Mistrz. Absolutnie - ebook
Mistrz. Absolutnie - ebook
O Wojciechu Młynarskim opowiadają Artur Andrus, Jerzy Bralczyk, Krzysztof Daukszewicz, Michał Ogórek, Irena Santor i inni
Wojciech Młynarski dla kilku pokoleń polskiej inteligencji był kimś wyjątkowym. I o tym mówią wszyscy, którzy z Panem Wojtkiem pracowali, spotykali się. Niby pisał tylko piosenki, ale to było coś dużo więcej – piękna literatura, znakomity zmysł obserwacyjny, ironia ale i liryzm. Wraz z odejściem Młynarskiego odszedł wielki kawałek Kultury przez bardzo duże K.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-303-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opole. Bez Młynarskiego nie byłoby największych festiwalowych przebojów. Był znany z tego, że pisze hity dla estradowych wykonawców. Piosenka od Młynarskiego była gwarancją wyśpiewania przeboju, zresztą nie tylko w Opolu, ale także na innych festiwalach czy w radiu. „Z kim tak ci będzie źle jak ze mną”, „Odkryjemy miłość nieznaną”, „Wielki Targ”, „Ogrzej mnie”, „Och, życie, kocham cię nad życie”, „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał”: czy jest ktoś, kto nie zna tych piosenek? Młynarski uwielbiał pisać hity. Co z tego, że dla masowego odbiorcy, ważne, że porządnie i z pomysłem. Nie mógł się pogodzić z tym, że z biegiem lat Opole stało się marne, słowa piosenek byle jakie, bez błysku i profesjonalizmu. Nie znosił odpuszczania. Nie znosił fuszerki.
Piosenki, które sam wykonywał, choć trudniejsze i wymagające rozpoznania szyfru (bo przecież nie może być wprost, wtedy to nie jest piosenka), choć nie da się przy nich podrygiwać, też całe pokolenia Polaków potrafią cytować z pamięci. „Przyjdzie walec i wyrówna”, „Róbmy swoje”, „Niedziela na Głównym” – one także były popularne, nawet jeśli nie każdy zrozumiał w nich ukryte przesłanie. To o tych piosenkach mówiono, że to poezja, choć Młynarski nie lubił tego określenia, mówił, że poetą się nie jest, ale bywa. Narzekał, że znienawidził „Jesteśmy na wczasach”, bo na koncertach wszyscy chcą, żeby ją śpiewał, jakby już niczym tej piosenki nie mógł przeskoczyć.
Kabarety: kolejny świat, w którym Młynarski był jednym z najważniejszych. Reżyserował programy satyryczne w Hybrydach, pisał piosenki dla gwiazd kabaretu Dudek: Wiesława Gołasa, Jana Kobuszewskiego, Edwarda Dziewońskiego, takie jak „A wójta się nie bójta”, „Ballada o Dzikim Zachodzie”, „Po co babcię denerwować”. Pod koniec życia narzekał na jakość współczesnych kabaretów, tak jak i na Opole. Nie akceptował dosłowności i amatorki.
Widowiska w Ateneum – „Brel”, „Piosenki Włodzimierza Wysockiego”, „Hemar: piosenki i wiersze”, „Ordonka” – to też było życie Wojciecha Młynarskiego. „W głębi jest neon i mój panteon, teatr z ulicy Jaracza”– napisał w jednej z ważniejszych swoich piosenek, tej o śmiechu i łzach jako trzech elementach teatru, czyli życia.
A do tego tłumaczenia tekstów Charles’a Aznavoura, Jacques’a Brela, Bułata Okudżawy, Włodzimierza Wysockiego. Aż trudno pojąć, jak jeden człowiek mógł być aktywny na tylu polach.
Zostało po nim około dwóch tysięcy piosenek. Napisał ich znacznie więcej, ale niszczył wiele z tych, które pisał, gdy był chory. Perfekcjonista, nie obniżał poziomu.
Ta książka nie jest biografią bogatego, twórczego i ciekawego, ale i często ciężkiego życia Wojciecha Młynarskiego. To wspomnienia ludzi z tych różnych przestrzeni artystycznych, w których Młynarski funkcjonował. Nie mówią w niej o jego dwoistości, dwojgu ludziach mieszkających w jednym ciele, zdrowym i chorym. To nie jest książka o ojcu, mężu, człowieku i obywatelu. Taka biografia nie została jeszcze napisana. Ta książka jest o Mistrzu, koledze ze sceny, autorze, twórcy własnej i cudzych karier.
Każdy opowiada o nim poprzez siebie. Mówiąc o swojej przygodzie z Wojciechem Młynarskim, mówi o nim. Kompozytor, który pisał muzykę do estradowych hitów, piosenkarka, która je wykonywała, autor i wykonawca, którego Młynarski namaścił na swojego następcę, profesor językoznawca, który nazywa to, co intuicyjnie widzimy w języku twórczości Młynarskiego. Jednak byli jeszcze inni blisko współpracujący z Młynarskim artyści: kompozytorzy, piosenkarki, satyrycy. Oni też mają swoją długą historię z Wojtkiem, z Młynarzem. Dla wielu ludzi był w życiu ważny i wielu może uważać, że jest ich. Funkcjonował nie tylko w różnych światach artystycznych, lecz także w życiu wielu artystów. I wszyscy mówią o nim: Mistrz.
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin
Współpracowałem z Wojtkiem kilkadziesiąt lat. Była to współpraca owocna, czasami burzliwa, zawsze ciekawa. Czasami to ja proponowałem mu pisanie tekstu do gotowej muzyki, kiedy indziej to on dzwonił do mnie, mówił, że ma fajny pomysł i widzi mu się, że ja najlepiej zrobię do tego muzykę. Za każdym razem, gdy mnie to spotykało, czułem się niesłychanie dowartościowany i z pełną mobilizacją brałem się do roboty.
Kiedy Wojtek pisał nowy tekst, wiedział, który kompozytor będzie do niego pasował. Opowiadał mi kiedyś, że pisząc słowa, ma w głowie własną muzykę, a później wybiera takiego kompozytora, który fachowo spełniłby jego marzenia o kształcie muzycznym piosenki. Nie narzucał swojej wizji, ale o niej opowiadał jako o opcji do ewentualnego wykorzystania. Po klimaty jazzowe szedł do Dudusia Matuszkiewicza, po finezyjne pastisze do Janusza Senta, literackie i kabaretowe piosenki pisał mu Jurek Derfel, wysmakowane cuda pan Jerzy Wasowski. Po mnie oczekiwał przebojowości. Czasami też odrobiny szaleństwa i rozedrgania, szczególnie kiedy wykonawcą miał być Michał Bajor. W autobiograficznej książce, którą napisał, jeden rozdział poświęcił mnie, z czego byłem szalenie dumny. Napisał tam, że jestem trochę efekciarzem. Bardzo mu jestem wdzięczny za to „trochę”, bo przecież całe moje życie estradowe walczę o to, żeby zrobić olbrzymie wrażenie, żeby poruszyć, wzruszyć, oszołomić, żeby osiągnąć efekt skandowanych braw, a on subtelnie, że tylko trochę. To dowód na jego niesłychany takt i subtelność. Ale prawdą jest, że kiedy w tle byli jakiś festiwal czy artystka, której potrzebny był sukces na estradzie, Wojtek dzwonił do mnie z zawodową propozycją.
* * *
Siedzieliśmy kiedyś z Wojtkiem w kilkunastoosobowej komisji ministerialnej, która wydawała albo nie wydawała artystom zgody na występy zagraniczne. Dodajmy, że działo się to jeszcze za poprzedniego ustroju i chodziło o artystów, którzy chcieli występować w knajpach skandynawskich, żeby zarobić na mieszkanie, a może i na używany samochód. Musieli wykazać się przed komisją nie tylko sprawnością estradową, ale też gruntowną wiedzą na temat teorii i historii muzyki oraz teatru. No więc siedzieliśmy z Wojtkiem w tej komisji w pełnym poczuciu bezsensu jej istnienia, kiedy na scenie pojawiła się jakaś dosyć spora, efektowna panienka. Zaśpiewała i nas zatkało. Miała taki bluesowy głos, że w nas jakby piorun strzelił. Prawdziwa biała Murzynka! (Wtedy to był największy komplement dla wokalistki, ale dziś chyba musielibyśmy użyć określenia Afroamerykanka). Byliśmy oszołomieni. To była Danka Błażejczyk, która starała się o pozwolenie na to, żeby śpiewać w knajpie w Finlandii. Komisja wysłuchała, jak śpiewa jakieś standardy, a potem zadała pytania z teorii. Panie profesorki zapytały Dankę o jakieś subtelności z historii teatru francuskiego w XVI wieku, a ona z rozbrajającym uśmiechem odpowiedziała: – Nie wiem. Umieraliśmy z Wojtkiem ze śmiechu, bo po jaką cholerę dziewczyna, która fantastycznie śpiewa i ma występować w knajpie w Finlandii, musi w tym celu wiedzieć, co działo się w teatrze francuskim w XVI wieku? Uważaliśmy zgodnie, że to jest kompletne nieporozumienie, jednak panie profesorki były na Dankę oburzone. Powiedziały, że nie ma prawa dostać żadnych papierów, bo przecież jej wiedza na temat teatru francuskiego jest żadna i jak ona w takiej sytuacji widzi możliwość występowania w fińskiej knajpie? My jednak niezmiennie byliśmy Danką zachwyceni. Po długiej walce z paniami profesorkami jako komisja zdecydowaliśmy, że jednak dostanie te papiery. Ustaliliśmy jednak coś jeszcze. Wojtek powiedział: – Włodek, niedługo jest festiwal opolski, ona musi tam zaśpiewać naszą piosenkę. Bardzo spodobał mi się ten pomysł i umówiliśmy się, że najpierw napiszę muzykę, a potem Wojtek słowa. Wszystko to działo się jeszcze na sali, przed którą czekała Danka, która pamiętając, jak panie profesorki ją katowały na przesłuchaniu, była pewna, że oblała. Kiedy weszła na scenę, żeby dowiedzieć się, jaki zapadł werdykt, przewodniczący poprosił, żeby siadła na krześle. Danka usiadła i wtedy wstał Wojtek Młynarski i zapytał mocnym głosem: – Pani Danusiu! Czy zechce pani zaśpiewać piosenkę moją i Korcza na festiwalu opolskim? I Danusia Błażejczyk, jak siedziała na krześle, tak się osunęła i powiedziała: – O Jezu… No i skończyło się tym, że mając te swoje papiery, nie pojechała do Finlandii, bo Andrzej Strzelecki, który też był w tej komisji, zachwycił się nią i zaproponował współpracę z teatrem Rampa, zachwycił się Młynarski i ja się zachwyciłem co najmniej tak samo albo jeszcze bardziej, więc Danka miała po co zostać w Polsce.
Zanim jednak kariera Danki się rozkręciła, po jej przesłuchaniu przed komisją poleciałem do domu pisać muzykę do tej piosenki, z którą miała wystąpić w Opolu. Jakiś czas to trwało, bo starałem się, żeby było trochę bluesowo, trochę swingowo, żeby atrakcyjnie pokazać ten jej niesamowity głos, no i efekciarsko oczywiście. W końcu pisałem po to, żeby wygrała ten festiwal. Kiedy skończyłem, do Opola zostało mało czasu, więc natychmiast dzwonię do Wojtka i mówię: – Wojtek, mam tu już muzykę dla Błażejczyk, zaraz ci ją przywiozę.
A Wojtek na to: – Teraz? Miałeś to przywieźć dwa tygodnie temu, teraz jest za późno, już nie dam rady. Oponuję: – Wojtek, przecież dziewczyna czeka, sam jej obiecałeś.
– Rozumiem – odpowiada – ale w tej chwili jest to niewykonalne, mam duże zamówienie, termin, umowa podpisana, po prostu nie ma możliwości, zapomnij i koniec.
Ręce opadły mi do samej ziemi. Chwyciłem się ostatniej deski ratunku. – Wojtek, no dobra. Rozumiem, nie napieram. Ale wiesz co? Ja ci to tylko przegram, żebyś wiedział, co napisałem, i może poradzisz, kto by mógł napisać słowa.
Pojechałem do niego, zagrałem mu ten numer i... – Cholera jasna! Przyjdź pojutrze!
I napisał to w dwa dni. Wojtek potrafił w dwa dni napisać taki tekst, że jak się go oderwie od muzyki, to nikt w życiu nie powie, że to było pisane do konkretnej melodii, która jest ściśle zakodowana w pewnych rygorach metrycznych i sylabicznych. I z tą piosenką również sobie fenomenalnie poradził. W tym jednym tekście jest tyle pomysłów na piosenkę, że dla innego autora starczyłoby na dziesięć osobnych utworów. Nie do uwierzenia, zwariowałem, jak to zobaczyłem. Potem były próby. I kiedy Danka wyszła w Opolu, zabiła wszystkich i wygrała festiwal.
Wojtek wyznawał zasadę, że jeżeli on nie śpi, to inni też nie muszą. Zdarzało się, że dzwonił o siódmej rano, a ja o siódmej śpię, i wykrzykiwał do słuchawki: – Nie napisałem ci jeszcze całego tekstu, ale mam już szlagwort. Uparcie i skrycie, och, życie, kocham cię, kocham cię, kocham cię nad życie! No i jak?
Zaspanym głosem wyrażałem najwyższy zachwyt i za dwa dni otrzymywałem gotowy znakomity tekst. Jednak nie zawsze było tak słodko.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.