- promocja
Mistrz i Małgorzata - ebook
Mistrz i Małgorzata - ebook
„Mistrz i Małgorzata” to fascynujący i ponadczasowy obraz walki dobra i zła. Woland, Behemot, Małgorzata są bohaterami wielobarwnymi, z którymi można się utożsamiać. Powieść bawi, wzrusza, zaskakuje i skłania do refleksji filozoficznych.
Bułhakow doskonale splótł historię miłości pisarza, zwanego Mistrzem, i Małgorzaty Nikołajewny z ponurymi i zarazem groteskowymi realiami Rosji z lat trzydziestych XX wieku. Wątek z historią Poncjusza Piłata skazującego na śmierć wędrownego filozofa Jeszuę Ha-Nocri stanowi jednocześnie powieść w powieści.
Konwencja, zawierająca elementy absurdu, fantastyczną sferę działań Wolanda była konieczna, aby książka przeszła przez cenzurę panującą w sowieckiej Rosji. Tylko tak Bułhakow mógł ukazać niedorzeczności kraju, w którym tworzył.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-645-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Nigdy nie rozmawiajcie z nieznajomymi
Zapadał upalny wiosenny zmierzch, gdy na Patriarszych Prudach pojawili się dwaj obywatele. Jeden, na oko czterdziestoletni, ubrany w letni szary garnitur, niziutki, okrąglutki i łysy, trzymał w dłoni szykowny kapelusz, a jego starannie ogoloną twarz zdobiły nienaturalnej wielkości okulary w czarnej rogowej oprawie. Drugi – barczysty młody mężczyzna, któremu cyklistówka w kratkę zjechała ze splątanych rudawych włosów na tył głowy – miał kraciastą koszulę, wymięte białe spodnie i czarne pepegi.
Pierwszym był nie kto inny, jak sam Michaił Aleksandrowicz Berlioz, redaktor miesięcznika literackiego i prezes zarządu jednego z największych moskiewskich stowarzyszeń literackich, nazywanego w skrócie Massolit. Towarzyszył mu młody poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, używający pseudonimu Bezdomny.
Kiedy literaci zagłębili się w cieniu lip okrytych wczesną zielenią, od razu pospieszyli w stronę jaskrawo wymalowanego kiosku z napisem „Piwo i napoje”.
Tu warto odnotować pierwszą dziwną okoliczność tego strasznego majowego wieczoru. Nie tylko przy kiosku, ale i na całej alei, równoległej do ulicy Małej Bronnej, nie było nikogo. Kiedy wydawało się, że już nie ma czym oddychać, kiedy słońce, rozżarzywszy Moskwę, zanurzone w suchej mgiełce znikało gdzieś za Sadowym Kolcem, nikt nie przyszedł pod lipy, nikt nie usiadł na ławeczce – aleja była pusta.
– Butelkę narzanu – poprosił Berlioz.
– Nie ma narzanu – odparła kobieta w kiosku i nie wiedzieć czemu obraziła się.
– Piwo jest? – ochrypłym głosem spytał Bezdomny.
– Piwo przywiozą wieczorem – oznajmiła kobieta.
– A co jest? – zainteresował się Berlioz.
– Napój morelowy, ale ciepły – powiedziała.
– Cóż, niech będzie, byle szybko!…
Morelowy nektar obficie zapienił się na żółto i w powietrzu zapachniało jak u fryzjera. Napiwszy się, literaci natychmiast dostali czkawki, zapłacili i usiedli na ławce twarzą do stawu, a plecami do Bronnej.
Wtedy zaistniała druga przedziwna okoliczność, dotycząca wyłącznie Berlioza. Literat nagle przestał czkać, jego serce załomotało i na moment gdzieś się zapadło, po czym wróciło z tkwiącą w nim tępą igłą. W dodatku Berlioza ogarnął nieuzasadniony, a tak silny lęk, że chciał natychmiast, nie bacząc na nic, uciekać z Patriarszych Prudów. Przygnębiony obejrzał się, nie pojmując, co go tak wystraszyło. Zbladł, otarł czoło chusteczką i pomyślał: „Co się dzieje? Nigdy czegoś takiego nie miałem… serce wysiada… jestem przepracowany. Chyba czas rzucić wszystko w diabły i jechać do Kisłowodzka…”.
W tej samej chwili tuż przed nim rozpalone powietrze zgęstniało i utkał się z niego przezroczysty obywatel o przedziwnym wyglądzie. Na malutkiej główce dżokejka, do tego powiewna kusa marynareczka w kratkę… Wzrostu jegomość miał z sążeń, ale był wąski w barach, chudy niezmiernie, a fizjonomia, proszę zauważyć, była szydercza.
Życie Berlioza płynęło tak, że nigdy ze zjawiskami nadprzyrodzonymi nie miał do czynienia. Pobladł więc jeszcze bardziej, wytrzeszczył oczy i w panice pomyślał: „To niemożliwe!”.
Ale, niestety, coś takiego się pojawiło. Przejrzysty, tyczkowaty obywatel, nie dotykając ziemi, kołysał się przed nim to w lewo, to w prawo.
Berlioz z przerażenia zamknął oczy. Kiedy zaś je otworzył, zobaczył, że już po wszystkim, miraż się rozpłynął, kraciasty zniknął, a i tępa igła wyskoczyła z serca.
– Niech to licho! – zawołał redaktor. – Wiesz, Iwanie, dopiero co z tego skwaru nieomal nie dostałem udaru! Nawet miałem coś w rodzaju halucynacji. – Spróbował się uśmiechnąć, ale w jego oczach wciąż jeszcze czaiła się panika, a ręce mu drżały.
Pomału jednak doszedł do siebie, powachlował się chusteczką i wypowiedziawszy dość rześko: „No, więc…” – podjął na nowo temat, przerwany spożyciem morelowego napoju.
Tyrada, jak się potem okazało, dotyczyła Jezusa Chrystusa. Rzecz w tym, że do kolejnego zeszytu miesięcznika redaktor zamówił u poety duży antyreligijny poemat. Iwan Nikołajewicz napisał ten poemat, nawet bardzo szybko, ale, niestety, ani trochę nie zadowolił on redaktora. Co prawda, główną postać poematu, to znaczy Jezusa, Bezdomny odmalował w bardzo ciemnych barwach, niemniej jednak, zdaniem redaktora, utwór należało pisać od nowa. I oto teraz redaktor robił poecie coś w rodzaju wykładu o Jezusie, chcąc uwypuklić największy błąd autora. Trudno powiedzieć, co konkretnie zawiodło Iwana – siła jego talentu czy może kompletna nieznajomość kwestii, o której zamierzał pisać – w każdym razie Jezus w jego poemacie jawił się jako postać żywa, kiedyś istniejąca, aczkolwiek obdarzona wszelkimi możliwymi wadami charakteru. Berlioz natomiast chciał poecie udowodnić, że istotą problemu jest nie to, jaki był Jezus – zły czy dobry, ale że owego Jezusa w ogóle nie było na świecie i że wszystkie opowieści o nim to zwyczajne wymysły, po prostu mity.
Należy odnotować, że redaktor był człowiekiem oczytanym i w swoim wykładzie trafnie odwoływał się do starożytnych historyków, na przykład do sławnego Filona z Aleksandrii lub wspaniałego erudyty Józefa Flawiusza, którzy nigdy bodaj słowem nie wspomnieli o istnieniu Jezusa. Prezentując solidną wiedzę, Michaił Aleksandrowicz powiedział poecie między innymi także to, że fragment rozdziału czterdziestego czwartego w księdze piętnastej słynnych _Roczników_ Tacyta, w którym jest mowa o kaźni Jezusa, to tylko później dodana podrobiona wstawka.
Poeta, dla którego wszystko, o czym mówił redaktor, było nowością, z uwagą słuchał Michaiła Aleksandrowicza. Wlepił weń bystre zielone oczy i z rzadka czkając, szeptem przeklinał morelowy napój.
– Nie ma ani jednej religii na Wschodzie – tłumaczył Berlioz – w której dziewica nie wydałaby na świat boga. Chrześcijanie nie wymyślili więc niczego nowego, dokładnie tak samo stworzyli swojego Jezusa, który w rzeczywistości nigdy nie istniał. I to właśnie należy podkreślić…
Piskliwy tenor Berlioza rozbrzmiewał w pustej alei i w miarę jak Michaił Aleksandrowicz zagłębiał się w gąszcz, gdzie nie ryzykując skręcenia karku, może wejść jedynie człowiek bardzo wykształcony, poeta czerpał coraz więcej ciekawej i pożytecznej wiedzy. Usłyszał zarówno o egipskim Ozyrysie, dobrym bogu i synu Nieba i Ziemi, jak i mezopotamskim bogu Dumuzim oraz Marduku, a nawet o mniej znanym Huitzilopochtli, groźnym bogu, którego niegdyś czcili meksykańscy Aztekowie.
I akurat gdy Michaił Aleksandrowicz opowiadał poecie, jak to Aztekowie lepili z ciasta figurkę Huitzilopochtli, w alei pojawił się pierwszy spacerowicz.
Później, kiedy prawdę mówiąc, było już za późno, różne instytucje przedstawiały rysopis tego człowieka. Porównanie tych rysopisów musi budzić zdziwienie. Otóż w pierwszym odnotowano, że osobnik ten był małego wzrostu, miał złote zęby i utykał na prawą nogę. W drugim, że był wielkoludem, miał platynowe koronki na zębach i kulał na lewą nogę. Trzeci znowu podawał lakonicznie, że znaków szczególnych nie miał.
Przyznać trzeba, że te wszystkie rysopisy niewarte są funta kłaków.
Przede wszystkim opisywany jegomość na żadną nogę nie utykał i nie był ani małego wzrostu, ani olbrzymiego, lecz po prostu wysokiego. Co zaś do zębów, to z lewej strony miał platynowe koronki, a z prawej – złote. Ubrany był w drogi szary garnitur i zagraniczne półbuty dobrane pod kolor garnituru. Zawadiacko, na bakier nosił szary beret, pod pachą trzymał laskę z czarną rączką w kształcie głowy pudla. Na oko mógł mieć czterdzieści lat z okładem. Usta jakieś krzywe. Gładko ogolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe, nie wiedzieć czemu, zielone. Brwi czarne, ale jedna wyżej niż druga. Słowem – obcokrajowiec.
Przechodząc koło ławki, na której przysiedli redaktor i poeta, cudzoziemiec zerknął na nich, przystanął i niespodziewanie usiadł na sąsiedniej, dwa kroki dalej.
„Niemiec” – pomyślał Berlioz.
„Anglik – pomyślał Bezdomny. – Patrzcie no, że też mu nie gorąco w rękawiczkach”.
Przybysz ogarnął spojrzeniem wysokie domy, otaczające staw z czterech stron, sprawiał wrażenie, że widzi to miejsce po raz pierwszy i że go ono zainteresowało.
Zatrzymał wzrok na górnych piętrach, gdzie słońce, na zawsze opuszczające Michaiła Aleksandrowicza, oślepiająco odbijało się i załamywało w oknach, następnie spojrzał w dół, gdzie szyby już przyciemniał wieczorny zmrok, pobłażliwie uśmiechnął się do siebie, przymrużył oczy, oparł dłonie na gałce laski, a podbródek – na dłoniach.
– Bardzo dobrze i satyrycznie – podjął Berlioz – na przykład narysowałeś, Iwanie, narodziny Jezusa, syna bożego, ale sęk w tym, że jeszcze przed Jezusem przyszło na świat mnóstwo synów bożych, dajmy na to, fenicki Adonis, frygijski Attis czy perski Mitra. A przecież, krótko mówiąc, żaden z nich się nie narodził i nigdy nie istniał, podobnie jak nie istniał Jezus. Musisz więc zamiast narodzin i, powiedzmy, pokłonu mędrców opisać niedorzeczne słuchy o tych narodzinach… Z twojej opowieści wynika bowiem, że on naprawdę się urodził!
Bezdomny właśnie próbował opanować dręczącą go czkawkę, wstrzymał oddech, przez co czknął jeszcze boleśniej i głośniej, a w tej samej chwili Berlioz przerwał swój wywód, gdyż cudzoziemiec nagle wstał i podszedł do literatów.
Ci spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
– Wybaczcie, panowie – przybysz odezwał się z obcym akcentem, lecz nie kalecząc słów – że jako nieznajomy pozwalam sobie… atoli przedmiot uczonej dysputy panów jest tak interesujący, że…
Mówiąc to, grzecznie zdjął beret, więc przyjaciołom nie pozostawało nic innego, jak wstać i również się ukłonić.
„Nie, to raczej Francuz…” – pomyślał Berlioz.
„Polak?” – zastanawiał się Bezdomny.
Trzeba dodać, że cudzoziemiec od pierwszych słów zrobił na poecie odstręczające wrażenie, Berliozowi zaś nawet się spodobał, to znaczy nie to, że się spodobał, ale… jakby to powiedzieć… wydał się ciekawy czy coś w tym rodzaju.
– Czy mogę się przysiąść? – spytał uprzejmie cudzoziemiec i przyjaciele jakoś tak mimo woli zrobili mu miejsce. Cudzoziemiec zgrabnie usiadł między nimi i od razu włączył się do rozmowy.
– Jeśli się nie przesłyszałem, był pan uprzejmy powiedzieć, że Jezus nie istniał? – spytał, kierując w stronę Berlioza lewe zielone oko.
– Nie, nie przesłyszał się pan – z kurtuazją odparł Berlioz – to właśnie mówiłem.
– Ach, to ciekawe! – zawołał cudzoziemiec.
„Czego on, u diabła, chce?” – pomyślał Bezdomny i zmarkotniał.
– A pan zgadza się ze swym rozmówcą? – dopytywał się nieznajomy, zwracając się do Bezdomnego.
– W stu procentach! – potwierdził tamten, lubił bowiem wyrażać się kwieciście i metaforycznie.
– Zdumiewające! – krzyknął nieproszony interlokutor. Nie wiedzieć czemu ukradkiem rozejrzał się i dodał, ściszając swój niski głos: – Proszę wybaczyć moje natręctwo, ale domyślam się, że panowie w dodatku także nie wierzycie w Boga? – Zrobił przestraszoną minę i dodał: – Przysięgam, nikomu nie powiem!
– Tak, nie wierzymy w Boga – odpowiedział Berlioz, lekko rozbawiony przestrachem zagranicznego turysty. – Ale o tym można mówić absolutnie bez obawy.
Cudzoziemiec odchylił się na oparcie ławki i aż zapiszczał z ciekawości:
– Panowie są ateistami?!
– Tak, jesteśmy ateistami – z uśmiechem odpowiedział Berlioz, zaś rozsierdzony Bezdomny pomyślał: „No i przyczepił się, zagraniczny świr!”.
– Ależ to urocze! – wykrzyknął zadziwiający cudzoziemiec i pokręcił głową, spoglądając to na jednego, to na drugiego literata.
– Ateizm w naszym kraju nikogo nie dziwi – powiedział Berlioz z dyplomatyczną uprzejmością. – Już dawno większość naszego społeczeństwa świadomie przestała wierzyć w bajki o Bogu.
Nagle cudzoziemiec wykręcił taki numer: wstał i uścisnął zdziwionemu redaktorowi dłoń, mówiąc przy tym:
– Pragnę panu podziękować z całego serca!
– A za cóż to mu pan dziękuje? – spytał Bezdomny, mrugając oczami.
– Za bardzo ważną informację, która dla mnie, podróżnika, jest nadzwyczaj interesująca – wyjaśnił zagraniczny dziwak, podkreślając znaczenie swoich słów podniesionym palcem.
Ważna informacja najwidoczniej istotnie wywarła na podróżniku wielkie wrażenie, ponieważ z przestrachem przebiegł wzrokiem po domach, jakby w obawie, że w każdym oknie zobaczy ateistę.
„Nie, to nie Anglik…” – stwierdził Berlioz, zaś Bezdomny pomyślał: „Gdzież to on się tak wyszkolił w rosyjskim, to ciekawe!” – i znowu się zasępił.
– Pozwoli pan jednak, że spytam – po poważnym namyśle odezwał się zagraniczny gość – co w takim razie z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, jest dokładnie pięć?
– Niestety! – powiedział Berlioz z ubolewaniem. – Wszystkie te dowody są nic niewarte, ludzkość dawno odłożyła je do archiwum. Przecież zgodzi się pan, że w kategoriach rozumowych nie można mówić o jakimkolwiek dowodzie na istnienie Boga.
– Brawo! – zawołał cudzoziemiec. – Brawo! Pan dokładnie powtórzył myśl niesfornego staruszka Immanuela na ten temat. Zabawne wszelako jest to, że on ostatecznie rozbił wszystkie pięć dowodów, a potem, jakby kpiąc z samego siebie, sformułował własny, szósty dowód!
– Dowód Kanta jest również nieprzekonujący – z subtelnym uśmiechem zaoponował oczytany redaktor. – Schiller mówił, nie bez kozery, że Kantowskie rozmyślania na ten temat mogą zadowolić tylko niewolników, a Strauss zwyczajnie śmiał się z tego dowodu.
Berlioz mówił i jednocześnie się zastanawiał: „No, ale jednak któż to jest? I skąd tak dobrze zna rosyjski?”.
– Wziąć by tego Kanta i za takie dowody wysłać na jakie trzy lata na Sołowki! – ni gruszki, ni z pietruszki rąbnął Iwan Nikołajewicz.
– Iwanie! – szepnął skonfundowany Berlioz.
Zamysł wywiezienia Kanta na Sołowki cudzoziemca nie tylko nie zdziwił, lecz wręcz wprawił w zachwyt.
– Właśnie, właśnie – przytaknął i jego zwrócone ku Berliozowi lewe zielone oko zabłysło. – Tam jest jego miejsce! Przecież mówiłem mu wtedy przy śniadaniu: „Niestety, profesorze, niefortunnie pan to wymyślił! Może to i mądre, ale całkiem niezrozumiałe. Będą z pana kpić”.
Berlioz wytrzeszczył oczy. „Przy śniadaniu… Kantowi?… Cóż on plecie?” – pomyślał.
– Jednak – cudzoziemiec zwrócił się do poety, niespeszony zdumieniem Berlioza – wywieźć go na Sołowki nie można z tej prostej przyczyny, że już z górą sto lat przebywa w miejscach znacznie bardziej odległych i wydostać go stamtąd w żaden sposób się nie da, zapewniam pana!
– A szkoda! – odciął się zadziorny poeta.
– Mnie również żal – przyznał nieznajomy, błyskając okiem, i kontynuował: – Jednak nie daje mi spokoju taka oto kwestia: jeśli Boga nie ma, to powstaje pytanie, kto kieruje życiem ludzkim i w ogóle całym porządkiem świata?
– Człowiek sam kieruje – pospiesznie, z gniewem odparł Bezdomny na to, trzeba przyznać, niezbyt jasne pytanie.
– Pan wybaczy – łagodnie odezwał się nieznajomy – żeby móc kierować, trzeba mieć sprecyzowany plan na jakiś choć trochę dłuższy okres. Niech mi więc będzie wolno spytać, jak człowiek może tym kierować, jeśli nie tylko jest pozbawiony możliwości sporządzenia jakiegokolwiek planu, choćby na śmiesznie krótki czas, no, powiedzmy, na jakieś tysiąc lat, ale nawet nie może być pewien własnego jutra? I w rzeczy samej – tu nieznajomy odwrócił się do Berlioza – proszę sobie wyobrazić, że na przykład pan zacznie kierować i rozporządzać innymi oraz sobą i w ogóle, że tak powiem, znajdować w tym smak, a tu nagle okazuje się, że ma pan… kche, kche!.. raka płuc… – Cudzoziemiec uśmiechnął się słodko, jak gdyby myśl o raku płuc sprawiła mu przyjemność. – Tak, raka – mrużąc oczy jak kot, powtórzył to dźwięczne słowo – i już pańskie zarządzanie skończone! Niczyj los, oprócz własnego, już pana nie obchodzi. Bliscy zaczynają pana okłamywać, czując, że coś jest nie w porządku, pan biega od uczonych medyków do szarlatanów, a czasem być może nawet do wróżek. Sam pan rozumie, że zarówno pierwsze, jak i drugie, podobnie jak trzecie, absolutnie jest bez sensu. I wszystko skończy się tragicznie: ten, kto jeszcze niedawno sądził, że czymś kieruje, teraz leży nieruchomo w drewnianej skrzyni, a otoczenie, przekonane, że pożytku z leżącego już nie będzie, spopiela go w piecu. A bywa jeszcze gorzej: ledwie człowiek pomyśli o wyjeździe do Kisłowodzka – tu cudzoziemiec spojrzał na Berlioza spod zmrużonych powiek – zdawałoby się błaha rzecz, ale i tego nie może zaplanować, bo nie wiedzieć czemu poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Czy powie pan, że ten człowiek sam w ten sposób sobą pokierował? A nie lepiej myśleć, że kierował nim ktoś całkiem inny? – I tu nieznajomy dziwnie zachichotał.
Gdy Berlioz z wielką uwagą słuchał nieprzyjemnego monologu o raku płuc i tramwaju, owładnęły nim trwożne myśli: „To nie jest cudzoziemiec! Nie cudzoziemiec! To jakiś bardzo dziwny typ… ale w takim razie któż to jest?”.
– Widzę, że chciałby pan zapalić? – nieznajomy nieoczekiwanie zwrócił się do Bezdomnego. – Jakie pan woli?
– A co, ma pan wybór? – markotnie spytał poeta, któremu właśnie skończyły się papierosy.
– Jakie pan woli? – powtórzył nieznajomy.
– No, „Naszą markę” – ze złością odpowiedział Bezdomny.
Nieznajomy niezwłocznie wyjął z kieszeni papierośnicę i podał Bezdomnemu.
– „Nasza marka”.
I redaktora, i poetę zdumiał nie tyle fakt, że w papierośnicy była właśnie „Nasza marka”, co sama papierośnica. Była dużych rozmiarów, zrobiona z czystego złota, a gdy się otworzyła, na jej wieczku rozbłysnął błękitnym i białym blaskiem brylantowy trójkąt.
W tej samej chwili literaci pomyśleli każdy co innego. Berlioz: „Nie, cudzoziemiec!”, Bezdomny: „A niech go diabli!”.
Poeta i właściciel papierośnicy zapalili, natomiast niepalący Berlioz podziękował.
„Trzeba będzie zaoponować – zdecydował się Berlioz – owszem, człowiek jest śmiertelny, nikt nie przeczy. Rzecz wszakże w tym, że…”
Nie zdążył jednak wymówić tych słów, gdy odezwał się cudzoziemiec:
– Tak, człowiek jest śmiertelny, ale byłoby to jeszcze pół biedy. Gorzej, że czasem śmierć przychodzi znienacka, ot, w czym sęk! I nikt nie może przewidzieć nawet tego, co będzie robił dziś wieczorem.
„Jakieś bezsensowne stawianie sprawy…” – pomyślał Berlioz i zaprzeczył:
– No, to już duża przesada. Dzisiejszy wieczór mam zaplanowany mniej więcej dokładnie. Oczywiście, rozumie się, jeśli na Bronnej nie spadnie mi na głowę cegła…
– Cegła ni z tego, ni z owego nikomu nigdy na głowę nie spada – przerwał mu nieznajomy mentorskim tonem. – Zapewniam, że panu w żadnym razie nie zagraża. Pan umrze inną śmiercią.
– A pan może wie jaką dokładnie? – z całkiem naturalną w tej sytuacji ironią spytał Berlioz, dając się wciągnąć w ten zupełnie absurdalny spór. – I powie mi pan?
– Chętnie – odparł nieznajomy. Zmierzył Berlioza spojrzeniem, jakby miał zamiar uszyć mu garnitur, i przez zęby mruknął coś w rodzaju: „Raz, dwa… Merkury w drugim domu… księżyc zaszedł… sześć – nieszczęście… wieczór – siedem…”. Po czym oznajmił głośno i radośnie: – Utną panu głowę!
Bezdomny z wściekłością wybałuszył oczy na nietaktownego nieznajomego, Berlioz zaś spytał z krzywym uśmiechem:
– A kto konkretnie? Wrogowie? Interwenci?
– Nie. Rosyjska kobieta, komsomołka.
– Hm… – mruknął Berlioz zgorszony żarcikiem nieznajomego. – No, pan wybaczy, ale to mało prawdopodobne.
– Ja też proszę o wybaczenie – powiedział cudzoziemiec – ale tak będzie. Aha, chciałbym spytać, co pan zamierza robić dzisiaj wieczorem, jeśli to nie tajemnica?
– Żadna tajemnica. Teraz wstąpię do siebie na Sadową, a później, o dziesiątej wieczorem w Massolicie mam zebranie, któremu będę przewodniczył.
– Nie, absolutnie tak nie będzie – stanowczo zaprzeczył cudzoziemiec.
– A to dlaczego?
– Dlatego – odparł cudzoziemiec i przez zmrużone powieki spojrzał na niebo, gdzie wyczuwając już wieczorny chłód, bezgłośnie szybowały czarne ptaki – że Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, nawet nie tylko kupiła, ale już go rozlała. Więc zebranie się nie odbędzie.
Po tych słowach, co zupełnie zrozumiałe, pod lipami zapadła cisza.
– Przepraszam – po chwili odezwał się Berlioz, zerkając na bajdurzącego cudzoziemca. – Co tu ma do rzeczy olej słonecznikowy… i co za Annuszka?
– Olej słonecznikowy ma to do rzeczy – nagle odezwał się Bezdomny, najwidoczniej decydując się wypowiedzieć wojnę nieproszonemu rozmówcy. – Czy wam, obywatelu, nie zdarzało się odwiedzać kiedyś szpitala dla umysłowo chorych?
– Iwanie!… – zawołał z cicha Michaił Aleksandrowicz.
Jednak cudzoziemiec wcale się nie obraził i wesoło się roześmiał.
– Byłem, byłem i to nie raz! – wykrzyknął ze śmiechem, nie spuszczając z poety oka. – Gdzie to ja nie bywałem! Szkoda tylko, że nie znalazłem czasu, żeby spytać profesora, co to jest schizofrenia. Więc niech pan sam go o to spyta, Iwanie Nikołajewiczu!
– Skąd pan wie, jak się nazywam?
– Błagam, Iwanie Nikołajewiczu, kto pana nie zna? – Cudzoziemiec wyciągnął z kieszeni wczorajszy numer „Litieraturnej Gaziety” i Iwan Nikołajewicz zobaczył na pierwszej stronie własną podobiznę, a pod nią swoje wiersze. Jednak jeszcze wczoraj radosny dowód sławy i popularności teraz poety nie ucieszył.
– Przepraszam – powiedział naburmuszony – nie mógłby pan chwileczkę zaczekać? Chcę powiedzieć koledze parę słów.
– O, z przyjemnością! – zawołał nieznajomy – tak tu dobrze pod lipami, a ja, nawiasem mówiąc, nigdzie się nie spieszę.
– Posłuchaj, Misza – szeptem zaczął poeta, odciągnąwszy Berlioza na bok. – To nie żaden zagraniczny turysta, tylko szpieg. Rosyjski emigrant, który się do nas przedostał. Wylegitymuj go, bo ucieknie…
– Tak myślisz? – wyszeptał zaniepokojony Berlioz, przy czym pomyślał: „Przecież on ma rację!”.
– Możesz mi wierzyć – sapał mu poeta do ucha – udaje głupka, żeby się czegoś wywiedzieć. Słyszysz, jak on mówi po rosyjsku – szeptał i jednym okiem pilnował, żeby nieznajomy nie umknął. – Chodź, zatrzymamy go, bo zwieje…
I pociągnął Berlioza za rękę w stronę ławki.
Nieznajomy nie siedział już, lecz stał obok niej, trzymając w dłoni jakąś książeczkę w ciemnoszarej okładce, sztywną kopertę z dobrej jakości papieru i wizytówkę.
– Proszę wybaczyć, że w zapale dyskusji zapomniałem się panom przedstawić. Oto moja wizytówka, paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultacje – powiedział z naciskiem, patrząc przenikliwie na obu literatów.
Oni zaś się zmieszali. „Do licha, wszystko słyszał…” – pomyślał Berlioz i uprzejmym gestem pokazał, że nie ma potrzeby okazywania dokumentów. Podczas gdy cudzoziemiec wciskał je redaktorowi, poeta zdążył odczytać z wizytówki wydrukowane zagranicznymi literami słowo „profesor” i początkową literę nazwiska – podwójne „V”.
– Bardzo mi przyjemnie – wymruczał speszony redaktor i cudzoziemiec schował dokumenty do kieszeni.
W ten sposób stosunki zostały wznowione i cała trójka usiadła na ławce.
– Profesorze, więc został pan zaproszony do nas w charakterze konsultanta?
– Tak, konsultanta.
– Jest pan Niemcem? – dopytywał się Bezdomny.
– Ja? – pytaniem na pytanie odpowiedział profesor i nagle wpadł w zadumę. – Tak, zapewne jestem Niemcem.
– Dobrze pan mówi po rosyjsku – zauważył Bezdomny.
– O, ja w ogóle jestem poliglotą i znam wiele języków – odparł profesor.
– A jaka jest pańska specjalność? – dociekał Berlioz.
– Jestem specjalistą czarnej magii.
„Masz ci los!…” – zakołatało w głowie Michaiła Aleksandrowicza.
– I… i w zakresie tej specjalności zaproszono pana do nas? – dopytywał się, z trudem dobierając słowa.
– Właśnie tak – potwierdził profesor i wyjaśnił: – W tutejszej bibliotece narodowej odnaleziono oryginalne rękopisy Herberta z Aurillac, czarnoksiężnika z dziesiątego wieku. Proszą mnie, żebym je odczytał. Jestem jedynym specjalistą na świecie.
– A… a! Jest pan historykiem? – z wielką ulgą i szacunkiem domyślił się Berlioz.
– Jestem historykiem – potwierdził uczony i dodał ni w pięć, ni w dziewięć: – Dzisiaj wieczorem na Patriarszych Prudach wydarzy się ciekawa historia!
Redaktor i poeta znowu się niezmiernie zdziwili, profesor zaś gestem przywołał ich bliżej, a gdy się ku niemu pochylili, wyszeptał:
– Pamiętajcie, że Jezus naprawdę istniał.
– Widzi pan, profesorze – odezwał się Berlioz z wymuszonym uśmiechem – jesteśmy pełni szacunku dla pańskiej ogromnej wiedzy, lecz mamy inny punkt widzenia na tę kwestię.
– Ależ tu nie potrzeba żadnych punktów widzenia! – odparł dziwny profesor. – Po prostu istniał i już.
– Musi być jednak jakiś dowód… – zaczął Berlioz.
– Dowody też nie są potrzebne – odpowiedział profesor i ściszył głos, przy czym jego obcy akcent nie wiedzieć czemu zanikł. – Wszystko jest proste: wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan, rozkołysanym krokiem kawalerzysty, w zarzuconym na ramiona białym płaszczu z krwawym podbiciem…Rozdział 3. Siódmy dowód
Rozdział 3
Siódmy dowód
– Była prawie dziesiąta rano, wielce szanowny Iwanie Nikołajewiczu – powiedział profesor.
Poeta przesunął dłonią po twarzy jak człowiek, który dopiero co się obudził, i zobaczył, że na Patriarszych Prudach zapadł już wieczór.
Woda w stawie pociemniała, lekka łódeczka ślizgała się po niej, słychać było plusk wiosła i chichoty jakiejś obywatelki w łódce. W alejach na ławkach pojawili się spacerowicze, ale tylko z trzech stron czworoboku, oprócz tej, gdzie znajdowali się nasi rozmówcy.
Niebo nad Moskwą jakby wyblakło i w górze bardzo wyraźnie było widać księżyc w pełni, jeszcze nie złoty, lecz biały. Już było czym odetchnąć i głosy pod lipami brzmiały łagodniej, po wieczorowemu.
„Jakże to się stało, że nie zauważyłem, jak zdążył upleść całe opowiadanie? – zdziwił się Bezdomny. – Przecież już mamy wieczór! A może wcale to nie on opowiadał, ale po prostu zasnąłem i wszystko mi się przyśniło?”
Należy jednak przypuszczać, że opowiadał profesor, w przeciwnym razie trzeba by było dopuścić, że to samo przyśniło się Berliozowi, gdyż odezwał się, z uwagą wpatrując się w twarz cudzoziemca:
– Pańska wersja, profesorze, jest bardzo interesująca, aczkolwiek zupełnie nie przystaje do opowieści ewangelicznych_._
– Ależ drogi panie – pobłażliwie i z uśmieszkiem zaczął profesor. – Kto jak kto, ale pan powinien wiedzieć, że nic zgoła z tego, co jest napisane w Ewangeliach, w rzeczywistości nigdy się nie zdarzyło i jeśli zaczniemy powoływać się na nie jako źródło historyczne… – Jeszcze raz się uśmiechnął, a Berlioz się stropił, gdyż dosłownie to samo powiedział Bezdomnemu, kiedy szli Bronną do Patriarszych Prudów.
– To prawda – zauważył Berlioz – ale obawiam się, że nikt nie może potwierdzić, że również to, o czym pan nam opowiadał, działo się w rzeczywistości.
– O, nie! To może kto potwierdzić! – łamaną ruszczyzną, z nadzwyczajną pewnością siebie zaprzeczył profesor i nieoczekiwanie tajemniczym gestem przywołał obu przyjaciół bliżej do siebie.
Skłonili się więc ku niemu z obu stron, a on powiedział, lecz już bez żadnego obcego akcentu, który u niego, diabli wiedzą czemu, to zanikał, to się pojawiał:
– Rzecz w tym… – tu profesor lękliwie obejrzał się i dalej ciągnął szeptem – że ja byłem obecny przy tym wszystkim. Byłem na tarasie u Poncjusza Piłata, w ogrodzie, gdy rozmawiał z Kajfaszem, i na pomoście, ale potajemnie, incognito, że tak powiem, więc proszę was – nikomu ani słowa, absolutna tajemnica!… Tsss!
Zapadło milczenie i Berlioz zbladł.
– Pan… jak długo jest pan w Moskwie? – spytał niepewnie.
– W tej chwili przyjechałem – z roztargnieniem odpowiedział profesor, a przyjaciele wreszcie domyślili się, że należy przyjrzeć się jego oczom i stwierdzili, że lewe, zielone jest zupełnie szalone, a prawe – puste, czarne i martwe.
„Wszystko jasne! – pomyślał zmieszany Berlioz. – Albo ten Niemiec przyjechał już pomylony, albo zwariował teraz na Patriarszych. A to historia!”
Rzeczywiście wszystko się wyjaśniło: dziwne śniadanie u nieżyjącego filozofa Kanta, głupie słowa o oleju słonecznikowym i Annuszce, przepowiednie o tym, że głowa będzie odcięta i cała reszta – profesor był wariatem.
Berlioz natychmiast zorientował się, co należy zrobić. Za plecami profesora mrugnął do Bezdomnego, żeby się cudzoziemcowi nie sprzeciwiał, lecz zmieszany poeta nie zrozumiał tych sygnałów.
– Tak, tak, tak – powtarzał zaaferowany Berlioz. – Zresztą wszystko to jest możliwe! Nawet bardzo możliwe. Poncjusz Piłat, taras i temu podobne… A przyjechał pan sam czy z małżonką?
– Sam, ja zawsze jestem sam – odparł profesor z goryczą.
– A gdzie są pańskie rzeczy, profesorze? – przymilnie dopytywał się Berlioz. – W Metropolu? Gdzie pan się zatrzymał?
– Ja? Nigdzie – ze smutkiem wyjaśnił pomylony Niemiec i roztargniony błądził zielonym okiem po Patriarszych Prudach.
– Jak to? A… gdzie pan będzie mieszkał?
– W pańskim mieszkaniu – rzucił niedbale wariat i puścił oko.
– Ja… bardzo jestem rad – mruknął Berlioz – lecz doprawdy będzie panu niewygodnie… Metropol ma znakomite pokoje, to hotel pierwszej klasy…
– A diabła także nie ma? – nagle chory radośnie zapytał Iwana Nikołajewicza.
– I diabła…
– Nie sprzeciwiaj się! – samymi wargami szepnął Berlioz, chowając się za plecy profesora i robiąc znaczące miny.
– Nie ma żadnego diabła! – Pogubiwszy się w całym tym zamęcie, Iwan Nikołajewicz krzyknął nie to, co trzeba: – Co znowu! Niech pan nie struga wariata!
Pomyleniec tak się roześmiał, że z lipy nad głowami siedzących wyfrunął wróbel.
– No, to już naprawdę ciekawe – uradował się profesor – co to się u was wyprawia, czego się nie tknąć, niczego nie ma! – Nagle przestał się śmiać, a co bardzo zrozumiałe przy chorobach psychicznych, ze śmiechu wpadł w inną skrajność – zezłościł się i krzyknął surowo: – Uważa pan, że nie ma?
– Spokojnie profesorze, spokojnie – mamrotał Berlioz, nie chcąc denerwować chorego. – Niech pan tu posiedzi chwileczkę z towarzyszem Bezdomnym, a ja tylko skoczę za róg, zadzwonię, a później odprowadzimy pana, dokąd pan zechce. Przecież nie zna pan miasta…
Plan Berlioza należy uznać za słuszny: trzeba było dobiec do najbliższej budki telefonicznej i powiadomić Biuro do spraw Cudzoziemców, że oto właśnie przybyły zza granicy konsultant siedzi na Patriarszych Prudach w stanie wyraźnie nienormalnym. Trzeba coś zrobić, bo wyjdzie jakaś nieprzyjemna heca.
– Zadzwonić? No cóż, niech pan dzwoni – ze smutkiem zgodził się chory i nagle poprosił żarliwie: – Ale na pożegnanie błagam pana, niech pan uwierzy bodaj w to, że diabeł istnieje! O nic więcej nie proszę. Niech pan weźmie pod uwagę, że jest na to siódmy dowód, najpewniejszy! I zaraz się pan z nim zapozna.
– Dobrze, dobrze – z udawaną łagodnością przytaknął Berlioz, mrugnął do zdenerwowanego poety, któremu wcale nie uśmiechało się pilnowanie zwariowanego Niemca, i pośpieszył do wyjścia z Patriarszych na rogu Bronnej i zaułka Jermołajewskiego.
Profesor zaś jakby od razu wyzdrowiał i stał się weselszy.
– Michaile Aleksandrowiczu! – zawołał w ślad za Berliozem.
Literat drgnął, odwrócił się, lecz uspokoiła go myśl, że zapewne jego imię i _otczestwo_ profesor również zna z jakichś gazet. Profesor zaś wołał, złożywszy dłonie w trąbkę:
– Jeśli pan chce, każę zaraz wysłać telegram do pańskiego wuja w Kijowie.
I znowu Berliozem wstrząsnął dreszcz. Skąd ten wariat wie o kijowskim wuju? Przecież o tym, z całą pewnością, w żadnej gazecie nie pisali. Czy Bezdomny czasem nie ma racji? A jeśli te dokumenty są lipne? Ach, co za dziwny typ. Trzeba dzwonić! Natychmiast dzwonić! Sprawdzą go raz-dwa!
I już więcej nie słuchając, Berlioz ruszył dalej.
Wtem przy wyjściu na Bronną tuż przed nim wstał z ławki dokładnie taki sam obywatel, jak ten, który wcześniej w blasku słońca uformował się z tłustego skwaru. Teraz już nie był ulotny, ale zwyczajny, obleczony w ciało, i w gęstniejącym zmierzchu Berlioz wyraźnie widział, że wąsiki ma jak kurze pióra, oczka maleńkie, ironiczne i z lekka pijane, spodnie zaś w kratę, podciągnięte na tyle, że widać brudne białe skarpetki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki