Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mistrzyni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Mistrzyni - ebook

Powieść inspirowana życiem Lucyny Ćwierczakiewiczowej

HISTORIA O KOBIECIE ZACHŁANNEJ NA ŻYCIE I MIŁOŚĆ

Popularnością bije na głowę Sienkiewicza, przyjaźni się z Prusem. Zarabia krocie. Nie ma w Warszawie kobiety bardziej wpływowej i szczodrej. Zedrze buty z bogacza, żeby podarować bezdomnemu. Głęboko wierzy w cnoty niewieście: bezczelność i szczerość. Kiedy trzeba, przeklnie arcybiskupa w katedrze.

Gdy spotyka zafascynowanego nią debiutującego aktora, chce swoim zwyczajem podarować mu wszystko. A stać ją na wiele. Ale ile tak naprawdę będzie ją kosztować miłość do młodszego mężczyzny?

W najnowszej powieści Manuela Gretkowska z przenikliwością i humorem portretuje kobietę niezwykłą i pełną sprzeczności. Nieprzewidywalną, groźną niczym piorun kulisty. To opowieść o szczodrości, zachłanności, pragnieniach i nienasyceniu.

Manuela Gretkowska – jedna z najbardziej wyrazistych polskich pisarek, autorka ponad 20 książek, w tym bestsellerów takich jak Polka, Trans, Poetka i książę, Faworyty. Scenarzystka filmowa i felietonistka „Newsweeka”.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8495-1
Rozmiar pliku: 875 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Bezśnieżny mróz, skrzypią gwiazdy nad miasteczkiem. I ławki w zborze otwartym każdej nocy. Przez zimną ciemność idą do niego za potrzebą wiary przodkowie von Bachmanów, obuci nie w klekoczące chodaki, ale w same filcowe onuce powiązane sznurkiem. Bezszelestny przemarsz dostojnych mieszczan, trucht dziecięcych stóp wybrukowaną ulicą. Polerowanie kocich łbów filcową podeszwą jak pucowanie miedzianych garnków na chwałę czystego, oszczędnego żywota.

Spieszą wysłuchać Biblii. Odczytywanej dzień i noc choćby do pustych ławek. Niech słowo Boże brzmi w Kleve aż do końca świata. Ostatniego z lektorów zastąpi Jezus Chrystus, gdy pokona nierządnicę babilońską. Odzianą w zgorszenie jaskrawego zbytku, złoto, szeleszczące pokuszeniem tafty, brokaty. W protestanckim Kleve każde ubranie poza bielą i czernią ma odcień pychy.

Filc wygłusza kroki, nie budząc małomiasteczkowych katolików otulonych pierzynami zamiast łaską. Śpiących za kotarami. U protestantów nigdy nie zasłaniano okien.

Tej nocy Gustav von Bachman długim srebrnym szpikulcem nadziewa pieczeń z talerza. Zwykłe sztućce są za krótkie, by sięgnąć poza półmetrową kryzę. Jej wykrochmalona biel odcina nadzianą wykwintnymi myślami głowę radcy von Bachmana od reszty jego ciała, zamaskowanego czernią stroju.

Inaczej niż w Wenecji, gdzie maski zakładają trwoniący bezmyślnie majątek na całoroczną zabawę. Ale kobiety odsłaniają piersi, a mężczyźni kolorowym, obcisłym jedwabiem podkreślają kształt nóg. Rozpustne zakonnice haftują im rozporki, biorąc miarę własnymi rękoma.

Gustav von Bachman był lata temu w Wenecji i to widział. Widziałby dużo więcej, gdyby pozwoliło mu kuszone nadaremnie sumienie.

Zbór wysłał go tam po najwspanialsze na świecie posrebrzane lustra. Nie miały służyć próżnemu przeglądaniu się w ich kryształowej poświacie. Lustra zawieszono wysoko obok ołtarza zboru pozbawionego obrazów i figur, cudownych jedynie dla katolików. We wzajemnych odbiciach nieskalanych tafli weneckich luster widoczna była krystalicznie czysta nieskończoność Boga, bo _soli Deo gloria_. Jedynie Bóg jest godzien oddania Mu czci.

