Misja Greyhound - ebook
Misja Greyhound - ebook
Na północnym Atlantyku toczy się zażarta bitwa, podczas której życie trzech tysięcy marynarzy zależy od decyzji jednego człowieka.
Komandor porucznik marynarki wojennej USA George Krause dowodzi czterookrętową eskortą, która ma zabezpieczyć przed nieprzyjacielskimi atakami konwój, złożony z trzydziestu siedmiu statków, płynący z Ameryki do Anglii przez mroźny Atlantyk. Na konwój polują wilcze stada niemieckich okrętów podwodnych i, aby uchronić ważny ładunek, Krause musi rozegrać z U-Bootami grę na śmierć i życie, zmagając się przy tym ze zmęczeniem, głodem, pragnieniem i osobistymi demonami.
Misja Greyhound to klasyka literatury marynistycznej i jedna z najlepszych powieści o II wojnie światowej i toczonej wówczas wojnie morskiej.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-044-1 |
Rozmiar pliku: | 824 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziękuję emerytowanemu admirałowi floty marynarki wojennej USA Ralphowi W. Christiemu, niegdyś dowodzącemu okrętami podwodnymi na Pacyfiku Południowo-Zachodnim, oraz komandorowi porucznikowi J.D.P. Hoddapowi, byłemu dowódcy USS Hall.
*
Wydarzenia opisane w tej książce nigdy się nie rozegrały. W marynarce Stanów Zjednoczonych służy tak wielu oficerów, podoficerów i marynarzy, że niepodobna wykluczyć, iż któryś z nich napotka swoje nazwisko na dalszych stronach. Autor nie zamierzał jednak mówić o jakichkolwiek rzeczywistych osobach — żywych czy martwych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiROZDZIAŁ I
Godzinę po wschodzie słońca horyzont nie wydawał się zbyt odległy. Linia, na której wilgotne niebo stykało się z szarym oceanem, była rozmyta. Odnosiło się wrażenie, że posępne chmury gęstniały, im były bliżej widnokręgu. Tam zaś, gdzie go osiągały, nie dochodziło bynajmniej do raptownego przeskoku, gdyż oba żywioły po prostu się ze sobą mieszały. W efekcie obszar przykryty niską kopułą nieba był dość ograniczony. Poza nim morze ciągnęło się tysiącami mil we wszystkich kierunkach, pod nim rozpościerała się głębia sięgająca dwóch mil. Obie te wielkości — bez trudu przyswajalne jako fakt naukowy — niełatwo było ogarnąć wyobraźnią. Dwie mile niżej rozpościerało się dno, którego czerń przewyższała mrok w centrum najdłuższego i najczarniejszego ze wzniesionych przez człowieka tuneli. Panowało tam ciśnienie potężniejsze od tego, jakie kiedykolwiek uzyskano w fabryce czy laboratorium. Był to świat nieznany i nieodwiedzany, chyba że przez martwe ciała zamknięte w metalowych trumnach zmiażdżonych statków. Gdy owe giganty, tak wielkie i solidne dla maciupeńkiego człowieka, osuwały się na dno, aby się zatracić na zawsze w szlamie ciemnym i zimnym, powodowały mniej więcej tyle zamętu czy bałaganu co ziarenka kurzu osiadające na sali balowej.
Na powierzchni ten skąpy obszar domknięty nieodległym horyzontem zajęty był przez liczne statki. Każda z długich szarych fal, które jedna za drugą bez końca nadciągały od północnego wschodu, manifestowała gigantyczną moc. Każdej z nich statek się opierał, przechylając się, wznosząc dziób, wspinając się ku niebu, przechylając w drugą stronę, tym razem z dziobem nurkującym, a uniesioną rufą — i tak ześlizgiwał się po długim stoku, aby zaraz rozpocząć następny przechył, następny wzlot i następny spadek. Mnóstwo było statków w wielu szeregach i kolumnach, a jeśli tylko starczyło cierpliwości, sama ich obserwacja pozwalała odczytać kierunek i umiejscowienie fali po przekątnej idącej przez rzędy i kolumny: tam wspinają się na grzbiecie, a tam zlatują w dolinę, tak że widać tylko czubki masztów; tu kolebią się na lewą, a tam — na prawą burtę; tu — ku sobie, a tam — od siebie.
Statki były tak różne jak ich ruchy: wielkie i małe, polemy oraz bomy ładunkowe, frachtowce i tankowce, nowe i stare. A przecież zdało się, że wszystkie ożywia jedna wola, gdyż uparcie sunęły one na wschód, równolegle zalewane przez fale. Gdyby przyglądać się im odpowiednio długo, odkryłoby się, że w nieregularnych odstępach zmieniały kurs o kilka stopni w lewo lub w prawo, wszystkie dalsze w ślad za pierwszym. Obserwator stwierdziłby jednak, że niezależnie od tej korekty kursów masa statków ostatecznie zmierzała w stałym kierunku: na wschód, uparcie i niezłomnie. Z upływem więc każdej kolejnej godziny pokonywały kilka mil z owego tysiąca, który dzielił je od wyznaczonego celu — gdziekolwiek na wschodzie on leżał. Ten sam duch ożywiał każdy statek.
Nieprzerwana obserwacja ujawniłaby jednak także, iż nie był to duch nieomylny, a statki nie były bezbłędnymi automatami. Każda z drobnych zmian kursu powodowała pewną komplikację w ruchu owych trzydziestu siedmiu jednostek. Doświadczony obserwator oczekiwałby tego nawet wtedy, gdyby były tylko automatami, niepoddanymi ludzkim poleceniom. Każdy bowiem statek był odmienny od sąsiadów, każdy nieco inaczej reagował na ruch steru, każdy inaczej zachowywał się wobec fal atakujących od dziobu, rufy czy burty, na każdy inaczej wpływał wiatr. Te nikłe różnice zachowań statków płynących w jedną stronę — pół mili, w drugą — ćwierć mili, stwarzały problemy ogromnej wagi.
Byłoby to prawdą nawet w sytuacji, gdyby każdy statek stanowił pływającą doskonałość — do tego jednak było bardzo daleko. Maszyny huczące w ich wnętrzach nie utrzymywały stałej sprawności, paliwo nie było wcale jednorodne, a z czasem przewody mogły się zwężać, a zawory zapychać, co sprawiało, że poruszane przez silnik śruby nie obracały się z niezmienną szybkością. Także i kompasy nie musiały być absolutnie wiarygodne. Wraz zaś ze zużyciem paliwa i zapasów, a w konsekwencji zmiany wyporności śruby dawałyby różny ciąg, nawet gdyby jakimś cudem każda obracała się ze stałą prędkością. Wszystkie te zmienne mogły powodować w ciągu minuty względną zmianę pozycji o kilka stóp, a w tak ciasno upakowanej formacji statków zmiana o kilka stóp po minucie, po dwudziestu — mogła spowodować katastrofę.
Na szczycie tych wszystkich zmiennych znajdowała się zaś ta najpotężniejsza — czynnik ludzki. To ludzkie ręce poruszały kołami, ludzkie oczy obserwowały wskaźniki, ludzka wprawa utrzymywała strzałkę kompasu w tej samej pozycji. A że byli to ludzie reagujący wolno lub błyskawicznie, ostrożni lub brawurowi, mający wielkie doświadczenie albo niemający go prawie wcale — więc różnice między nimi okazywały się o wiele donioślejsze niż odmienności poszczególnych statków. Te ostatnie mogą spowodować katastrofę w dwadzieścia minut, natomiast człowiek — rozkaz nierozważny lub źle usłyszany, obrót steru w złym kierunku lub błędny wynik oszacowania — w dwadzieścia sekund. O zmianach kursu decydował płynący w środku kolumny komodor konwoju; opuszczenie na flaglince chorągiewki wskazywało dokładnie moment, w którym miał się rozpocząć jeden z serii zwrotów zaplanowanej parę dni wcześniej. Bardzo łatwo zrobić zły zwrot, jeszcze łatwiej zaś poczuć niepewność, o który zwrot teraz chodzi, podobnie jak zwątpić w kompetencje sąsiada. Człowiek ostrożny może zaczekać chwilkę z rozkazem, chcąc najpierw zobaczyć, co robią inni, ale ten moment zwłoki może sprawić, że dziób jednostki płynącej w sąsiedniej kolumnie będzie już godził w śródokręcie, serce i centrum statku, który się zawahał. Pozorny drobiazg owocujący śmiercią.
W porównaniu z wielkością pokonywanego przez nie morza statki są drobniutkie, niedostrzegalne, dlatego może się wydawać wręcz cudowne, że udaje im się na przekór siłom przyrody pokonać ten ogrom i nieomylnie dotrzeć do zamierzonego celu. Umożliwiły to inteligencja i pomysłowość człowieka oraz kumulacja wiedzy i doświadczenia od czasu, gdy odłupano celowo pierwszy kawałek krzemienia czy nakreślono pierwsze znaki pisma obrazkowego. Teraz inteligencja i pomysłowość krzyżowały się z ryzykiem. Niski nieboskłon i wielkie fale były groźne, ale pomimo to statki niestrudzenie wykonywały skomplikowane i trudne manewry o włos unikając tragedii. Gdyby bowiem z tego zrezygnowały, aby zwiększyć dystans między sobą, narażałyby się na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
O tysiąc mil z przodu czekali ludzie, mężczyźni, kobiety i dzieci — mimo że nie wiedzieli o istnieniu tych konkretnie statków, nie znali ich nazw ani marynarzy odgrodzonych od przeraźliwie zimnej głębi grubym na trzy czwarte cala kadłubem. Gdyby te jednostki i tysiące innych, równie nieznanych, nie dotarły do miejsca przeznaczenia, owi oczekujący ludzie, mężczyźni, kobiety i dzieci, zostaliby narażeni na głód, zimno i choroby. Mogliby zostać rozszarpani w eksplozjach. Mogliby nawet zostać skazani na los o wiele gorszy — czy raczej los, który lata temu na chłodno uznali za gorszy: że oto mieliby się poddać tyranii myśli zupełnie im obcej i zobaczyć, jak są im odbierane swobody, do których już nawykli. W tym zaś wypadku — o czym wiedzieli intuicyjnie, nawet jeśli nie nawykli do logicznego rozumowania — ucierpiałaby cała ludzkość, a nie tylko oni, gdyż wolność poniosłaby porażkę na całym świecie.
Na pokładach statków byli ludzie z tą samą wiedzą, nawet jeśli o niej zapominali, gdy trzeba było myśleć przede wszystkim o tym, jak zachować pozycję w szyku, utrzymać kurs i prędkość. Mogło też być jednak wielu ludzi bez tej wiedzy, ludzi, którzy znaleźli się pośród tych niebezpieczeństw z innych powodów lub bez powodu, ludzi, którzy pragnęli pieniędzy lub napitku czy kobiet, a może i bezpieczeństwa, dającego się czasami kupić za pieniądze, ludzi, którzy mają wiele do zapomnienia, albo półgłówków bez czegokolwiek do zapomnienia, ludzi z dziećmi do wykarmienia i z problemami zbyt wielkimi, aby się z nimi zetrzeć.
Zaangażowano ich do tego, żeby silniki pracowały, statki pływały, zachowywały pozycję w szyku, nie ulegały awarii, bądź do karmienia tych, którzy wykonują tamte obowiązki. Podejmując zaś swoje zadania z motywów wzniosłych, prozaicznych czy żadnych, byli tylko cząstkami obsługiwanych statków — cząstkami niedającymi się bez reszty zmechanizować z racji ich ludzkiego zróżnicowania — dlatego też i oni, i ich statki (niepozwalające się odróżnić od swych załóg) stanowili obiekty, o które toczyła się walka. Jedni ich bronili, inni zaś atakowali. Należało je eskortować na drugą stronę oceanu albo zatopić w mroźnej toni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki