczarowaliśmy się boleśnie. Czas przestał dla tych ludzi istnieć; wskutek nieustannego ich trwania czas stal się dla nich kategorją zgoła niewyczuwalną; żyli poza czasem., Nie istniało dla nich ani wczoraj ani jutro. Zaledwie jak przez mgłę pamiętają dzień poprzedni: nie wiedzą o niczem, ani co do siebie, ani co do swojego rodowodu, bytu, stanowska. Roboty swoje wykonywają mechanicznie, jakby cudzą ręką. Zatracili wszelką ciekawość, wszelkie pożądanie, wszelką namiętność.
Robią wrażenie ludzi niemłodych, ale rzeźkich i zdrowych: o ile ktoś zachoruje, w ciągu dwóch – trzech godzin wraca do zdrowia sam przez się. Pomimo tę rzeźkość, pozbawieni są wyobraźni, zdolności do podziwu, uczuć erotycznych.
Nie umierają, ale też nie rodzą się zupełnie. Nie oczekują niczego, nie spodziewają się żadnej przemiany, żadnej przyszłości.Życie ich jest jednostajne: bez smutku i bez radości, bez cierpień i bez upojeń.
Są jednak niezmiernie do życia przywiązani i o śmierci wiedzą tylko z opowiadań i tych wypadków, gdy jakiś obcy śród nich zamieszka i umrze.
Rząd japoński mało się nimi zajmuje, ale kilku urzędników zawsze tu przebywa, którzy reprezentują państwo.
Owóż dla tych obcych klimat jest dziwnie szkodliwy i zazwyczaj umierają przedwcześnie.
Nam, którzyśmy tu na dwa dni przybyli – powietrze wydawało się szczególnie duszne i niezdrowo upajające.
Taką jest wyspa Rakaszima i jej mieszkańcy.
Po dwóch dniach wróciliśmy do Hakodate.
Jeden z podróżnych, pastor anglikański, gdyśmy z politowaniem mówili o smutnym losie tych ludzi, zauważył:
– Przekonaliśmy się, że nie umierać tomie znaczy być nieśmiertelnym. Brak cierpienia jest nieszczęściem niemniejszem niż samo cierpienie, a kto nie przewiduje śmierci i kresu – tego życie jest pozbawione wszelkiej pobudki do życia. Śmierć jest to wielkie i mądre prawo boskie – i stanowi najkonieczniejszy warunek istotnego życia.
Z Hakodate nazajutrz odpływał niewielki statek angielski "Return", który jechał na wyspę Cejlon.
Siadłem Ma ten okręt, przypuszczając, że z Cejlonu prędzej czy później dostanę się gdzie, bliżej Europy.
Pogodo, mieliśmy b… piękną i byliśmy wszyscy przekonani, że dojedziemy na miejsce szczę – śliwie. Istotnie aż do Singapore losy nam sprzyjały, – również bez zdarzenia przepłynęliśmy cieśninę między wyspami Andamańskiemi i Nikobarskiemi.
Nie więcej jak sześć do siedmiu stopni równikowych dzieliło nas od Cejlonu, gdy nagle stanęliśmy nad brzegiem zagłady.
Po morzu Indyjskiem krążyły przed paru laty korsarskie okręty niemieckie, które ściśle biorąc, zostały już wszystkie zniszczone, ale tu i owdzie pozostawiły one miny podwodne, bardzo niebezpieczne dla pływających statków.
Trafiały się też, choć rzadziej w tych stronach, łodzie podwodne. Ale nie łódź podwodna nas zgubiła, tylko zabłąkana mina.
W pobliżu Cejlonu na taką minę wpadliśmy niespodzianie. Okręt zaczął się chwiać i w wodzie pogrążać. Byliśmy gotowi na śmierć.
Nie wielu nas było: razem z załogą koło sześćdziesięciu osób. Mieliśmy dwie łodzie ratunkowe.
Kapitan nasz na jedną chwilę przytomności nie strącił.
Natychmiast kazał łodzie spuścić na wodę – i wszyscy pokolei zaczęli skakać z pomostu do czółen.
Obliczywszy, przekonaliśmy się, że pozostało nas czterdzieści jeden osób; reszta widać utonęła. Podzieliliśmy się na dwie grupy: w jednej łodzi było dwudziestu ludzi, w drugiej dwudziestu i… jeden. Ja znalazłem się w tej drugiej.
Wyspa Cejlon była już, niby we mgle, widoczna – i wszystko zapewne dobrze by się skończyło, gdyby nie to, że naraz szaleć zaczęła straszliwa burza.Łodzie nasze się rozłączyły: jedną fale poniosły na Wschód, iakby ku wyspom Andamańskim; drugą, w której byłem ja – na Południ o Zachód.
Kołysana wiatrem, wstrząsana bałwanami morskiemi, – nasza łódź coraz napełniała się wodą – i znów przeczuwaliśmy, że nam śmierć zagraża.
Ale może i to byśmy przetrwali, gdyby nie rafa podwodna, o którą naraz łódź nasza uderzyła i strzaskała się na szczęty. Ostatnia nasza godzina nadeszła.
Znalazłem się na bezgranicznej toni fal bez żadnego oparcia. Nikogo z moich towarzyszów nie mogłem dostrzec ani w pobliżu ani zdala.
Widocznie oderwało mnie od nich i byłem dość daleko: instynkt kazał mi się uchwycić kawałka strzaskanej łodzi. Byłem na świecie bezwzględnie sam jeden, jak w swoim czasie Odyseusz.
Szczątki naszej łodzi widziałem rozproszone: tu jej boki, tam dno, owdzie deski pojedyńcze, lina… wiosła.
Dopłynąłem do liny i przywiązałem nią siebie do tej części rozbitego czółna, która dotąd była mojem oparciem.
Burza już od piętnastu minut ucichła i mogłem to wszystko czynić z pewną swobodą.
Chwyciłem też wiosło – i tak starałem się płynąć w kierunku, który powierzyłem instynktowi. Byłem przekonany, że nie zginę.
Wkrótce też ujrzałem gęsty tuman, który niewątpliwie był wybrzeżem jakiegoś lądu lub wyspy. Sześć lub siedem godzin aż do wyczerpania wiosłowałem, by się do tego brzegu dostać.
Nakoniec, dzięki składając Bogu, znalazłem się na piasczystym cyplu nieznanego mi kraju.
Odwiązując się i grzejąc na słońcu przemokło szaty i przemokłe ciało, patrzałem wokoło, zaciekawiony, co mię tu oczekuje.
Cypel był długi może na ćwierć kilometra, żadną trawą ani krzewami nie porosły; był zupełnie płaski jak i część lądu, którą mogłem do – strzec w dalszym jego ciągu. O drugie ćwierć kilometra zaczynał się grunt podnosić i krajobraz, gęstym lasem porosły, był pagórkowaty, dalej zaś dostrzegłem wcale wysoką górę, mającą do sześciuset metrów wysokości.
Zdaje się, że na szczycie tej góry widniały jakieś zabudowania, ale było zbyt daleko, bym coś mógł twierdzić na pewno.
Byłem zresztą bardzo zmęczony i oczy mi się kleiły; nadto upajał mnie dziwnie zapach hijacyntów. migdałów i kwiatu cytrynowego, zapewne z tych lasów idący.
Osuszywszy nędzne moje łachmany, ubrałem się na nowo – i poszedłszy nieco głębiej w wybrzeże – znużony, usnąłem kamiennym snem człowieka, który w jednym dniu uległ dwa razy rozbiciu okrętu i łodzi.III.
Kiedym się obudził, nawiasem mówiąc, przerażająco głodny – ujrzałem dokoła siebie kilku postaci ludzkich, zarówno mężczyzn jak kobiet, których widok wywołał w mojej duszy taki podziw, że mi się przypomnieli ci podróżnicy greccy, co to do obcych krain zajeżdżając, pytali napotykanych mieszkańców: Czy jesteście bogowie czy ludzie?
Mogą na innych gdzieś planetach przebywać istoty o tyle od nas doskonalsze, że w stosunku do nas są jak bogowie. Takiemi istotami zdali mi się ci ludzie, którzy mnie otaczali.
Mówili coś między sobą szeptem bardzo śpiewnym, ale tak że ich prawie nie słyszałem: widać nie chcieli mnie obudzić.
Jeden tylko z tych szeptanych wyrazów dopłynął do mego ucha, gdyż kilka razy go powtarzali. Ingleza – ingleza – mówili, jak domyślam się o mnie, uważając mnie za Anglika.
Postawę mieli szlachetną, wzrost dorodny; piersi naprzód podane, i czy to w nieruchomości czy w ruchu, odznaczali się wielką elastycznością.
Cera ich była biała, znacznie bielsza od naszej, alabastrowa z odcieniem różowym.
Kobiety miały bujne włosy na głowie, spięte przepaską; mężczyźni zaś byli wygoleni na sposób rzymski. Włosy były różnych odcieni zarówno ciemne jak jasne – i podobnież oczy.
Typów znaczna rozmaitość tak, że nie było między nimi podobieństwa, choć i różnica niezbyt jaskrawa.
Wszyscy wydawali się w pięknym wieku od 25 do 35 lat – i od ich osoby wiało czarem młodości i wdzięku. Zwłaszcza ich uśmiech i spojrzenie miało w sobie coś tak powabnego, że możnaby rzec – rozkochałem się w nich wszystkich w jednym momencie.
Kobiety tutejsze, sam nie wiem do jakiej klasy należące, wydawały mi się tak wytworne, jakby jakieś księżniczki zaklęte albo siostry owej Mimozy Shelley'a, co śród kwiatów kroczyła po ogrodzie uśmiechnięta i smętna.
Jedna zwłaszcza, w pięknej szacie różnych odcieni barwy lila – mimowoli budziła w mojej pamięci słowa, któremi Dante uczcił Beatryczę: