Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mistrz i Małgorzata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,00

Mistrz i Małgorzata - ebook

Generał Szyłowski - drugi mąż trzeciej żony Bułgakowa - wpadł do restauracji Zwiąku Pisarzy. Krzycząć: "Znikaj z życia mojej żony raz na zawsze!" - wylał na Michiała Afanasjewicza dzbanek białego wina w momencie, gdy tenże wbijał widelec w kotlet kijowski. Chlusnął tłuszcz, niszcząc szyty na miarę garnitur z angielskiej wełny. Pisarz wybiegł na zewnątrz i tam dopadł go bezczelny wróbel, wydziobując tłuszcz z marynarki. W powieści ten sam wróbel nafajda do kałamarza profesora Kuźmina. (Bowiem wróbel w opowieściach babki pisarza to Żyd, mason i diabeł).
Powyższe wydarzenia spowodowały, że wiosnę i lato 1931 roku Bułgakow spędził z tajemniczą M.P. Smirnową. Z tego związku przyszła na świat... Małgorzata.
Piękna i mądra, lecz jej moralność zasługiwała na broszę w kształcie podkowy, którą podarował jej Woland (Rozpaloną do czerwoności podkową piętnowano w Rosji nierządnice).
Mistrz pojawił się wcześniej. Był dla Bułgakowa rzemieślnikiem słowa i tchórzem. Dlatego Mistrz błąkał się po ulicach Moskwy w płaszczu z obciętymi guzikami. A to oznaczało...
Zapraszamy do lektury powieści, bowiem ona i tylko ona jest czystym przejawem karnawalizacji prawdy o stalinowskim systemie.

Książkę uzupełnia wyjątkowy esej Barbary Dohnalik o twórczości Bułgakowa, szczególnie zaś o "Mistrzu i Małgorzacie"

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7998-844-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

Nota Redakcyjna

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1. Pod żadnym pretekstem nie rozmawiaj z nieznajomymi

Rozdział 2. Poncjusz Piłat

Rozdział 3. Dowód siódmy

Rozdział 4. Gonitwa

Rozdział 5. Zdarzenie w Gribojedowie

Rozdział 6. Schizofrenia, potwierdzenie diagnozy

Rozdział 7. Kwatera zła

Rozdział 8. Pojedynek między profesorem a poetą

Rozdział 9. Błazenady Korowiowa

Rozdział 10. Wiadomości z Jałty

Rozdział 11. Naprzemienność Iwana

Rozdział 12. Biała magia i jej demaskacje

Rozdział 13. Przybywa bohater

Rozdział 14. Chwała kogutowi!

Rozdział 15. Sen Nikanora Iwanowicza

Rozdział 16. Egzekucja

Rozdział 17. Niepokojący dzień

Rozdział 18. Niefortunni wizytanci

CZĘŚĆ DRUGA

Rozdział 19. Małgorzata

Rozdział 20. Krem Azazella

Rozdział 21. Lot

Rozdział 22. Przy świecach

Rozdział 23. Wielki bal u szatana

Rozdział 24. Uwalnianie Mistrza

Rozdział 25. Jak namiestnik starał się ocalić Judę z Kariotu

Rozdział 26. Pochówek

Rozdział 27. Koniec mieszkania Nr 50

Rozdział 28. Ostatnie wędrówki Korowiowa i Behemota z prymusem po Moskwie

Rozdział 29. Przeznaczenie Mistrza i Małgorzaty rozstrzygnięte

Rozdział 30. Już czas! Już czas!

Rozdział 31. Na Worobiowych Wzgórzach

Rozdział 32. Przebaczenie i wieczny azyl

E p i l o g

Od TłumaczaRozdział 1. Pod żadnym pretekstem nie rozmawiaj z nieznajomymi

W porze upalnego wiosennego zmierzchu na Patriarszych Prudach pojawiło się dwóch obywateli. Pierwszy z nich, ubrany w letni poszarzały garnitur, był niskiego wzrostu, pulchny, łysy; swój całkiem przyzwoity kapelusz niósł pod pachą zwinięty na kształt pierożka, a na idealnie wygolonym obliczu ulokowały się zaskakujących rozmiarów okulary w czarnej rogowej oprawie. Drugi – barczysty, młody, rudawy ze sterczącymi włosami, zsuniętą do tyłu kraciastą cyklistówką, miał na sobie kowbojską koszulę, jakby wyjęte z gardła pomiętoszone białe spodnie i czarne pepegi.

Pierwszym był nie kto inny, a tylko Michaił Aleksandrowicz Berlioz, prezes zarządu jednego z ważniejszych literackich stowarzyszeń, w skrócie MASSOLIT, jak również redaktor naczelny literackiego periodyku „Bezbożnik”, towarzyszył mu młodzieniec Iwan Nikołajewicz Ponyriow – poeta, piszący pod pseudonimem Bezdomny.

Znalazłszy się wreszcie w wątłym cieniu ledwo co pozieleniałych lip, pisarze w pierwszym odruchu rzucili się ku pstrokato wypacykowanej budce z napisem „Piwo i napoje”.

Ale – ale… wypadałoby już w tym miejscu zwrócić uwagę na pierwszy niedający się wyjaśnić przypadek, zaistniały tego przygnębiającego majowego wieczoru. Nie tylko przy budce, ale również wzdłuż całej alei równoległej do Małej Bronnej nie uświadczyłbyś, Czytelniku, ani jednego człowieka. W tym właśnie czasie, kiedy już nie starczało sił, żeby oddychać, kiedy słońce, rozżarzywszy Moskwę do czerwoności, przetoczyło się owiane chmurą pyłu gdzieś za Sadowoje Kolco – nikt, ale to nikt nie zajrzał pod lipy, nikt nie przysiadł na ławeczce, aleja świeciła pustkami.

– Kroplę narzanu – poprosił Berlioz.

– Nie ma narzanu – nie wiedzieć czemu urażona do żywego odpowiedziała kobieta w budce.

– A piwo? – wychrypiał żądny informacji Bezdomny.

– Piwo przywiozą pod wieczór – wyjaśniła.

– A co jest? – indagował Berlioz.

– Nektar morelowy. Tyle że ciepły – wyraziła się sprzedawczyni.

– To nic! To nic! Bierzemy!…

Z nektaru morelowego wydzieliła się obfita żółta piana i w powietrzu powiało wonią fryzjerni. Można powiedzieć, że literaci prawie od razu po wypiciu dostali czkawki, nie zwracając na to uwagi, zapłacili, po czym rozsiedli się na ławeczce – twarzą w kierunku stawu, a plecami do Bronnej.

I tu zaistniał kolejny, niedający się wyjaśnić, dziwny przypadek, odnoszący się wyłącznie do Berlioza. Nieoczekiwanie przestał czkać, jego serce zabiło i zapodziało się gdzieś na mgnienie oka, aby powrócić z wszytą gdzieś wewnątrz tępą igłą. A na dodatek Berliozem zawładnął niczym nieuzasadniony, ale na tyle silny strach, że w tym samym momencie zapragnął uciec z Patriaszych Prudów, nie oglądając się za siebie. Berlioz rozejrzał się smętnie, nie mogąc zrozumieć, co go tak przestraszyło. Pobladł, przetarł czoło chusteczką i pomyślał: „Co się za mną dzieje? Coś takiego nigdy mi się nie zdarzyło… serce płata figle… jestem przemęczony. Wybaczcie, pora rzucić to wszystko w diabły i… do Kisłowodska…”.

W tym momencie spiekota przed Berliozem zaczęła gęstnieć i z tej powietrznej spiekoty wyłonił się przejrzysty na wylot obywatel o niezwykle dziwnym wyglądzie. Na maleńkiej głowinie tkwiła dżokejka, a dalej – kraciasty, kusy fraczek utkany z powietrza… Obywatel liczył sobie sążeń wzrostu, ale w ramionach był nieprawdopodobnie wąziutki, chudziutki, a fizjognomia, proszę tylko zauważyć, szydercza.

Życie Berlioza układało się w taki sposób, że nie mogło być w nim miejsca na żadne jakieś tam niewytłumaczalne zjawiska. Pobladł jeszcze bardziej, wybałuszył oczy i w panice przemknęło mu przez myśl: „Czegoś takiego po prostu nie ma”…

Ale coś takiego, niestety, było… I długi, przeźroczysty obywatel, nie dotykając ziemi, kołysał się przed nim to w lewo, to w prawo.

Tu strach owładnął Berliozem do tego stopnia, że zamknął oczy. A kiedy je otworzył, zobaczył, że wszystko się skończyło, mara sczezła, kraciasty zniknął i jednocześnie wyrwała się z serca tępa igła.

– Tfu… do diabła! – wrzasnął redaktor. – Iwan, słuchaj, omal nie dostałem udaru od tej spiekoty! Mignęło mi nawet coś w rodzaju halucynacji.

Spróbował się uśmiechnąć, ale w jego oczach ciągle jeszcze czaiła się trwoga i dygotały ręce.

Co prawda powolutku, ale jednak się uspokajał, kilka razy powachlował chusteczką, obwieszczając, nieomal pokrzepiony na duchu: „a zatem, to będzie tak”… I poprowadził wykład, przerywany popijaniem morelowego nektaru.

Ta przemowa, jak później wyjaśniono, dotyczyła Jezusa Chrystusa. Problem tkwił w tym, że redaktor zamówił do następnego numeru pisma wielki antyreligijny poemat. Poemat ów został napisany przez Iwana Nikołajewicza w bardzo krótkim czasie, ale niestety nie satysfakcjonował redaktora. Bezdomny co prawda naszkicował głównego bohatera swojego poematu, to znaczy Jezusa Chrystusa, odpowiednio grubą czarną kreską, ale tym niemniej poemat należało według opinii redaktora napisać od nowa. I właśnie teraz redaktor dawał coś w rodzaju wykładu o Jezusie, mając na celu przede wszystkim podkreślenie fundamentalnego błędu poety. Trudno powiedzieć, co było powodem klęski Iwana: siła jego wyobraźni i talent czy też całkowita nieznajomość zagadnienia, ale co tu ukrywać, Jezus wyszedł mu jak żywy, ten Jezus ongiś istniejący rzeczywiście, choć co prawda obdarzony wszelkimi najgorszymi cechami charakteru. Berlioz chciał pokazać poecie, że ważne jest nie to, jaki był Jezus, zły czy też dobry. Ale rzecz w tym, że Jezusa jako takiego w ogóle nie było, że wszystkie opowieści o nim to po prostu wymysły, najzwyczajniejsze w świecie mity.

Trzeba zauważyć, że redaktor był człowiekiem oczytanym i w sposób umiejętny wskazywał w swojej przemowie na starożytnych historyków, a to na wybitnego Filona z Aleksandrii i błyskotliwego, znakomicie wykształconego Józefa Flawiusza, który nigdy ani słowem nie wspomniał o istnieniu Jezusa. Erudycyjnie bez zastrzeżeń, Michaił Aleksandrowicz powiadomił poetę również o tym, że miejsce w księdze piętnastej w rozdziale czterdziestym czwartym słynnych „Annałów” Tacyta, gdzie znajduje się wzmianka o egzekucji Chrystusa – nie jest niczym innym, jak tylko apokryficzną wstawką.

Poeta, dla którego wszystko to, co przekazywał mu redaktor, jawiło się jako odkrycie, słuchał z zainteresowaniem Michaiła Aleksandrowicza, wpatrując się w niego swoimi roztropnymi zielonymi oczami, od czasu do czasu leciutko czkając, klął szeptem morelowy nektar.

– Nie ma ani jednej wschodniej religii – mówił Berlioz – w której dziewica nie wydałaby na świat boga. I chrześcijanie nie wymyślili nic nowego, dokładnie tak samo stwarzając swojego Jezusa, którego w samej rzeczy nigdy wśród żywych nie było. I głównie na to należało położyć nacisk…

Wysoki tenor Berlioza przetaczał się po opuszczonej alei, a im bardziej Michaił Aleksandrowicz zaszywał się w ostępach, gdzie – bez ryzyka skręcenia karku – buszować może jedynie wyjątkowo wykształcony człowiek – tym więcej i więcej ważnych i nader interesujących wiadomości zdobywał poeta. Na przykład o egipskim Ozyrysie, łaskawym bogu, synu Nieba i Ziemi, o summeryjskim bogu Tammuzie, o Marduku, jak również o mniej znanym, ale niezwykle groźnym bogu Vitzliputzli, którego niegdyś w Meksyku nad wyraz poważali Aztekowie.

I akurat w tym momencie Michaił Aleksandrowicz, opowiadając Iwanowi o azteckich figurkach z ciasta przedstawiających Vizlipuzli z czerwonymi gwiazdami zamiast oczu, przypomniał sobie, niestety, pewien poemat satyryczny dotyczący owego azteckiego bożka. Zamachał rękami, wykrzykując:

– Vitzliputzli! Putzli-Vitzli! Pozabawiasz ty się nieźle, Wszystko jest po twojej myśli! Mój ty bożku Putzli-Vitzli!

Trzasnęło kilka gałązek. Wysoki tenor Berlioza zmienił się w donośny na tyle, że kilka wróbli wyleciało z pomiędzy gałęzi i rozmyło się w gęstym powietrzu.

– Wytęp wszystkich niegodziwców, Bogożerców, nikczemników! Bądź artystą, Vizliputzli! Putzli-Vitzli! Mistrzu trików!2

„Coś takiego… coś takiego…” – pomyślał Iwan Nikołajewicz.

– Zapamiętaj, Iwanie! To Heine! Prawdziwy ateista! Heine! – otarł twarz chusteczką i dodał wyraźnie uspokojony: – Zatem wróćmy do sprawy…

– W rzeczy samej… – szepnął Bezdomny, czując, jak cierpnie mu skóra. Z niepokojem rozejrzał się dookoła.

I oto w alei pojawił się pierwszy człowiek.

Już po wszystkim, kiedy – prawdę mówiąc – było za późno, różnego rodzaju instytucje przedstawiały swoje liczne komunikaty z opisami cech charakterystycznych tegoż człowieka. Porównywanie ich musi postawić w osłupienie każdego. I tak w pierwszym z nich wyszczególniono, że człowiek był niski, zęby miał złote i kulał na prawą nogę. W drugim, że człowiek ten był wręcz ogromnej postury, koronki na zębach były z platyny, a kulał na nogę lewą. W trzecim – że ów człowiek nie miał żadnych cech szczególnych.

Trzeba przyznać, że ani jeden z tych pożal się komunikatów do niczego się nie nadawał.

Przede wszystkim: na żadną nogę opisywany nie utykał i nie był ani niski, ani ogromny, ale po prostu wysoki. Co dotyczy zębów, to z lewej strony były platynowe koronki, a z prawej złote. Nosił drogie popielate ubranie i dopasowane kolorystycznie zagraniczne półbuty. Popielaty beret zawadiacko załamywał się nad uchem, pod pachą człowiek ten trzymał laskę z czarną gałką w kształcie głowy pudla. Wyglądał na lat czterdzieści i trochę. Usta jakby przekrzywione. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe – nie wiedzieć czemu – zielone. Brwi czarne, z tym że jedna wyżej, a druga niżej. Jednym słowem: obcokrajowiec.

Przechodząc mimo ławki, na której przesiadywali redaktor wraz z poetą, cudzoziemiec zerknął na nich z ukosa, przystanął i ni stąd, ni zowąd usiadł na sąsiedniej ławce, o dwa kroki od naszych przyjaciół.

„Niemiec” – pomyślał Berlioz.

„Anglik – pomyślał Bezdomny – i czy aby nie za gorąco mu w rękawiczkach”.

A cudzoziemiec obrzucił spojrzeniem wysokie domy otaczające z czterech stron staw, przy czym stało się jasne, że widzi to miejsce po raz pierwszy i że jest nim zainteresowany.

Zatrzymał wzrok na wysokości górnych pięter, ze słońcem, oślepiająco błyszczącym w kawałkach rozbitych szyb, na zawsze odchodzącym od Michaiła Aleksandrowicza, potem przeniósł spojrzenie w dół, gdzie szyby zaczynały przedwieczornie ciemnieć, do czegoś tam z jakiegoś powodu uśmiechnął się z politowaniem, złożył dłonie na gałce laski, a na dłoniach wsparł brodę.

– Trzeba przyznać, że ty, Iwanie – mówił Berlioz – bardzo dobrze i z satyrycznym spojrzeniem przedstawiłeś na ten przykład narodzenie Jezusa, Syna Bożego, ale sedno sprawy tkwi w tym, że jeszcze przed Jezusem rodziły się całe szeregi synów bożych, chociażby taki frygijski Attis, krótko mówiąc, żaden z nich się nie urodził, włączając w to również Jezusa, i nieistotne, żebyś w miejsce narodzin czy, powiedzmy, pokłonu trzech króli opisywał jakieś niedorzeczne pogłoski o tym narodzeniu… A z twojej opowieści to właśnie wyłazi, że on faktycznie się narodził!…

W tym momencie Bezdomny spróbował opanować nieznośną, zadręczającą go czkawkę i wstrzymał oddech, na skutek czego czknął jeszcze głośniej i z większym bólem, w tejże chwili Berlioz przerwał przemowę, cudzoziemiec nieoczekiwanie bowiem wstał i zbliżył się do pisarzy.

Ci spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– Proszę mi wybaczyć – podchodząc, zagadał z cudzoziemskim akcentem, nie gubiąc znaczenia słów – że nie będąc znajomym panów, ośmielam się… lecz przedmiot naukowej dyskusji panów jest tak interesujący, iż…

Tu nieznajomy z szacunkiem zdjął beret, więc pisarzom nie pozostawało nic innego, jak tylko wstać i się ukłonić.

„Nie, to raczej Francuz…” – pomyślał Berlioz.

„Polak…?” – pomyślał Bezdomny.

Należy bezwarunkowo dodać, że na poecie cudzoziemiec od pierwszego słowa zrobił odpychające wrażenie, a Berliozowi od razu przypadł do gustu, no może nie tyle przypadł, ile uznał go, jak by to nazwać… za osobę interesującą czy coś w tym rodzaju…

– Panowie pozwolą, że się przysiądę?… – uprzejmie poprosił cudzoziemiec i przyjaciele jakoś mimo woli rozsunęli się, a cudzoziemiec zwinnie wsunął się pomiędzy, od razu włączając się do rozmowy. – Jeżeli dobrze usłyszałem, pozwolił pan sobie powiedzieć, że Jezusa nigdy nie było – spytał cudzoziemiec, zwracając w stronę Berlioza swoje lewe, zielone oko.

– Nie, nie przesłyszał się pan – grzecznie odpowiedział Berlioz – tak właśnie się wyraziłem.

– Ach, jakież to interesujące! – wykrzyknął cudzoziemiec.

„Czego, u diabła, on tu szuka?” – pomyślał Berlioz i spochmurniał.

– A pan zgadza się z rozmówcą? – indagował nieznajomy, odwróciwszy się w prawo ku Bezdomnemu.

– Na sto procent! – potwierdził poeta, który lubił wyrażać się kwieciście i obrazowo.

– Zdumiewające! – zawołał nieproszony rozmówca, nie wiedzieć czemu rozejrzał się dookoła jak złodziej i ściszając swój niski głos, powiedział: – Proszę wybaczyć moje natręctwo, ale jeżeli dobrze zrozumiałem, panowie na dobitkę nie wierzycie w Boga?

– W jego oczach pojawił się strach. I dodał: – Przysięgam, że nikomu nie powiem!

– Tak, nie wierzymy – lekkim uśmiechem kwitując przerażenie zagranicznego turysty, odpowiedział Berlioz – ale można o tym rozmawiać bez konsekwencji.

Cudzoziemiec odchylił się na oparcie ławki i pisnąwszy z ciekawości, spytał:

– Panowie, jesteście ateistami?!

– Tak, jesteśmy ateistami – uśmiechając się, odpowiedział Berlioz, a Bezdomny pomyślał rozsierdzony: „Jak to się przyssał ten zagraniczny gagatek!”.

– Ach jakie to urocze – wykrzyknął zadziwiający cudzoziemiec i kręcąc głową, wpatrywał się raz w jednego, a raz w drugiego literata.

– W naszym kraju ateizm nikogo nie dziwi – z dyplomatyczną uprzejmością wyraził się Berlioz. – Większość naszego społeczeństwa już dawno i świadomie przestała wierzyć w bajeczki o Bogu.

Wtedy cudzoziemiec odstawił następujący numer: wstał, uścisnął zdumionemu redaktorowi dłoń, wygłaszając następujące słowa:

– Pozwoli pan, że podziękuję mu z całego serca.

– Za co mu pan dziękuje? – mrugając oczami, spytał Bezdomny.

– Za niezmiernie ważną informację, która dla mnie, obieżyświata, jest nadzwyczaj interesującą – znacząco podnosząc palec, wyjaśnił zagraniczny dziwak.

Niezmiernie ważna informacja, w rzeczy samej, wywarła silne wrażenie na wędrowcu, bo z przerażeniem patrzył na domy, jakby miał w każdym oknie ujrzeć po jednym ateiście.

„Nie, to nie Anglik” – pomyślał Berlioz. A Bezdomny pomyślał:

„To bardzo interesujące, gdzie się tak nauczył mówić po rosyjsku”. I poeta znów się zachmurzył.

– Pozwólcie jednak, panowie, że spytam – ocknąwszy się z trwożnego zamyślenia, zaczął zagraniczny gość – co się stanie z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiadomo, mamy równo pięć.

– Ach, niestety! – z ubolewaniem wyraził się Berlioz. – Żaden z tych dowodów nie ma najmniejszej wartości i ludzkość dawno odłożyła je do lamusa. Więc chyba zgodzi się pan ze mną, że w dziedzinie nauki przeprowadzenie jakiegokolwiek dowodu na istnienie Boga jest niemożliwe.

– Brawo! – zawołał cudzoziemiec. – Brawo! Pan w tym względzie z pewnością powtórzył myśl kłopotliwego, a jakże, staruszka Immanuela. I oto mamy kuriozum: on sam doszczętnie zniweczył wszystkie pięć dowodów, a potem, jakby szydząc z samego siebie, zmajstrował własnoręcznie dowód szósty!

– Dowód Kanta – z wyszukanym uśmiechem zaoponował uczony redaktor – jest także nieprzekonywający. Wywołał spore zamieszanie! Przeciwko zwrócili się wszyscy panteiści! Wszyscy! Fichte. Schelling. Hegel. I nie na darmo Schiller mawia, że rozważania kantowskie, chociażby na temat moralności, mogą satysfakcjonować jedynie ludzi o umysłach niewolników, a Strauss po prostu wyśmiewał te, pożal się, dowody, podkreślając, że obrzydliwy teizm Kanta to nic innego, jak pokoik, w którym jego architekt zameldował sobie Boga.

Berlioz przemawiał, myśląc w tym samym czasie: „Kimże on jest? I skąd tak dobrze zna rosyjski?”.

– A posłać by tego Kanta! Za takie dowody należą mu się trzy lata na Sołowkach!3 – znienacka wypalił Iwan Nikołajewicz.

– Iwanie! – szepnął skonfundowany Berlioz.

Ale propozycja zesłania Kanta na Sołowki nie tylko nie zdziwiła cudzoziemca, ale wręcz przeciwnie, wprawiła go w absolutny zachwyt.

– Właśnie! Właśnie! – krzyknął i lewe, zielone oko wbite w Berlioza rozbłysło. – Jego miejsce jest tam! Przecież mówiłem mu wtedy przy śniadaniu: „To pan sam, profesorze, z własnej woli wykoncypował coś bez ładu i składu. Może to i mądre, ale kompletnie niezrozumiałe. Będą sobie z pana stroić żarty”.

Berlioz wytrzeszczył oczy. „Przy śniadaniu… Do Kanta! Co on bredzi?” – pomyślał.

– A – kontynuował cudzoziemiec, zwracając się do poety, niezbity z tropu osłupieniem Berlioza – zesłanie go na Sołowki nie jest możliwe z tej prostej przyczyny, że on już chyba od stu lat przebywa w miejscowościach bardziej odległych niż Sołowki i nie ma sposobu, żeby go stamtąd wyciągnąć. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

– To żałuję! – rzucił zadziorny poeta.

– Ja też żałuję! – zgodził się nieznajomy, błyskając okiem, i kontynuował: – Ale jest takie pytanie, które nie daje mi spokoju: jeżeli Boga nie ma, to kto kieruje życiem człowieka i całym porządkiem rzeczy na ziemi?

– Kieruje sam człowiek – rozsierdzony Bezdomny pospiesznie cisnął w twarz nieznajomemu odpowiedź na to dość niejasne pytanie.

– Przykro mi – oględnie rzecz ujmując, artykułował nieznajomy – ale do tego, żeby czymś kierować, potrzebny jest, jak by na to nie patrzeć, precyzyjny plan, na jakiś mniej więcej solidny kawał czasu. Pozwoli więc pan, że go spytam: jak to jest możliwe, aby wszystkim kierował człowiek, jeżeli jest on nie tylko pozbawiony możliwości planowania chociażby na śmiesznie krótki okres czasu, no, powiedzmy sobie… jakieś tysiąc lat, ale nawet nie może poręczyć za swoje jutro? Bo w rzeczy samej – tu nieznajomy zwrócił się do Berlioza – proszę sobie wyobrazić, że zaczyna pan rządzić sobą i innymi, powiedzmy, że zaczyna pan rozsmakowywać się w tej sytuacji, a tu ni stąd, ni zowąd okazuje się, że ma pan… kche… kche… sarkomę płuc… – I cudzoziemiec uśmiechnął się słodko, jak gdyby myśl o sarkomie płuc dostarczyła mu mnóstwo przyjemności. – Tak, sarkoma – i mrużąc oczy jak kot, powtórzył to dźwięczne słowo. – I pańskie kierowanie światem się skończyło! I niczyj inny los oprócz pana własnego nie obchodzi! Krewni zaczynają panu łgać w żywe oczy. Czując coś niedobrego, miota się pan pomiędzy uczonymi lekarzami, szarlatanami, a w końcu ląduje pan u wróżki. Właściwie to pierwsze i drugie, nie mówiąc o trzecim, jest całkowicie niedorzeczne. Pan sam wie o tym najlepiej. I wszystko kończy się tragicznie: ten, który jeszcze niedawno sądził, że czymś tam kieruje, leży sobie nieruchomo w drewnianej skrzynce, a otoczenie, wiedząc dobrze, że leżący do niczego im się nie przyda, spopieli go w piecu. A bywa znacznie gorzej! Człowiek wybierał się akurat do Kisłowodska – tu cudzoziemiec, zmrużywszy oczy, zerknął na Berlioza.

– Zdawać by się mogło – błahostka, ale nawet to mu się nie udaje, bo nieoczekiwanie, licho wie, z jakiego powodu, poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Może pan powiedzieć, że to on sam sobą tak pokierował? Nie lepiej sądzić, że pokierował nim ktoś zupełnie inny? – I w tym momencie nieznajomy dziwnie zachichotał.

Berlioz z dużym zainteresowaniem słuchał nieprzyjemnej historii o sarkomie i tramwaju, aż pojawiły się jakieś ogarniające go lękiem wyobrażenia. „To nie jest cudzoziemiec… to nie cudzoziemiec… – myślał – to jakieś przerażające indywiduum… ale w takim razie kim ono jest?”.

– Ma pan ochotę zapalić, jak widzę? – nieznajomy zwrócił się ponownie do Bezdomnego. – Jakie pan woli?

– A ma pan jakiś wybór? – posępnie spytał poeta, któremu skończyły się papierosy.

– A jakie pan woli? – powtórzył nieznajomy.

– „Naszą markę” – nienawistnie odparł Bezdomny. Nieznajomy natychmiast wyjął z kieszeni papierośnicę i podsunął Bezdomnemu.

– „Nasza marka”…

Zarówno redaktorem, jak i poetą wstrząsnął nie tyle fakt, że w papierośnicy znalazła się akurat „Nasza marka”, ile sama papierośnica. Była kolosalnych rozmiarów, z dukatowego złota, a po otworzeniu na jej wieczku rozbłysnął ciemno-niebieskim i białym ogniem równoboczny trójkąt z drogich kamieni.

Każdemu z literatów przemknęło przez głowę co innego. Berliozowi: „Nie, to jednak cudzoziemiec!”, a Bezdomnemu: „Niech go diabli porwą… czy jak tam…”.

Poeta i właściciel papierośnicy – zapalili; niepalący Berlioz odmówił.

„Trzeba będzie zaoponować… – zdecydował Berlioz. – Najlepiej tak… Człowiek jest śmiertelny, nie sposób temu zaprzeczyć. Ale problem tkwi w tym, że…”.

Jednak nie zdążył wypowiedzieć żadnego z tych słów, bo właśnie odezwał się cudzoziemiec:

– Owszem, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Kiepsko natomiast wygląda fakt, że śmiertelność wyłazi niespodziewanie, oto, w czym problem! I w ogóle nie jest w stanie przewidzieć, co będzie robił dziś wieczorem.

„Jakieś niedorzeczne ujęcie sprawy…” – pomyślał Berlioz i zaprzeczył:

– No… teraz to już przesada. Dzisiejszy wieczór, mniej lub bardziej dokładnie, jest mi znany. Chyba że na Bronnej spadnie mi cegła na głowę…

– Cegła ni z tego, ni z owego – pouczająco przerwał nieznajomy – nigdy nikomu nie spada na głowę. Szczególnie panu, proszę mi wierzyć, cegła nie zagraża. Pan umrze inną śmiercią.

– A może pan, mianowicie, wie jaką? – z oczywistą ironią Berlioz zażądał wyjaśnień, dając się wciągnąć w tę autentycznie bez sensowną rozmowę. – I powie mi pan?

– Z chęcią – odezwał się nieznajomy. Zmierzył Berlioza takim wzrokiem, jakby zabierał się do szycia garnituru, przez zęby wymamrotał coś w rodzaju: „Raz, dwa… Merkury w drugim domu… księżyc zszedł… sześć – nieszczęście… Wieczór – siedem…” – i głośno i radośnie oznajmił: – Głowę panu odetną!

Bezdomny wściekle wywalił oczy na pełnego nonszalancji nieznajomego, a Berlioz spytał z kwaśnym grymasem:

– A któż to zrobi? Wrogowie? Interwenci?

– Nie – odparł rozmówca – rosyjska kobieta, komsomołka.

– Hm… – wymamrotał rozdrażniony żartem nieznajomego Berlioz – ale to, pan wybaczy, mało prawdopodobne.

– To ja proszę o wybaczenie – odparł cudzoziemiec – ale tak się stanie. Jeszcze tylko chciałbym spytać, co pan będzie robił dziś wieczorem, jeżeli nie jest to tajemnica.

– To nie jest tajemnica. Zaraz wpadnę do siebie, na Sadową, a potem o dziesiątej wieczorem w Massolicie4 będę przewodniczył zebraniu.

– Nie, do tego w żaden sposób dojść nie może – stanowczo zaprzeczył cudzoziemiec.

– A bo co?!

– A bo to… – odparł cudzoziemiec i zmrużywszy oczy, popatrzył w niebo, gdzie bezszelestnie, w przeczuciu wieczornego chłodu, zataczały kręgi czarne ptaki – że Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i nie tylko kupiła, ale nawet rozlała. Właśnie dlatego zebranie się nie odbędzie.

I tu, co jest w pełni zrozumiałe, pod lipami zapanowało milczenie.

– Proszę wybaczyć – po pewnym czasie odezwał się Berlioz, spoglądając na klepiącego bzdury cudzoziemca. – Co ma do tego olej słonecznikowy… i jakaś Annuszka?

– Olej słonecznikowy ma do tego to, że się spytam… – przemówił nagle Bezdomny, najwyraźniej decydując się wypowiedzieć wojnę nieproszonemu rozmówcy – czy nie bywaliście kiedyś tam, obywatelu, w lecznicy dla psychicznie chorych?

– Iwan!… – zawołał cicho Michaił Aleksandrowicz.

Ale cudzoziemiec nic a nic nie był obrażony, i na dodatek roześmiał się najweselej jak tylko można.

– Bywałem, bywałem, i to nie raz! – wykrzyczał ze śmiechem, ale nieschodzące z poety oko już nie śmiało się. – Gdzie to ja nie bywałem! Szkoda tylko, że nie było mi dane spytać profesora, co to takiego schizofrenia. Więc niech go już sam pan zapyta, Iwanie Nikołajewiczu.

– Skąd pan wie, jak się nazywam?

– Litości, Iwanie Nikolajewiczu… a kto pana nie zna? – i tu cudzoziemiec wydobył z kieszeni wczorajszy numer „Litieraturnoj Gaziety”. Iwan Nikołajewicz ujrzał na pierwszej stronie swoją podobiznę, a pod nią własne wiersze. To, co jeszcze wczoraj cieszyło go jako dowód sławy i popularności, tym razem nie uradowało poety w ogóle.

– Proszę wybaczyć – powiedział z ponurym obliczem. – Czy mógłby pan chwilę poczekać? Chciałem zamienić z kolegą dwa słowa.

– O, z prawdziwym zadowoleniem! – zawołał nieznajomy. – Pod lipami jest tak przyjemnie, a ja, w dodatku, nigdzie się nie spieszę.

– I tak to wygląda, Misza – szeptał poeta, odciągając Berlioza na bok – on nie jest żadnym turystą, to szpieg. To rosyjski emigrant, któremu udało się do nas przedostać. Spytaj go o dokumenty, zanim przepadnie…

– Tak myślisz? – szepnął z niepokojem Berlioz, a przez głowę przeleciało mu: „A jeżeli ma rację…”.

– Lepiej mi uwierz – wychrypiał mu do ucha poeta. – Rżnie głupa, żeby wyciągnąć co nieco. Słyszałeś, jak on mówi po rosyjsku – poeta zachłystywał się słowami i zerkał w stronę nieznajomego, pilnując, żeby nie uciekł – chodź, zatrzymajmy go, zanim da dyla…

I poeta pociągnął Berlioza za rękaw w stronę ławki.

Nieznajomy już nie siedział, ale stał tuż obok, trzymając w ręku jakąś książeczkę w ciemno szarej okładce, kopertę z wysokiej klasy papieru oraz wizytówkę.

– Wybaczcie panowie, że w zawierusze waszego sporu zapomniałem się przedstawić. Oto moja wizytówka, paszport i zaproszenie do Moskwy w celu konsultacji – dobitnie wyraził się nieznajomy, świdrując wzrokiem obu literatów.

Skonfundowani literaci zwiesili głowy: „Do diabła, słyszał wszystko…” – pomyślał Berlioz i uprzejmym gestem pokazał, że przedstawione dokumenty niewiele ich obchodzą. Kiedy cudzoziemiec podsuwał je redaktorowi, poeta zdążył dostrzec na wizytówce wydrukowane zagranicznymi literami słowo „profesor” i pierwszą literę nazwiska z podwójnych „V”, czyli – „W”.

– Bardzo mam miło – równocześnie wymamrotał speszony redaktor, a cudzoziemiec schował dokumenty do kieszeni.

W ten sposób wzajemne stosunki zostały odbudowane i wszyscy trzej ponownie usiedli na ławce.

– Więc pan został zaproszony do Moskwy, profesorze, w charakterze konsultanta? – spytał Berlioz.

– Tak, konsultanta.

– Jest pan Niemcem? – zainteresował się Bezdomny.

– Ja? – profesor odpowiedział pytaniem i zamyślił się. – Tak, pewnie jestem Niemcem – powiedział.

– Znakomicie mówi pan po rosyjsku – zauważył Bezdomny.

– O… w ogóle jestem poliglotą i znam sporo języków – odpowiedział profesor.

– A jaką ma pan specjalizację? – spytał żądny informacji Berlioz.

– Jestem specjalistą od magii.

„A to dopiero!” – przeleciało przez głowę Michaiła Aleksandrowicza.

– I… z powodu tej specjalizacji zaproszono pana do nas – z lekka zająknąwszy się, wyartykułował redaktor.

– Tak, z jej powodu – potwierdził profesor i wyjaśnił: – W waszej Bibliotece Narodowej odnaleziono autentyczne manuskrypty Gerberta z Aurillac – czarnoksiężnika z dziesiątego wieku. Zaistniała taka potrzeba, żebym się im przyjrzał. Poproszono, aby zbadać ich autentyczność, mnie – jedynego specjalistę na świecie.

– Ach tak! Jest pan historykiem? – z ogromną ulgą i z całym szacunkiem spytał Berlioz.

– Jestem historykiem – potwierdził uczony i dodał ni z gruszki, ni z pietruszki: – Dziś wieczorem na Patriarszych będzie miała miejsce, zaiste, frapująca historia!

I znów redaktor wraz z poetą osłupieli, profesor przywołał ich bliżej, a gdy nachylili się ku niemu, wyszeptał:

– Miejcie na względzie to, że Jezus naprawdę istniał.

– Widzi pan, panie profesorze – z w wymuszonym uśmiechem zaczął Berlioz – szanujemy oczywiście pańską ogromną wiedzę, ale w tej kwestii mamy całkowicie inny punkt widzenia.

– Tu nie trzeba żadnych punktów widzenia – odparł niesamowity profesor. – On po prostu istniał i koniec.

– Ale potrzebne są jakieś dowody… – zaczął Berlioz.

– Żadne dowody nie są potrzebne – wyraził się profesor i zaczął mówić cichym, ale stanowczym głosem, a jego cudzoziemski akcent ulotnił się nie wiedzieć czemu: – Wszystko jest proste: w białej pelerynie…

------------------------------------------------------------------------

2 Heinrich Heine: „Vitzliputzli”, zwrotki 116, 128 z poematu 151-zwrotkowego, przekł. z jęz. ros. B. Dohnalik. W Rosji w przekładzie M.Ł. Michaiłowa został opublikowany w 1864. H. Heine (1797–1856) jest jednym z najwybitniejszych poetów niemieckich. Rewolucjonista, demokrata, ateista. Przyjaciel Karola Marksa, z którym był spokrewniony. Hitlerowcy wpisali poetę na czarną listę. Palono na placach jego książki. Jeżeli u kogoś podczas rewizji znaleziono tom wierszy Heinego, to właściciela wysyłano do obozu. Po wojnie w szkołach NRD ów poemat był lekturą obowiązkową. Uczniowie recytowali poemat z pamięci.

3 Tak się złożyło, że w tym samym czasie martynistów, czyli członków Milczącego Nieznanego Zakonu z Leningradu, zesłano za to samo na trzy lata właśnie tam. Bułgakow dobrze o tym wiedział, ponieważ śledził losy rosyjskich wolnomularzy.

4 Czyli Berlioz będzie wieczorem w związku Masońskich Literatów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: