- promocja
Mistrz i Małgorzata - ebook
Mistrz i Małgorzata - ebook
Słynne dzieło Michaiła Bułhakowa – jedna z najważniejszych powieści XX wieku.
W tłumaczeniu Andrzeja Drawicza
Mistrz i Małgorzata – jak wiele genialnych utworów – wymyka się jednoznacznemu opisowi, prowokując mnogość interpretacji. Ta powieść szkatułkowa, bogata w odniesienia do literatury światowej, wciąż zadziwia bogactwem tematyki. Znaleźć w niej można rozważania na temat kondycji sztuki, echa nieustannego konfliktu twórcy z otoczeniem, klasyczny filozoficzny motyw walki dobra ze złem, ale także ciętą satyrę oraz ironiczne odniesienia do ocierającej się wielokrotnie o absurd radzieckiej rzeczywistości lat trzydziestych. A także – rzecz jasna – cudowny wątek miłosny tytułowych Mistrza i Małgorzaty, który dla wielu czytelników jest jedną z największych zalet tej książki.
Michaił Bułhakow (1891-1940) to wybitny rosyjski prozaik i dramaturg. Z wykształcenia lekarz, po kilku latach rzucił praktykę i poświęcił się literaturze. Współpracował z wieloma pismami, ale znane są głównie jego opowiadania i powieści (Notatki na mankietach, Fatalne jaja, Psie serce, Biała Gwardia) oraz dramaty (Dni Turbinów, Ucieczka, Ostatnie dni, Zmowa świętoszków). Ukoronowaniem twórczości Bułhakowa jest powstała w latach 1928-1940, zaliczona już do światowej klasyki powieść Mistrz i Małgorzata.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-044-9 |
Rozmiar pliku: | 652 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I NIGDY NIE ROZMAWIAJCIE Z NIEZNAJOMYMI
Pewnego razu wiosną, w porze niesłychanie upalnego zmierzchu, pojawiło się w Moskwie nad Patriarszymi Stawami dwóch obywateli. Pierwszy z nich, ubrany w szary letni garnitur, był maleńki, grubiutki i łysy. W ręku niósł złożony wpół elegancki kapelusz, a na starannie wygolonej twarzy miał gigantyczne okulary w czarnej rogowej oprawie. Drugi – barczysty, rudawy, kudłaty młody człowiek w zsuniętej na tył głowy kraciastej cyklistówce – miał na sobie kraciastą koszulę, pomięte białe spodnie i czarne nocne pantofle.
Pierwszym był nie kto inny jak Michał Aleksandrowicz Berlioz, przewodniczący zarządu jednej z największych moskiewskich organizacji literackich, zwanej w skrócie Massolit, oraz redaktor literackiego miesięcznika. Towarzyszył mu młody poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow publikujący pod pseudonimem Bezdomny.
Znalazłszy się w cieniu z lekka już zieleniejących lip, pisarze ruszyli na wyścigi ku pstrokatej budce z napisem „Piwo i napoje orzeźwiające”.
Odnotujmy wszakże pierwszą cechę szczególną tego strasznego majowego wieczoru. Nie tylko przy budce, ale i w całej alei, równoległej do Małej Bronnej, nie było żywej duszy. Kiedy, zdawałoby się, nie było już czym oddychać, kiedy słońce, rozpaliwszy Moskwę do białości, spadało, spowite w suchą aureolę, za Sadowoje Kolco – nikt nie przyszedł pod lipy, nikt nie usiadł na ławeczce, pusta była aleja.
– Poproszę narzan – powiedział Berlioz.
– Nie ma narzanu – odparła kobieta w budce i nie wiedzieć czemu przybrała obrażoną minę.
– A piwo jest? – spytał ochryple Bezdomny.
– Wieczorem będzie dostawa – odpowiedziała kobieta.
– A co jest? – zapytał Berlioz.
– Napój morelowy, ale tylko ciepły – odrzekła kobieta.
– No już dobrze, niech będzie!
Morelowy napój zakipiał obfitą, żółtawą pianą i w powietrzu zapachniało fryzjernią. Po wypiciu literaci natychmiast dostali czkawki, zapłacili i usiedli na ławeczce twarzą do stawu, a plecami do Bronnej.
Tu zdarzyła się nowa przedziwna historia dotycząca tylko Berlioza. Przestał nagle czkać, serce mu załomotało i na moment obsunęło się w głąb, a potem wróciło jakby przekłute tępą igłą. Poza tym zaś ogarnął Berlioza zupełnie nieuzasadniony strach tak silny, że zapragnął natychmiast uciec z Patriarszych Stawów gdzie oczy poniosą. Rozejrzał się ponuro, nie rozumiejąc, co go tak przestraszyło. Potem zbladł, wytarł czoło chusteczką i pomyślał: „Co ze mną jest? Nigdy czegoś takiego nie było… serce nawala… jestem przemęczony. Pora rzucić wszystko do diabła i jechać do Kisłowodska…”
W tym momencie upalne powietrze przed Berliozem zgęstniało i uformowało się na kształt przezroczystego obywatela przedziwnej powierzchowności. Dżokejka na malutkiej główce, kusa, kraciasta, wiatrem podszyta marynarczyna… Obywatel był wysoki jak tyka, ale wąski w barach, strasznie chudy i z szyderczą – zwracam uwagę – fizjonomią.
Życie Berlioza układało się tak, że nie przywykł do niezwykłych zjawisk. Zbladł przeto jeszcze bardziej, wytrzeszczył oczy i pomyślał w panice: „To nie może być!”
Ale to, niestety, było i tykowaty, przezroczysty obywatel kołysał się przed Berliozem w lewo i w prawo, nie dotykając ziemi.
W tym momencie Berlioza zdjął taki lęk, że aż zamknął oczy. A kiedy je otworzył, było po wszystkim: przepadła zjawa, zniknął kraciasty obywatel, a z serca wyskoczyła tępa igła.
– A niech to diabli! – zawołał redaktor. – Wiesz, Iwanie, że o mało mnie przed chwilą szlag przez ten upał nie trafił?! Nawet jakieś halucynacje miałem. – Tu spróbował się uśmiechnąć, ale w oczach miał rozdygotany lęk i ręce mu drżały.
Stopniowo jednak uspokoił się, powachlował chusteczką i stwierdziwszy nader dziarsko: „A więc tak…”, podjął przerwany piciem napoju morelowego wątek.
Jak się potem okazało, mowa była o Jezusie Chrystusie. Chodzi o to, że redaktor zamówił u poety do kolejnego numeru miesięcznika duży poemat antyreligijny. Iwan Nikołajewicz napisał ów poemat w nader krótkim czasie, ale, niestety, bynajmniej nie zadowolił nim redaktora. Wprawdzie główny bohater, czyli Jezus, został namalowany bardzo czarnymi barwami, ale mimo to, zdaniem redaktora, Bezdomny powinien był napisać poemat na nowo. I otóż teraz właśnie redaktor miał coś w rodzaju wykładu o Jezusie – mającego wydobyć podstawowy błąd poety.
Trudno powiedzieć, co właściwie przyniosło Iwanowi niepowodzenie. Może zbyt wielka siła wyrazu, może zupełna nieznajomość tematu. Tak czy owak jednak, Jezus wyszedł w jego ujęciu jak postać absolutnie żywa i realnie istniejąca, aczkolwiek obdarzona najróżniejszymi negatywnymi cechami.
Berlioz natomiast pragnął poecie dowieść, iż problem tkwi nie w tym, czy Jezus był dobry czy zły, lecz że go, jako takiego, nigdy nie było na świecie. A wszystkie opowieści o nim stanowią zwykłe wymysły i bajeczki.
Trzeba stwierdzić, iż redaktor był człowiekiem oczytanym i nader kompetentnie powoływał się w swym wykładzie na starożytnych historyków, na przykład na słynnego Filona z Aleksandrii oraz wysoce uczonego Józefa Flawiusza, którzy nigdzie słowem nie wspomnieli o istnieniu Jezusa. Demonstrując solidną erudycję, Michał Aleksandrowicz poinformował poetę również o tym, iż fragment księgi piętnastej rozdziału czterdziestego czwartego słynnych Roczników Tacyta, w którym mowa o kaźni Chrystusa, jest niczym innym jak późniejszą wstawką apokryficzną.
Dla poety wszystko to było nowością. Zasłuchany, wlepiał w Michała Aleksandrowicza swoje bystre zielone oczy i co jakiś czas czkał lekko, przeklinając szeptem morelowy napitek.
– Nie ma ani jednej religii Wschodu – mówił Berlioz – w której dziewica nie zrodziłaby boga. Również chrześcijanie, tworząc swojego Chrystusa, który w istocie nigdy nie istniał, nie wymyślili niczego nowego. Na to właśnie należy kłaść nacisk…
Wysoki tenor Berlioza rozbrzmiewał w pustej alei. W miarę jak Michał Aleksandrowicz zagłębiał się w ostępy, w jakie bez ryzyka skręcenia karku może zachodzić jedynie człowiek wysoce wykształcony, poeta uzyskiwał coraz więcej ciekawych i pożytecznych wiadomości – zarówno o łaskawym bogu nieba i ziemi, egipskim Ozyrysie, jak i o sumeryjskim Tammuzie, o Marduku, a nawet o mniej znanym gniewnym bogu Huitzilopochtli, którego żarliwie czcili kiedyś meksykańscy Aztekowie.
I właśnie w chwili, gdy Berlioz opowiadał o tym, jak Aztekowie lepili z ciasta figurki Huitzilopochtli, w alei pojawił się pierwszy człowiek.
Jakiś czas potem, kiedy, prawdę mówiąc, i tak już było za późno, różne instytucje przedkładały rysopisy tego człowieka. Ich zestawienie musi zdumiewać. W pierwszym stwierdzano na przykład, iż człowiek ów był małego wzrostu, miał złote zęby i utykał na prawą nogę. W drugim, że człowiek był wzrostu gigantycznego, miał platynowe koronki i utykał na nogę lewą. Trzeci zaś stwierdzał lakonicznie, że człowiek ów nie miał żadnych znaków szczególnych.
Trzeba uznać, że wszystkie te rysopisy były nic niewarte.
W rzeczywistości nieznajomy nie utykał na żadną nogę, wzrostu zaś nie był ani małego, ani olbrzymiego, lecz po prostu wysokiego. Co się tyczy zębów, to z lewej strony miał koronki platynowe, a z prawej złote. Nosił drogi szary garnitur i dobrane w kolorze zagraniczne pantofle. Na ucho naciągnął zawadiacko szary beret, a pod pachą trzymał laseczkę z czarną gałką w kształcie głowy pudla. Na oko był po czterdziestce. Usta jakby krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe nie wiedzieć czemu, zielone. Brwi czarne, ale jedna wyżej, druga niżej. Jednym słowem – cudzoziemiec.
Przechodząc obok ławki, na której siedzieli redaktor i poeta, cudzoziemiec zerknął na nich, przystanął i raptem usiadł na ławce sąsiedniej, o dwa kroki od naszych znajomych.
„Niemiec…” – pomyślał Berlioz.
„Anglik… – pomyślał Bezdomny. – Że też mu nie gorąco w rękawiczkach”.
Cudzoziemiec zaś prześlizgnął się wzrokiem po wysokich domach, które otaczały staw z czterech stron. Widać było, iż ogląda to miejsce po raz pierwszy i czyni to z zainteresowaniem.
Gość zatrzymał chwilę wzrok na górnych piętrach, gdzie słońce, opuszczając na zawsze Michała Aleksandrowicza, oślepiająco załamywało się w okiennych szkłach, następnie zaś przeniósł spojrzenie w dół, gdzie szyby zaczął już spowijać przedwieczorny mrok, i uśmiechnąwszy się jakoś pobłażliwie, oparł brodę na rękach złożonych na gałce laski.
– Bardzo dobrze i satyrycznie pokazałeś, Iwanie, narodziny Jezusa, syna bożego – mówił Berlioz. – Chodzi jednak o to, że jeszcze przed Jezusem narodził się cały zastęp synów bożych, powiedzmy, fenicki Adonis, frygijski Attis czy perski Mitra. W istocie zaś nie narodził się żaden, nikogo z nich nigdy nie było. Jezusa też. Dlatego trzeba, żebyś zamiast narodzin czy hołdu trzech królów pokazał głupie plotki o tym hołdzie. Bo tak jak jest, z twojej opowieści wynika, że Jezus narodził się naprawdę!
W tym momencie Bezdomny, próbując opanować uciążliwą czkawkę, wstrzymał oddech, w związku z czym czknął głośniej i boleśniej. Jednocześnie zaś Berlioz przerwał swe przemówienie, ponieważ cudzoziemiec wstał i podszedł do pisarzy.
Spojrzeli nań ze zdziwieniem.
– Zechcą mi panowie wybaczyć – powiedział przybysz z cudzoziemskim akcentem, jednakże nie kalecząc słów – że jako nieznajomy pozwalam sobie… atoli temat uczonego dyskursu panów jest tak frapujący, że…
Tu uprzejmie zdjął beret, więc przyjaciołom nie pozostało nic innego, jak z lekka się podnieść i ukłonić.
„Nie, chyba raczej Francuz…” – pomyślał Berlioz.
„Polak?” – pomyślał Bezdomny.
Trzeba dodać, że na poecie cudzoziemiec wywarł od pierwszego słowa jak najgorsze wrażenie, Berliozowi zaś raczej się spodobał, a właściwie nie tyle spodobał, ile… jak by tu powiedzieć… wydał ciekawy, czy co…
– Czy panowie pozwolą się przysiąść? – spytał uprzejmie cudzoziemiec i kiedy przyjaciele rozsunęli się jakby mimowolnie, zręcznie usiadł między nimi, włączając się natychmiast do rozmowy.
– Jeśli się nie przesłyszałem, zechciał pan powiedzieć, że Jezus w ogóle nie istniał? – spytał cudzoziemiec, zwracając ku Berliozowi swe lewe, zielone oko.
– Owszem, nie przesłyszał się pan – odparł uprzejmie Berlioz. – Tak właśnie powiedziałem.
– Nadzwyczaj ciekawe! – zawołał cudzoziemiec.
„Po diabła się tu pcha?” – pomyślał naburmuszony Bezdomny.
– A czy pan zgodził się z rozmówcą? – spytał nieznajomy, zwracając się na prawo, ku Bezdomnemu.
– Stuprocentowo! – potwierdził tamten, lubił bowiem wyrażać się kwieciście i obrazowo.
– Zadziwiające! – wykrzyknął nieproszony dyskutant, następnie zaś, rozejrzawszy się nie wiadomo czemu po złodziejsku i ściszywszy swój niski głos, zapytał: – Zechcą mi panowie wybaczyć moje natręctwo, ale jeśli dobrze zrozumiałem, panowie w dodatku nie wierzycie w Boga? – W jego oczach zjawił się strach i dodał: – Przysięgam, że nie powiem nikomu.
– Tak jest, nie wierzymy w Boga – odpowiedział Berlioz, uśmiechając się z lekka na widok tego przestrachu – ale można o tym mówić zupełnie spokojnie.
Cudzoziemiec odchylił się na oparcie ławki i spytał świszczącym z ciekawości głosem:
– Jesteście panowie ateistami?
– Tak, jesteśmy ateistami – odpowiedział z uśmiechem Berlioz, a rozsierdzony Bezdomny pomyślał: „Ale się ten zagraniczny bałwan przyczepił!”
– Ależ to wspaniałe! – zawołał dziwny przybysz, kręcąc głową i wpatrując się na przemian w obu pisarzy.
– Ateizm nikogo w naszym kraju nie dziwi – powiedział z dyplomatyczną uprzejmością Berlioz. – Większość naszych rodaków dawno i świadomie przestała wierzyć w bajeczki o Bogu.
W tym momencie cudzoziemiec wykonał, co następuje: wstał, uścisnął zdumionemu redaktorowi rękę i powiedział:
– Pozwoli pan, że podziękuję mu z całego serca!
– Za co mu pan dziękuje? – spytał Bezdomny, mrugając.
– Za nader ważną informację, która dla mnie, podróżnika, jest szczególnie interesująca – odparł zagraniczny dziwak, podniósłszy znacząco palec.
Nader ważna informacja musiała istotnie wywrzeć na podróżniku wielkie wrażenie – lękliwie rozejrzał się po okolicznych domach, jakby bał się ujrzeć ateistę w każdym oknie.
„Nie, to nie Anglik…” – pomyślał Berlioz, Bezdomny zaś pomyślał: „Gdzież to on się tak nauczył po rosyjsku, ciekawe…” – I znów się naburmuszył.
– Pozwoli pan jednak, iż zapytam – rzekł zagraniczny gość, ocknąwszy się z trwożnej zadumy – co począć z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, jest dokładnie pięć.
– Niestety! – odrzekł z ubolewaniem Berlioz. – Każdy z tych dowodów jest nic niewart i ludzkość dawno spisała je na straty. Zgodzi się pan przecież, iż w kategoriach intelektualnych dowiedzenie istnienia Boga jest niemożliwe.
– Brawo! – zawołał cudzoziemiec. – Brawo! Powtórzył pan najściślej myśl wypowiedzianą w tej kwestii przez niespokojnego starca Immanuela. Ale w tym sęk, iż starzec najpierw zniszczył bez pardonu wszystkie pięć dowodów, następnie zaś, jakby pokpiwając z siebie, zaprezentował szósty, własny.
– Ależ Kantowski dowód – zaoponował z subtelnym uśmiechem redaktor erudyta – jest tak samo nieprzekonywający. Nie darmo Schiller mawiał, iż rozważania Kanta mogą przypaść do gustu jedynie niewolnikom, Strauss zaś po prostu je wyśmiewał. – Mówiąc to, Berlioz myślał: „Ale co to za jeden? I skąd tak dobrze zna rosyjski?”
– Wsadzić by tego Kanta za takie dowody na trzy lata na Sołówki! – rąbnął znienacka Iwan Nikołajewicz.
– Iwanie… – szepnął skonfundowany Berlioz.
Jednakże propozycja wysłania Kanta na Sołówki nie tylko cudzoziemca nie zdumiała, lecz zgoła wprawiła w zachwyt.
– Właśnie, właśnie! – zawołał z błyskiem w zielonym, zwróconym ku Berliozowi, oku. – To miejsce w sam raz dla niego! Przecież mówiłem mu wtedy, przy śniadaniu: „Pan, profesorze, za pozwoleniem, wymyślił coś bez ładu i składu. Może to i mądre, ale kompletnie niezrozumiałe. Wystawi się pan na pośmiewisko”.
Berlioz wytrzeszczył oczy. „Przy śniadaniu… Kantowi? Co on wygaduje?” – pomyślał.
– Jednakże – kontynuował cudzoziemiec, nie zwracając uwagi na zdumienie Berlioza – na Sołówki wysłać go nie można, a to z tej racji, że od przeszło stu lat przebywa w miejscu znacznie odleglejszym od Sołówek i wydobyć go stamtąd się nie da, zaręczam.
– A szkoda! – stwierdził zadziorny poeta.
– Ja też tak sądzę – przytaknął nieznajomy z błyskiem w oku i mówił dalej: – Jest jednak sprawa, która nie daje mi spokoju. Jeśli nie ma Boga, to kto kieruje życiem ludzkim i wszystkimi ziemskimi sprawami?
– Ludzie sami sobą kierują – odpowiedział pośpiesznie i gniewnie Bezdomny na to, prawdę mówiąc, niezbyt jasne pytanie.
– Za przeproszeniem – rzekł łagodnie nieznajomy – żeby kierować, trzeba mieć przynajmniej dokładny plan na jakiś porządny kawał czasu. Pozwoli pan, że spytam, jak człowiek może czymś kierować, skoro nie tylko nie ma możności zaplanowania czegoś na, powiedzmy, tak śmiesznie krótki czas jak tysiąclecie, ale nie może być pewny nawet własnego jutra. Przecież tak właśnie jest. – Tu zwrócił się ku Berliozowi. – Niech pan sobie wyobrazi, że zaczął pan właśnie kierować i rozporządzać sobą i innymi, zaczął pan znajdować w tym przyjemność, aż tu raptem okazuje się, że ma pan, hm… raka płuc… – Tu cudzoziemiec uśmiechnął się tak słodko, jakby sama myśl o raku płuc sprawiła mu przyjemność. – Tak, raka płuc – powtórzył dźwięcznie, mrużąc oczy jak kot. – I już po pańskim kierowaniu! I już nie interesuje pana żaden los prócz własnego. Krewni zaczynają pana okłamywać. Pan, czując, że coś jest nie tak, zaczyna się miotać od uczonych lekarzy do szarlatanów, a może i do wróżek. Jedno, drugie i trzecie jest, jak pan rozumie, bez sensu. I wszystko to kończy się tragicznie: ten, kto jeszcze niedawno mniemał, że czymś rządzi, leży znieruchomiały w drewnianej skrzyni, otoczenie zaś, pojmując, że leżący na nic się już nie zda, spala go w piecu. A bywa też jeszcze gorzej: człowiek wybierał się właśnie do Kisłowodska – tu cudzoziemiec wpatrzył się w Berlioza, zmrużywszy oczy – niby nic takiego, ale i to mu się nie udaje. Ni z tego, ni z owego poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj. Czy chce pan powiedzieć, że sam tak sobą pokierował? Czy nie słuszniej byłoby mniemać, że pokierował nim zupełnie kto inny? – Nieznajomy dziwnie zachichotał.
Berlioz wysłuchał z uwagą nieprzyjemnej opowieści o raku płuc i tramwaju… i w miarę słuchania zaczęły mu doskwierać jakieś trwożne myśli. „To nie cudzoziemiec – myślał. – Nie cudzoziemiec… To jakiś bardzo dziwny typ… Ale co to właściwie za jeden?”
– Widzę, że ma pan ochotę zapalić – zagadnął nieznajomy Bezdomnego. – Jakie pan pali?
– A co, ma pan różne? – spytał ponuro poeta, któremu skończyły się papierosy.
– Jakie pan pali? – powtórzył nieznajomy.
– „Naszą Markę” – odpowiedział ze złością Bezdomny.
Nieznajomy natychmiast wyjął z kieszeni papierośnicę i wyciągnął ją ku Bezdomnemu.
– Oto „Nasza Marka”.
Zarówno redaktora, jak i poetę zdumiała nie tyle obecność w papierośnicy właśnie „Naszej Marki”, ile sama papierośnica. Była ogromna i zrobiona z dukatowego złota, a w chwili otwierania na jej wieczku zabłysnął błękitnym i białym ogniem brylantowy trójkąt.
W tym momencie literaci pomyśleli różnie. Berlioz: „Nie, jednak cudzoziemiec!”, a Bezdomny: „A niech go diabli wezmą!”
Poeta i właściciel papierośnicy zapalili, a niepalący Berlioz podziękował.
„Trzeba mu będzie powiedzieć tak – postanowił Berlioz – owszem, nie da się zaprzeczyć, człowiek jest śmiertelny. Atoli chodzi o to, że…”
Nie zdążył jednak wyrzec tych słów, gdy cudzoziemiec powiedział:
– Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Gorzej, że ta śmierć bywa nagła, ot co! I że człowiek nie może nawet powiedzieć, co będzie robił dzisiejszego wieczoru…
„Dziwne stawianie sprawy…” – pomyślał Berlioz i zaprotestował:
– To już przesada. Swój dzisiejszy wieczór znam dosyć dokładnie. Oczywiście, jeśli na Bronnej spadnie mi na głowę cegła…
– Cegła ni z tego, ni z owego nigdy nikomu na głowę nie spada – przerwał mu dobitnie nieznajomy. – A że panu to nie grozi, ręczę. Pan umrze zupełnie inną śmiercią.
– Może pan wie, jaką? – spytał Berlioz z nieudawaną ironią, mimo woli dając się wciągnąć w dość bezsensowną rozmowę. – I zechce mi powiedzieć?
– Z chęcią – odparł nieznajomy. Zmierzył Berlioza wzrokiem, jakby chciał uszyć mu garnitur, wycedził przez zęby coś w rodzaju: „Raz, dwa… Merkury w drugim domu… księżyc zaszedł… sześć – nieszczęście… wieczór – siedem…”, po czym głośno i wesoło oświadczył: – Odetną panu głowę!
Bezdomny wściekle wytrzeszczył oczy, wpijając je w nieznajomego tupeciarza, Berlioz zaś spytał z cierpkim uśmiechem:
– A kto taki? Wrogowie? Interwenci?
– Nie – odpowiedział przybysz. – Rosyjska kobieta, komsomołka.
– Nno… – zamruczał poirytowany żartem nieznajomego Berlioz – wybaczy pan, ale to mało prawdopodobne.
– Ja też proszę o wybaczenie – rzekł cudzoziemiec – ale tak będzie. Notabene, chciałbym, jeśli to nie tajemnica, spytać, co pan będzie robił dziś wieczorem.
– Żadnej tajemnicy w tym nie ma. Zaraz wstąpię do siebie, na Sadową, a potem, o dziesiątej, będę przewodniczył zebraniu w Massolicie.
– Nic z tego nie będzie – zaoponował cudzoziemiec.
– A to dlaczego?
– A dlatego – odparł tamten, wpatrując się zmrużonymi oczyma w niebo bezgłośnie przekreślane lotami przeczuwających wieczorny chłód czarnych ptaków – że Anielcia kupiła już olej słonecznikowy. I nie tylko kupiła, ale nawet rozlała. A więc zebranie się nie odbędzie.
Jasne, że w tym momencie pod lipami zapanowało milczenie.
– Wybaczy pan – powiedział po chwili Berlioz, zerknąwszy na plotącego głupstwa cudzoziemca – ale co tu ma do rzeczy olej słonecznikowy i jakaś Anielcia?
– Olej słonecznikowy ma do rzeczy to – odezwał się raptem Bezdomny, najwidoczniej postanowiwszy wypowiedzieć nieproszonemu rozmówcy wojnę – że wy, obywatelu, musieliście chyba odwiedzać kiedyś szpital dla umysłowo chorych.
– Iwanie!… – zawołał półgłosem Berlioz.
Ale cudzoziemiec, bynajmniej nieobrażony, roześmiał się wesoło.
– Odwiedzałem, i to nieraz! – zawołał ze śmiechem, nie spuszczając jednak z poety oka, które się nie śmiało. – Czegóż to ja nie odwiedzałem! Szkoda tylko, że nie zdążyłem spytać profesora, czym jest schizofrenia. Więc niech już pan sam się o to dowie, Iwanie Nikołajewiczu!
– Skąd pan wie, jak się nazywam?
– Ależ, Iwanie Nikołajewiczu, któż by pana nie znał! – Tutaj cudzoziemiec wyciągnął z kieszeni wczorajszy numer „Litieraturnej Gaziety”. Iwan Nikołajewicz zobaczył na pierwszej stronie swoją podobiznę, a pod nią własne wiersze. Ale miłe mu jeszcze wczoraj świadectwo sławy i popularności tym razem jakoś go nie ucieszyło.
– Przepraszam – powiedział z zasępioną twarzą – czy mógłby pan chwilę zaczekać? Chciałbym zamienić z kolegą parę słów.
– Ależ z przyjemnością! – zawołał nieznajomy. – Tak tu przyjemnie pod tymi lipami. A zresztą nigdzie mi się nie śpieszy.
– Słuchaj, Misza – powiedział szeptem poeta, odciągnąwszy Berlioza na bok – to nie żaden zagraniczny turysta, tylko szpieg. Rosyjski emigrant, który się do nas zakradł. Wylegitymuj go, bo ucieknie…
– Tak sądzisz? – szepnął zaniepokojony Berlioz, myśląc: „Przecież ma rację…”
– Wierz mi – zachrypiał mu do ucha poeta – udaje durnia, żeby wybadać różne rzeczy. Przecież słyszysz, jak mówi po rosyjsku. – To powiedziawszy, poeta łypnął okiem ku nieznajomemu, uważając, by nie uciekł. – Chodź, zatrzymamy go, bo zwieje… – I pociągnął Berlioza ku ławce.
Nieznajomy tymczasem już nie siedział, lecz stał przy niej, trzymając jakąś książeczkę w ciemnoszarej oprawie, grubą, elegancką kopertę i wizytówkę.
– Panowie wybaczą, że w ferworze naszej dyskusji zapomniałem się przedstawić. Oto mój bilet wizytowy, paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultację – powiedział dobitnie nieznajomy, patrząc badawczo na obu literatów.
Ci zaś zmieszali się. „Do diabła, słyszał wszystko…” – pomyślał Berlioz i uprzejmym gestem pokazał, że nie ma potrzeby przedstawiania dokumentów. Gdy cudzoziemiec podsuwał je redaktorowi, poeta dostrzegł wydrukowane na wizytówce cudzoziemskimi literami słowo „profesor” i pierwszą literę nazwiska złożoną z dwu „V” – czyli „W”.
– Bardzo nam przyjemnie – wymamrotał tymczasem nieco zmieszany redaktor i cudzoziemiec schował dokumenty do kieszeni.
Tak więc nawiązano stosunki dyplomatyczne i wszyscy trzej znów usiedli na ławce.
– A zatem, profesorze, został pan do nas zaproszony jako konsultant? – spytał Berlioz.
– Tak, jako konsultant.
– Jest pan Niemcem? – spytał Bezdomny.
– Ja?… – podchwycił profesor i zamyślił się. – Tak, chyba Niemcem.
– Fajnie pan mówi po rosyjsku – zauważył Bezdomny.
– Jestem w ogóle poliglotą i znam bardzo wiele języków – odpowiedział profesor.
– A jaka jest pańska specjalność? – spytał Berlioz.
– Jestem specjalistą w dziedzinie czarnej magii.
„Masz ci los!…” – zabrzmiało w Berliozowej głowie.
– I… i zaproszono pana do nas właśnie po tej linii? – spytał, zająknąwszy się z lekka.
– Tak, właśnie tak – potwierdził profesor, a następnie wyjaśnił: – W tutejszej Bibliotece Państwowej znaleziono autentyczne manuskrypty Gerberta z Aurillac, czarnoksiężnika z dziesiątego wieku. Mam je odcyfrować. Jestem jedynym specjalistą na świecie.
– Aha. Jest pan zatem historykiem? – z wyraźną ulgą i szacunkiem spytał Berlioz.
– Tak, jestem historykiem – potwierdził uczony i dodał ni z tego, ni z owego: – Bardzo ciekawa historia zdarzy się dziś wieczorem nad Patriarszymi.
Redaktor i poeta znowu osłupieli. Profesor zaś pokiwał na nich palcem i gdy się ku niemu nachylili, wyszeptał:
– Miejcie na uwadze, że Jezus istniał rzeczywiście.
– Widzi pan, profesorze – powiedział Berlioz z wymuszonym uśmiechem – szanujemy pańską erudycję, ale reprezentujemy w tym względzie odmienny punkt widzenia.
– Nie potrzeba żadnych punktów widzenia – rzekł profesor. – Po prostu istniał i koniec.
– Ale należałoby mieć dowody… – zaczął Berlioz.
– Dowodów też nie potrzeba – stwierdził profesor i zaczął mówić ściszonym głosem, przy czym jego akcent nie wiadomo dlaczego zniknął. – Wszystko jest proste: wczesnym rankiem, dnia czternastego wiosennego miesiąca nisan2…
2 Nisan – pierwszy miesiąc księżycowy kalendarza hebrajskiego, licząc od Exodusu, lub siódmy, licząc od świąt Nowego Roku. Zaczyna się zwykle na przełomie marca i kwietnia.