- W empik go
Miss Harriet - ebook
Miss Harriet - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 162 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyjechawszy z Etretat o świcie dla zwiedzenia ruin Tancarvilie drzemaliśmy jeszcze, zdrętwiali w chłodnym powietrzu poranka. Szczególnie kobiety, nieprzywykłe tak jak my do wczesnego wstawania przed polowaniem, przymykały co chwila powieki, pochylały głowy lub też ziewały, nieczułe… na piękno wschodu słońca.
Była jesień. Po obu stronach drogi ciągnęły się rżyska, żółte od niskich ździebeł owsa i zżętych zbóż pokrywających pola niby źle ogolony zarost. Ziemia skąpana w porannej rosie zdawała się dymić. Skowronki śpiewały wysoko w powietrzu, inne ptaki ćwierkały w zaroślach.
Wreszcie ukazało się słońce, czerwone gdy znajdowało się jeszcze na skraju horyzontu, zaś w miarę wznoszenia się w górę coraz bardziej świetliste; wieś zdawała się budzić, uśmiechać, otrząsać ze snu, niby dziewczyna wstająca z pościeli i zdejmująca koszulę z białych mgieł.
Hrabia d'Etraille, siedzący na koźle, zawołał: – Patrzcie, zając! – i wyciągnął rękę w lewo, wskazując na pólko koniczyny. Zwierzę hycało prawie schowane za polem, z daleka migały tylko jego długie uszy; potem skręciło na zaorany ugór, zatrzymało się, puściło się znów szalonym pędem, zmieniło kierunek, znów przystanęło zaniepokojone, wietrzące niebezpieczeństwo, niezdecydowane, którędy biec, znowu pomknęło wielkimi susami, wreszcie znikło w szerokim czworoboku buraków. Wszyscy mężczyźni zbudzili się śledząc bieg zwierzątka.
René Lemanoir odezwał się:–Nie jesteśmy dzisiaj uprzejmi dla dam – i patrząc na swoją walczącą ze snem sąsiadkę, baronową de Sérennes, szepnął jej półgłosem: – Pewnie myśli pani w tej chwili o mężu, pani baronowo. Niech się pani nie martwi. On przyjedzie dopiero w sobotę. Ma pani jeszcze całe cztery dni przed sobą.
Odpowiedziała mu z sennym uśmiechem: – Jakiż pan jest niemądry! – Potem ocknąwszy się z odrętwienia dodała: – Może nam który z panów co opowie, żeby nas rozweselić. Panie Chenal, przecież pan uchodzi za człowieka, który miał w życiu więcej przygód niż sam książę de Richelieu, proszę więc nam opowiedzieć jakąś historyjkę miłosną.
Pan Chenal, stary malarz, bardzo niegdyś piękny, dobrze zbudowany, dumny ze swej powierzchowności i bardzo lubiany, pogłaskał ręką swoją długą, białą brodę i uśmiechnął się. Potem, po chwili namysłu, nagle spoważniał.
– To nie będzie wesołe, moje panie. Opowiem wam moją najsmutniejszą przygodę miłosną. Nie życzę swym przyjaciołom, by kiedykolwiek wzbudzili podobną miłość.
Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat i malowałem kicze, wiodąc cygański żywot na normandzkim wybrzeżu. Cygańskim żywotem nazywam wałęsanie się z workiem na plecach od oberży do oberży, pod pretekstem malowania szkiców i krajobrazów. Nie znam nic milszego nad taką włóczęgę na chybił trafił; Jest się wolnym, bez żadnych pęt, bez trosk, i kłopotów, bez myśli o jutrze. Idziesz drogą, która ci się podoba, mając za przewodnika tylko własną fantazję, a za doradcę radość twych oczu. Zatrzymujesz się dlatego, że pociąga cię jakiś strumyk lub zapach smażonych kartofli przed drzwiami jakiegoś oberżysty. Czasem o wyborze drogi decyduje zapach powoju lub naiwne „oko” hotelowej służącej. Nie należy gardzić czułością wiejskich dziewcząt. One również mają dusze i zmysły, a także jędrne policzki i świeże usta; ich pocałunki są rubaszne, mocne i pachnące jak dziki owoc. Miłość jest zawsze coś warta, bez względu na to, skąd przychodzi. Serce, które bije mocniej na twój widok, oko, które płacze, gdy odjeżdżasz to są rzeczy tak miłe, tak rzadkie i cenne, że nie należy ich lekceważyć.
Miewałem spotkania w rowach pełnych pierwiosnków, za oborą, w której spały krowy, w słomie na strychach, jeszcze nie ostygłych od dziennego upału. Zachowałem w pamięci grube, szare płótno na jędrnych i prężnych ciałach, tęsknotę do szczerych i naiwnych pieszczot, bardziej delikatnych w swej otwartej brutalności, niż wyrafinowane przyjemności, jakie dawały mi dystyngowane i urocze panie.
W tych wędrówkach w nieznane najbardziej nas jednak pociąga wieś, lasy, wschody słońca, zmierzchy, światło księżyca… Dla malarza są to jakby miodowe miesiące z ziemią. Jesteś z nią sam na sam w długim, spokojnym obcowaniu. Kładziesz się na łące pośród maków i stokrotek i, pod jasną ulewą słońca, patrzysz szeroko otwartymi oczyma w dal, na małą wioskę te spiczastą dzwonnicą, która właśnie wydzwania południe.
Zatrzymujesz się u źródła tryskającego spod stóp dębu, w gęstwinie traw, smukłych, wysokich, mieniących się życiem. Klękasz, nachylasz się, pijesz tę zimną, przezroczystą wodę, która moczy ci wąsy i nos, pijesz ją z fizyczną rozkoszą, jak gdybyś całował źródło prosto w usta, Czasem, gdy w tym wątłym potoku napotkasz wgłębienie, zanurzasz się w nim nagi, a wtedy na całym ciele od stóp do głowy czujesz, niby rozkoszną, lodowatą pieszczotę, leciutkie drżenie żywego prądu.
Jesteś wesoły na wzgórzu, smutny nad brzegiem stawu, wzruszony, gdy słońce zanurza się w morzu krwawych chmur i rzuca na rzekę czerwone refleksy. Zaś wieczorem, pod księżycem sunącym w głębi nieba, rozmyślasz o niezliczonych dziwacznych rzeczach, jakie nie przyszłyby ci do głowy w jaskrawym świetle dnia.
Tak oto wędrując po tej samej okolicy, w której znaleźliśmy się w tym roku, przybyłem pewnego wieczoru do małej wioski Benouvilie, położonej na skalistym wybrzeżu między Yport i Etretat. Szedłem wzdłuż morza z Fécamp, mając po prawej ręce wysoki brzeg, wznoszący się niby ściana, z występami kredowych skał, spadających prostopadle ku morzu. Od samego rana maszerowałem po gęstej i prężnej jak dywan darni, rosnącej nad brzegiem przepaści, pod słonym wiatrem otwartego morza. Spędziłem tak cały dzień, szczęśliwy, beztroski i wolny, śpiewając na całe gardło, idąc wielkimi krokami, patrząc już to na powolny kołujący lot mewy, kreślącej na błękitnym niebie biały łuk swych skrzydeł, już to na zielone morze lub na brunatny żagiel rybackiej łodzi.
Wskazano mi niewielką fermę, gdzie przyjmowano podróżnych, rodzaj oberży, prowadzonej przez pewną wieśniaczkę i położonej pośród normandzkiej zagrody, otoczonej dwoma rzędami buków.
Opuściwszy skaliste wybrzeże dotarłem do wioski ukrytej między wielkimi drzewami i zjawiłem się u matki Lecacheur.