Przypadkiem, chociaż przypadków nie ma, jest tylko źle ukryty szew łączący czas z przestrzenią, przez Kleve przejeżdżał wtedy kompozytor Bach. Zaproszono go na pierwsze „zwierciadlane” nabożeństwo. Wypróbował również nowe organy i zagrał kilka psalmów według własnej muzyki. Został w zborze do rana zaciekawiony niespotykanym gdzie indziej zwyczajem całonocnego czytania Biblii.

Grając, używał najcichszych rejestrów. Melodia uśpiła wszystkich pięciu wiernych, razem z czytającym Pismo Święte. Bach wstał od organów, żeby zmienić zastygłego przy pulpicie lektora, sam dalej czytał śpiącym.

Gustav von Bachman dowiedział się o tym od Johanny, córki kompozytora. Spodobała mu się i odwiedzał ją w zajeździe pod pretekstem regulowania przez magistrat Kleve zapłaty dla jej ojca. Kompozytor, jego żona i zabrana w swoją pierwszą podróż szesnastoletnia Johanna zajmowali dwa pokoje. Pani Bachowa przepisywała notowane w twórczym pośpiechu kompozycje męża. Był bardzo zadowolony z tego, co zagrał nocą w zborze.

„Jeżeli moja muzyka uśpiła sześć osób, to uśpi sześć razy mocniej jedną” – przeliczał moc swojego talentu niby aptekarz dawkę lekarstwa. Maniacko powtarzał warianty melodii, ekstrahując z nich moc tonów.

Żona Bacha – Magdalena, w panieńskich czasach wybitna sopranistka na książęcych dworach, była zachwycona urobkiem męża. Przepisując jego pospieszne nuty, z zadowolenia nuciła własną melodię.

Piękna córka Bacha powiedziała młodemu von Bachmanowi, że są w drodze do hrabiego Keyserlinga, który zamówił utwór na bezsenność. Obiecał sporo zapłacić za coś skutecznego. Napisała potem w liście: „Hrabia dosłownie ozłocił mojego ojca”. I dopłacił za przysłanie ucznia kompozytora – Goldberga, grającego mu co noc do snu Bachowskie wariacje. Stąd ich nazwa – Goldbergowskie, chociaż skomponował je Bach.

Najpiękniejsza z tych kompozycji jest otwierająca je aria.

– Wiecie, dlaczego najpiękniejsza? – pytał już któryś raz stary radca von Bachman wpatrzonych w niego wnuków. – Bo napisała ją Magdalena, żona Bacha. Sam to słyszałem i widziałem w 1741 roku, siedząc z nimi w zajeździe! Dopisała, a nie przepisała, arię na początku wariacji. Posłuchajcie, jakie to inne, śpiewne, kobiece. Doskonałe… Prawą ręką grasz dwa głosy: dwa lustra rozmawiające ze sobą w nieskończoność, wysoko, tak jak je zawieszono pod sufitem zboru, wyżej, sopranem – tłumaczył dzieciom i wnukom przy fortepianie brzmiącym mu zbyt gładko.

Uczył się solfeżu jeszcze przy brzęczącym metalicznie klawesynie. Gładki dźwięk fortepianu wyściełał komfort późniejszych czasów.

– Lewa ręka idzie polonezem. – Wybijał taneczny rytm wariacji. – Bach marzył o posadzie u polsko-saksońskiego króla Augusta Mocnego, chciał się wkraść w jego łaski. Dlatego _Wariacje Goldbergowskie_ są muzyczną unią polsko-niemiecką. Pod kryształowo-protestanckim wszechwidzącym okiem Boga. – Dziewięćdziesięcioletni Gustav von Bachman w starodawnej białej kryzie pod brodą dyrygował szponem srebrnego widelca do nabijania kąsków mięsa.

Takim w migawce wspomnienia, pod przysłoną powieki zapamiętał go wnuk Fryderyk. Rodzina von Bachmanów zamieszkała potem w Prusach. Następne pokolenie porzuciło Toruń ceglanych kamienic wypieczonych jak pierniki z lukrem zdobień. Bachmanowie przenieśli się do Warszawy.2

Fryderyk von Bachman w warszawskim salonie, słuchając fortepianowej gry swojej kilkuletniej córki, powtarzał słowa dziadka: „Najlepszy fragment utworu Bacha skomponowała jego żona”.

– Była lepsza od niego? – Lucyna powtarzała ozdobnik _Wariacji Goldbergowskich_, czekając, aż ojciec przełoży jej nuty.

– Nie daj się, córeczko, nie daj tym… _verfluchte_… _salop_… mężczyznom.

W domu von Bachmanów klęło się w obcych językach, zachowując czystość polskiego. Lucyna, znając niemiecki, francuski, to, co myślała, mówiła po polsku.

Opowieść pradziadka o Frau Bach, wzmocniona echem rodzinnej tradycji, dała Lucynie pewność własnej racji. Mogą dyktować, co ma robić, ona i tak wie swoje, śpiewająco. To jej aria w wariacjach życia. Dlatego wychodząc głupio za mąż, za dziwkarza, nie zamierzała dźwigać swojego krzyża przez życie i Krakowskie Przedmieście. Ani zarazić się kiłą. Nosić po mężu nazwisko i jego syf. Lucyna, po drugim mężu Ćwierczakiewiczowa, nie cierpiała romantycznej ściemy, aktorstwa i Lasku Bielańskiego, gdzie dla komediantki zawisł jej ukochany brat.

Pod koniec XIX wieku była bajecznie bogata, sławna. Nadal temperamentna, chociaż zaczynała siwieć, dość tęga, rumiana i krzykliwa. Ludzie widzieli tylko jej wdowią czerń i pieniądze. Potrząsała nimi w puszce na Powązkach.3

– Hrabia w podszewkę pikowany. – Wskazała szpakowatego mężczyznę.

Wiatr, zacinając śniegiem z deszczem, odchylił mu czarny wełniany płaszcz podszyty jedwabistą czerwienią.

Do głównej alei cmentarza przeciskali się gapie zobaczyć coroczne widowisko: kwestującą Lucynę Ćwierczakiewiczową, zwaną przez bliskich Lucy.

– No proszę, zwykły urzędnik, a nie pożałował! – Triumfalnie podniosła łopoczący banknot ponad swoją głowę owiniętą szalem.

W spierzchniętej od chłodu dłoni zgniotła papierową rublówkę.

– Na ubogich. – Wepchnęła ją do skarbony. – Na samotne matki, dawać, dawać, nie obcyndalać się!!!

Razem z Heleną, młodą panną do towarzystwa, zaszła drogę małżeństwu próbującemu skręcić w cmentarną alejkę.

– Już daliśmy – zapewniła spod kapelusika żona trzymająca się ramienia męża.

– Co z tego? Oni życie oddali. – Lucyna podsunęła im puszkę, brzdęk, brzdęk, posypał się monetowy miał.

Podziękowała i już śledziła mściwym spojrzeniem parę elegantek kryjących się między grobowcami.

– 50 buuuty, 30 rubli rękawiiiczki – krzyczała głośniej niż licytujący na aukcji. – Futro ze sto. Nieee, norki to 120, a wdowom po bohaterach żałujecie?! Żebyście jak te norki pod włos czesane wyliniały!

Z zamieszania skorzystała dziewczynka otulona futerkiem, w lisiej czapie. Wyciągnęła matce z kieszeni czekoladki i uciekła, omijając zatłoczone ścieżki. Przeskakiwała coraz mniejsze, uboższe groby. Powiewały za nią rękawiczki na sznurku. Dziewczynka przełykała słodycz rozpuszczających się w ustach czekoladek. Kilka topniało w jej zaciśniętej rączce. Niosła je płaczącemu pod murem chłopcu, mniejszemu od niej.

– Masz. – Podała resztkę bezkształtnej czekoladki.

Chłopiec wyglądał jak skurczony żałobą dorosły. Smutek wyżłobił mu pod oczami ciemne doliny – dziewczynka pamiętała opisy żałoby czytane przez matkę w salonie.

„Jemu – pomyślała – smutek dał z piąchy i ma siniaki”.

Ubrany był w dorosłe stroje, ciemne, sztywne, za duże. Oddała mu resztę czekoladek. Panie w kościele też oddawały swoje rzeczy biednym. Dziewczynka była ciekawa tej części cmentarza z brzozowymi krzyżami, kopcami świeżej ziemi. Kobiet, które widywane na ulicach, targach, wydawały się nie mieć niczego, a tutaj miały groby i nad nimi płakały. Służące, sprzątaczki, posługaczki. Wiecznie zapracowane panny kuchenne – niby ożywione sprzęty rodzące własne dzieci.

– Daj jesce – poprosił chłopiec.

Pokazała puste dłonie poklejone słodyczą. Wylizał je.

– Uklęknij. – Tak mężczyźni z szacunkiem całowali panie po rękach, cichutko cmok, cmok, nie mlaszcząc.

– Skąd je mas? – kombinował zaradnie.

– Od aniołów. – Spojrzała w górę, żeby się nie domyślił, że wzięła natchnienie z cmentarnych figur. – Srają czekoladkami.

– Nieplawda. – Podniósł się obrażony.

Wbił ręce w kieszenie, zapominając, że są dziurawe i pięści będą wystawać spod przykrótkiego paltocika.

– Prawda, tata mi mówił, jest w niebie.

– A mój tu. – Wskazał palcem wystającym spod płaszcza. – Poleci mi po takie cekoladki, tylko zeby Ruscy go znowu nie zabili.

– Ciii. – Dziewczynka zakryła mu usta. – Mojego też.

Rozejrzała się, czy oprócz patrolu nie przechadzają się panowie udający ludzi – matka wytłumaczyła jej, kim są szpicle.

Szepty dzieci zagłuszyło walenie skarbony Ćwierczakiewiczowej. Nadchodziła, dudniąc głosem:

– Widać, że podróba, nie paryski kapelusz. Oddaj sierotom, co zaoszczędziłaś. – Wypatrzyła cofającą się przed nią modnisię. – Nie na groby, na żywych zbieram! „Niech umarli grzebią swoich umarłych” w Biblii napisane. Wdowy z czegoś żyć muszą!

– Do protestantów niech pani idzie, pani Lucyno – poradził wrzucający datek.

– Nie muszę. Protestanci sami dają. Wstyd, Polacy katolicy, biednych nie wspomagać, wstyd.

Helena obeszła ze skarbonką krąg gapiów. Jeden z nich zatrzymał ją, o coś pytając. Tłum przyłączył się do procesji. Ksiądz z monstrancją szedł w stronę świeżych grobów pod murem. Pieśni mieszały się z zawodzeniem stojących tam kobiet. Lucy przestała potrząsać puszką. Zabrała Helenę na bok. Przesypała jej do torby swoją pełną puszkę.

– Oj! – Dziewczyna ugięła się pod ciężarem. – Zmarzłam.

– Nie jęcz, samotne matki ciężej mają. Mało, Helenka, za mało… – Szacowała zebrany bilon.

Poszukała banknotów, zmięła je i rozsunęła pelerynę dziewczyny.

– Co pani robi?!

– Papier grzeje. – Wcisnęła zwitki w jej stanik. – Bawarkę powinnaś pić, herbatę z mlekiem na porost cycków. – Lucy ciągle dawała rady, żyła z ich dawania. – Czym ty dziecko wykarmisz?

Przy szczupłej sylwetce wypchany pieniędzmi biust prezentował się okazale. Zadowolona Lucy rozpuściła jej włosy. Popchnęła do głównej alei i posadziła przy okazałym pomniku. Z grobowca obok zabrała znicz dla podświetlenia całości. Większy efekt, więcej widzów.

– Weź od tamtego odpal – poradziła.

– Przecież ma pani zapałki. – Helena nie chciała się przeciskać między nagrobkami i brudzić kapiącą stearyną, żeby zapalić knot od płomienia.

– Drogie, po co marnować? Niczego cię nie nauczyłam? Oszczędność, czystość i praca, trzy przykazania.

Helena poszła zapalić znicz, rzuciła go sobie pod nogi.

– Ręka wyżej. – Lucy upozowała ją. – Pochyl głowę, wypnij pierś. – Poprawiła długie blond włosy spływające do ziemi. – Polonia opłakująca! Polonia jak żywa! – przekrzyczała rozszlochaną procesję brzęczącą dzwonkami ministrantów. – Kwadransik jeszcze. – Pochyliła się nad swoją żywą rzeźbą. – No, wytrzymaj, dzielna dziewczyna. Pomyśl, dzieci poległych przymierają głodem…

Lucy zatarła zziębnięte palce w mitenkach i ruszyła z puszką naprzeciw tłumu ciekawskich.

– Dziękuję, dziękuję. – Podsuwała skarbonkę.

Z jej ramienia ściekała biała ptasia kupa. Lucy polała plamę deszczówką z cmentarnej konewki. Natarła żwirem, splunięciem zagęściła papkę.

– Jak w pani książkach, rach-ciach i czyste – ucieszyła się kobieta w toczku.

– A żeby pani wiedziała. Niech sobie inni pierdolety odpierdalają, ja uczciwie piszę.

– Taki język na cmentarzu, na ziemi święconej! – oburzył się mężczyzna niosący owinięty szarym papierem wieniec z powiewającymi szarfami.

– Jakbyście wy nie mówili po ludzku. – Lucy wycierała płaszcz. – Kobiety też mogą.

– Rozum pani odjęło! – odburknął.

– Szkoda, że nie lat. Jęzor długi, rączka za krótka do kieszeni sięgnąć, nie? – Potrząsnęła swoją pustawą puszką.

Zajęty zdejmowaniem papieru z wieńca, udawał, że jej nie słyszy.

– Odpady i mężczyzn segregujemy o tam. – Pokazała na śmietnik blisko pomnika, przy którym Polonia, zamiast pozować, rozmawiała z jakimś fircykiem.

– Obiecałaś! – Stał przed pochyloną Heleną.

– Nie teraz, idź już, no idź.

– Jeszcze nie teraz czy w ogóle?

Lucy nie słyszała ich rozmowy ani szyderczego:

– Kasa i cycki – rzuconego przez fircyka na odchodne, co doprowadziło Helenę do łez.

Potrącił nadchodzącą ze skarboną na brzuchu Ćwierczakiewiczową.

– Co pan? – Przyjrzała mu się uważnie, gdy obszukiwał kieszenie. – Patriota na raty? – Niedawno go widziała, sypał kasą i kręcił się koło nich przy głównej alei.

Teraz zagradzała mu drogę, póki nie wyłuskał ostatniej monety. Metalicznej pestki, z której rozrasta się bogactwo. Żadnej, srebrnej czy złotej, nie wolno pomijać. Każda może być początkiem majątku. Albo szczodrości. Czekała cierpliwie. Fircyk opróżnił ostatnią kieszeń wewnątrz pachnącego tytoniem futra.

Podmuch wiatru odsunął włosy z zapłakanej twarzy Heleny.

– Prawdziwe łzy Polonii nad swoimi dziećmi! Chodźcie zobaczyć, prawdziwe łzy! – Lucy próbowała odciągnąć ludzi od procesji.

Helena otarła czerwony nos, nie wyglądał już romantycznie.

– Gdzie się nauczyłaś płakać na zawołanie? – Okryła ją peleryną i pchnęła do wyjścia. – Modrzejewska umie, ale ty?

– Z zimna i o rodzicach sobie przypomniałam. Może im świeczkę zapalę?

Pod krzyżem, gdzie modlono się za wszystkie dusze, biła łuna od setek płomieni.

– Gdzie indziej. – Lucyna zabrała ją na cmentarz obok.

– Ale to nie nasz, tylko niemiecki, kalwinów. – Dziewczyna czytała napisy na pomnikach. – I tak ciemno. Nie obchodzą Wszystkich Świętych?

– Świeczek nie palą, ale Bóg swoich widzi. – Lucy masowała sobie obolałą nogę pod suknią. – Moja mamusia i tatuś. – Stanęły przy grobowcu von Bachmanów.

– Kto to? – Helena pochyliła się nad płaskorzeźbą mężczyzny o szlachetnych rysach. – Taki młody, trzydzieści dwa lata.

– Brat. – W Lucy nie było już emocji.

Został nagrobny kamień, na nim litery, cyfry. Wspomnienie brata uczącego ją czytać, liczyć.

– Na suchoty umarł? Piękny… – Dla Heleny taką anielską urodę mogli mieć tylko gruźlicy. Albo hrabiowie.

Rubaszna Ćwierczakiewiczowa nie mogła być z arystokracji.

– Studiów jeszcze nie skończył, a wszystkie kancelarie go chciały. – Wytarła głośno nos. – Wygrywał każdą sprawę.

– Adwokat? Na co umarł?

– Młodość to najgorsza choroba. Krótka, ale najgorsza. Trzymaj się mnie, Helenka, żeby minęły ci duperele i uniesienia, wtedy będziesz sobą. – Lucyna zapaliła jedną zapałkę i włożyła ją do pudełka ze szklistą czerwoną draską. Zanim buchnął płomień, upuściła je na stopień grobowca. – Powiesił się z miłości.4

Do powozu trzeba było się dostać przez zatłoczony chodnik. Konie okryte kapami przed deszczem, nawołujący swoich państwa woźnice. Wiatr wyrywał parasole, Lucyna z Heleną osłaniały się, idąc skulone blisko cmentarnego muru. Minął je bosy, półślepy żebrak. W porządnej czapce, ale w łachmanach, z pobliźnioną twarzą i z opaską na oku. Szedł powoli pod prąd tłumu, godnie torując sobie drogę kijem.

– Panie starszy, panie starszy! – Lucy zawróciła.

– Słucham wielmożną. – Mimo deszczu zdjął z szacunkiem czapkę.

– Czy my się nie znamy?

Nie patrzyła mu w oczy. Jej wzrok przykuły zmarznięte nogi starca, obojętnego na chłód. Zrogowaciałe paznokcie były przerośnięte, jakby miały się stać chroniącą palce łuską.

– Tylko swoich znam. Do nich przyszedłem. – Ruszył znowu w kierunku bramy cmentarza.

Kulejąc, przyspieszyła, ale nie wsiadła za Heleną do czekającego powozu. Znalazła inny. Sadowił się w nim opasły mężczyzna w cylindrze i smoliście czarnych butach z krokodylej skóry. Lucy umiała ocenić ich wartość, rozmiar też. Na tym polegała jej praca – recenzentki trendów. Pasażer upatrzonego powozu nie powinien poczuć straty, przynajmniej finansowej. Złapała go za błyszczący but.

– Pani, czego?! – Szarpał się przyduszony jej tuszą. – Rozbój! Ratunku!

– Grzecznie proszę. – Rozwiązała mu sznurówki, ściągnęła jednym ruchem swój łup.

Krzyki okradanego zagłuszyła gardłowym rżeniem, głośniejszym od zniecierpliwionego konia przy powozie. Osiągnęła to, o co jej chodziło – zaskoczony mężczyzna przestał się wyrywać. Znieruchomiał, więc łatwo poszło ściągnięcie mu drugiego buta.

– Wariatka! – Nie mógł uwierzyć w jej siłę, nadal wciskała mu łokieć w brzuch. – Zaraz, zaraz…

Musiał ją znać. Zadowoloną twarz Lucy powielały gazety, do których pisała, ilustrowane pisma, gdzie była wyrocznią stylu, i witryny księgarni. – To pani?… Ćwierczakiewiczowa?

– Gdzie tam, Michał Archanioł przyleciał twoje skarpety wąchać.

– Dlaczego? Dlaczego ja?

– Bohatera nie wesprzesz? Powstańca? – Pokazała na oddalającą się sylwetkę bosego żebraka. – Wstydu, człowieku, nie masz.

Wyjął portfel.

– Dość? – Odliczył banknoty. – Jak ja w deszcz do domu pójdę, droga pani… – Miał nadzieję wykupić swoje nowe buty.

– Konno se wjedziesz na piętro – odpowiedziała bez złośliwości, z dziecięcą beztroską.

Zapominając o bolącej nodze, przeskakiwała kałuże, by dogonić powstańca.5

– Paciorek, likierek i spać. – Potarła jeszcze zziębnięte dłonie Heleny.

Dorożkarz, chociaż to był jego pierwszy kurs z Ćwierczakiewiczową, zatrzymał się dokładnie przed bramą kamienicy przy Królewskiej 3. Wszyscy w Warszawie znali ten adres.

– Pamiętaj, jutro o piątej trzydzieści i ani minuty później – poinstruowała go Lucy zza uchylonego okienka.

Czarne koronki szala oblepiły jej twarz.

– Rozkaz to rozkaz, w wojsku służyłem.

– I bagaże trzeba będzie znieść. – Helena była echem Ćwierczakiewiczowej, delikatnym, przypominającym z daleka prośbę, nie komendę.

Zeszła pierwsza po schodkach.

– Się rozumie. – Dorożkarz uwiedziony urodą dziewczyny patrzył na jej posklejane deszczem rzęsy, a nie na sakiewkę, w której szukała dla niego napiwku. – Bagaże w kurs wliczone. Zaszczyt wielmożną panią Ćwierczakiewicz wozić, nie uwierzą mi…

Lucy gramoliła się z dorożki, szukając wsparcia Heleny. Dostrzegła monety podawane woźnicy.

– Jutro dostaniesz. – Zgarnęła je palcami brudnymi od czarnej pasty. Umazała się nią, walcząc przed cmentarzem o buty. – Z naddatkiem zapłacę. – Władczym gestem uciszyła dorożkarza.

Skrzypienie bramy było tłem do operowej tyrady Ćwierczakiewiczowej, dramatycznie wypowiadającej słowa, by utrzymać tonację słusznej skargi.

– Mam z nerwów nie spać?! Niech on się martwi! Trzeba umieć z ludźmi, Helenka. Człowiek za piniądzem chodzi jak koń za owsem… A to co?!

Pod nogi spadł im kolorowy ptak. Z okien Ćwierczakiewiczowej na drugim piętrze zwisały powiązane głowami w dół bażanty.

– Nasz, skruszał. – Helena go podniosła, sprawdzając, czy mięso wystarczająco podgniło.

– Na chwilę spuścisz z oka i po Warszawie bażantami rzucają.

– Sznurek pękł.

– Sznurek? – Lucy zabrała jej bażanta. – Zaraz ja pęknę ze złości. Fela! Mikołaj! – Gdyby mogła, rzuciłaby martwym ptakiem w otwierające się okno.

Na schodach zatrzymał Ćwierczakiewiczową ból nogi. Helena przerzuciła sobie przez ramię torbę i wciągała ją po schodach.

– Szybciej. – Lucy wymachiwała bażantem. – Szybciej! – pospieszała dziewczynę jak lokomotywa napędzana oburzeniem.

Para z oddechów i wilgoć przemoczonych ubrań unosiły się wokół nich na białej marmurowej klatce mieszczańskiej kamienicy.6

Otworzyły się drzwi mieszkania Lucyny Ćwierczakiewiczowej, wysokie, z kolumnami rzeźbionymi w liście akantu. Za nimi ciemność. Wysunęły się z niej prawie na klatkę schodową długie ręce lokaja. Ćwierczakiewiczowa nie dała sobie zdjąć płaszcza. Najpierw podsunęła mu pod nos bażanta.

– Na polowaniu pani była? Nie na cmentarzu? – Jego zdziwienie było autentyczne. – Aaaaa. – Zrozumiał, gdy Helena wskazała okno.

– Kretyn! – Zdzieliła go bażantem Lucy. – Mam lokaja kretyna! – Skopała z nóg buty i pokrwawione pończochy. – Dodawać chociaż umiesz? Przelicz. – Wyswobodziła się z ciężkiej torby. – Fellaaa! Ile razy mam mówić, drutem wiązać!

Służąca w rodzinie Bachmanów od pół wieku Fela umiała postawić się Lucynie.

– Nie tknę drutu. – Bała się jęku cyny.

Dźwięk pękającego cynowego drutu wydawał się zbyt ludzki. U niej na wsi pod Kutnem mówiono, że cyna płacze za karę. Cynowe były gwoździe Jezusa na krzyżu.

– To łańcuchem przykuj. – Lucyna celowała skruszałym ptakiem w stronę kuchni. – Ciemno, jakby kto w dupie węgla szukał! – Włączyła światło ebonitowym pokrętłem.

– Wtyki trudno znaleźć – usprawiedliwił się lokaj. – I całkiem porządne lampy naftowe pani wyrzuciła.

– Akurat, elektryki się boi, że go zabije. – Fela znała lęki Mikołaja.

Starokawalerskie: przed samotną śmiercią, od kalectwa czy prądu. I strach przed biedą. Dla Lucyny płacącej mu dużo więcej od poprzedniego pana – sfiksowanego austriackiego barona – zrobiłby wszystko oprócz dotykania nowo założonych włączników elektrycznych i żarówek.

Fiksacja barona polegała na polerowaniu. Wszystko musiało lśnić, po niemiecku; _glanz Pomade_. Jaja barona również. Kazał je smarować brylantyną i wieczorem czyścić na błysk. O tym Mikołaj nikomu nie mówił, nikt nie podałby mu ręki, nawet gdyby nosił białe rękawiczki. Ani nie dostałby nowej pracy, której po kryjomu szukał. Gruźlica, syfilis państwa albo coś mniej pospolitego niż brylantynowane jądra zmniejszały szanse znalezienia dobrego domu. Mikołaj miał szczęście, Ćwierczakiewiczowej wystarczyły dobre maniery i uczciwość spojrzenia. Sama go zaczepiła na ulicy, gdy zamykał drzwiczki powozu ozdobione herbem barona: krzyż Cesarstwa Rzymskiego ze strusim piórem. Mikołaj wyglądał tak pięknie w czarnej liberii szamerowanej czerwienią i złotem. Żołnierz nieistniejącej armii, wiernie maszerującej w miejscu dla swego pracodawcy.

Lucy wzięła go do siebie za prezencję i wojskową, nieco sztywną postawę. Podejrzewała, że jest nieślubnym synem barona, u którego do śmierci tyrała jego matka. Zresztą jaki baron? Gadanie, mogłaby zostać księżną austriacką, płacąc niewiele więcej. Wysoki, dystyngowany Mikołaj miał w sobie „cichą godność” świadczącą o szlachetności. W przeciwieństwie do warszawskich cwaniaków: woźniców, druciarzy, fagasów, był niezaradny życiowo, co gwarantowało lojalność.

– Nogi przemoczyła – zatroskała się Fela.

– Gdzie tam, krążenie mi nawala. – Lucy otarła

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: