- promocja
- W empik go
Mistyfikator - ebook
Mistyfikator - ebook
1917 rok, Lwów. Wojna zbliża się ku końcowi, ale miasto wrze w ogniu narodowych ambicji.
Mieszka tu Wiktor Fogel, syn lokalnego wariata, albinos i odmieniec. Wiktor mimo młodego wieku już wie, że nic nie boli dotkliwiej niż inność. Dzięki przypadkowemu spotkaniu charakteryzatora teatralnego chłopak odkrywa talent do przeobrażania twarzy.
W poszukiwaniu lepszego życia opuszcza płonący Lwów i udaje się do Berlina – miasta rozpusty i dekadencji, domów uciech i kabaretów.
Poznaj Wiktora Fogla, którego niezwykły talent stanowi zarazem uśmiech losu i przekleństwo. Odwiedź wielokulturowy Lwów oraz Berlin opętany gorączką swinga.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66573-75-8 |
Rozmiar pliku: | 634 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Berlin, 1921 rok
Natasza zjawiała się przed czasem. Cicho, jak nikt inny, stukała do drzwi. Rozsupłując szal, mówiła, że to jedyne miejsce, gdzie przychodzi punktualnie. A Wiktor uśmiechał się za każdym razem. Odbierał od niej płaszcz, kapelusz i wprowadzał do salonu, gdzie już na fotelu czekał pled. Odsłaniał też rolety, tak jak lubiła. Wszystko miał przygotowane wcześniej, nie skupiłby się przecież, gdyby wiedział, że na niego czeka.
Gdy Natasza Rosanova zapowiadała wizytę, należało pamiętać o trzech rzeczach: rozrobieniu masy, schłodzeniu belugi oraz wolnym popołudniu dla Yany. Yana Alma, jego gospodyni, zdobywała tę ruską gorzałę spod ziemi, ale hrabiny nie trawiła, co odkrył dopiero niedawno. Natasza, delikatna z pozoru jak różany płatek, potrafiła się zaraźliwie śmiać i pić wódkę tak, że nikt nie umiał jej w tym dorównać – z wdziękiem, lubością i zawsze do dna.
Przed jej przyjściem Wiktor zamykał się w pracowni i porcjował składniki. Z ciosanej flaszy starannie odmierzał trzydzieści gramów szarawego wosku, a trzonkiem odłupywał szkliste grudki kalafonii. Żywica musiała być bez domieszek, koniecznie pierwszorzędnego gatunku, bo te mniej szlachetne uczulały. Bryłki kalafonii ubijał ceramicznym tłuczkiem i podgrzewał na niewielkim ogniu, by zmienić je w płynną maź, dodawał wosk, porcję terpentyny i puder z perłopławów. Najczęściej używał Pinctada margaritifera1, miękkich i kluchowatych stworzeń podobnych do zaciśniętych piąstek, wetkniętych w bure konchy najeżone kolcami. Sto gramów tego cudu starczało na jakieś dziesięć porcji, przy tym były trudno dostępne, a dostawy ciągnęły się tygodniami. Wreszcie, gdy masa zaczynała wypełniać pokój aromatem lata, przelewał ją do porcelanowego naczynia.
1 Perłopław indyjski – gatunek ostrygi perłowej.
Natasza Rosanova sączyła zimną belugę na przemian z mocną herbatą, jakby nie potrafiła się zdecydować, co woli w pierwszej kolejności. Moszcząc się w śliwkowym fotelu, zzuwała wiązane buciki i podwijała pod siebie nogi w dziecinny sposób; w takiej pozycji nie pokazałaby się pewnie nikomu innemu. Narzekała na zimno i na przeciągi, choć otulała się pledem, a potem opierała głowę o miękki zagłówek. Obserwowała go smutnym wzrokiem i poddawała jego dłoniom.
Wiktor lubił patrzeć w jej agrestowe oczy. Cenił w niej też, że nie męczyła go pogaduszkami, nie szukała na siłę tematów. Nie potrzebowała wypełniać ciszy słowami. Wolała nasłuchiwać stukotu zbliżającej się kolejki, która na wysokości okien pracowni śmigała estakadą w dół i znikała w tunelu niczym atrakcja w lunaparku. Czasem wspominała rodzinny dom. Najbardziej tęskniła za bratem i matką, których zostawiła pod Petersburgiem, i za białymi nocami. A tu w Berlinie nikt nie znał białych nocy.
W salonie najważniejsze były okna sięgające sufitu. We fragmencie jednego z nich wtopiono witraż – szachownicę z barwnych szybek, przez które popołudniowe słońce projektowało na ścianach fantazyjne arabeski. Okna zajmowały niemal całą ścianę i to dzięki nim Wiktor zakochał się w tym wnętrzu. Dobre światło było zresztą konieczne, gdy klasyfikował karnację, oceniał kondycję cery, przebarwienia i inne ślady, które na skórze zostawiał czas.
A czas był pracodawcą Wiktora Fogla. Większość klientek zjawiała się w salonie o strzelistych oknach właśnie z jego powodu: pragnęły zetrzeć upływ czasu z więdnących twarzy, opadających powiek, kącików ust, szyi i policzków. Siedząc w śliwkowym fotelu albo na sofie, wyłuskiwały z trzewi wyszywanych woreczków prywatne relikwie, pokazywały świadectwa niegdysiejszej świetności, wycinane z gazet recenzje zapomnianych spektakli i zdjęcia po to, aby uczynił je na powrót takimi jak dawniej – widzialnymi. Wszystkie łaknęły uwagi. I jakżeż szybko traciły przy tym czujność.
Wiktor nigdy nie przerywał, gdy o czymś opowiadały, mówiły więc niemal cały czas. Wystarczyło, by kiwał w zamyśleniu głową, a one wciągały go bezwzględnie w swój świat. W jego salonie z kolorowym witrażem czuły się na powrót szczęśliwe, ponieważ jego dotyk czynił cuda, zwracał je znów piękne światu, tak jak tego pragnęły. Przebrzmiałe gwiazdy, zapomniane muzy i dawne odkrycia sezonu Wiktor stwarzał niemal na nowo mocą perłopławów, kalafonii, tłuszczów i wosku. Odtwarzał symetrię tam, gdzie jej brakowało, doskonalił rysy, formował niezgrabne podbródki i podnosił zapadnięte policzki. Ujędrniał cerę i maskował szpetne nosy. Za pomocą chwilowej ułudy i słodkiego zwycięstwa nad przemijaniem przywracał wiarę w fakt, że to, co najlepsze, jeszcze przed nimi.
Teraz zaś miał w zanadrzu coś znacznie cenniejszego. Coś, co wabiło je mocniej i uzależniało.ROZDZIAŁ I
Lwów, lata 1917–1920
Wiktor Fogel wraz z babką gnieździli się w skrzydle dobudowanym do eleganckiej kamienicy, którą od frontu zdobił krokodyl o żarłocznie wykrzywionym pysku. W dobudowanym skrzydle ściany pokrywała odłażąca farba oraz ciemne wykwity grzybów, ciągnęło tam wilgocią z piwnicy i kocimi szczynami. Do dobudówki wchodziło się wprost z podwórza, minąwszy drewniane wygódki i koślawą kapliczkę. W pionie, gdzie mieszkali Wiktor z babką, rodzina Majeranców i pan Zając, lokale na skutek wady konstrukcyjnej składały się z dwóch niezależnych części. Pokoje z aneksem kuchennym leżały niecały metr wyżej od sypialni, połączone z nimi niczym trapem drewnianymi schodkami. Bywało to zabawne, ale częściej uciążliwe dla mieszkańców.
Mało kto pamiętał, że budynek z krokodylem zaprojektowano dla poborcy ceł. Smukła kamienica wdzięczyła się obok synagogi, ale z czasem straciła swoje zgrabne kształty, gdy dostawiono doń trzy ściany i zamknięto w jej środku kiszkowate podwórko z kapliczką. Jakoś wtedy okładzina z piaskowca ściemniała tak, że elewacja straciła bezpowrotnie swój wielkomiejski sznyt. Dlaczego dom poborcy ceł zdobił akurat krokodyl? Po Lwowie krążyły na ten temat różne domysły – śmiano się na przykład, że nie można było oddać trafniej gadziej natury właściciela. Dość, że budynek łączył w osobliwy sposób dwa niechętne sobie światy: dzianych „frajerów” od ulicy i „hołotę” wokół kapliczki.
Okna mieszkania Wiktora przyglądały się bezradnie kapliczce, a pod oknami Loli mieściła się pracownia gorsetów jej matki z francuskimi manekinami na wystawie, ponieważ madame Passerman kochała wszystko, co francuskie. Wiktor po raz pierwszy zobaczył Lolę właśnie w oknie jej mieszkania na pierwszym piętrze. Bawiła się jak dziecko puszczaniem zajączków, odbijając od burych ścian lustrzane światełka. Obserwowała je ze znudzoną miną i speszyła się, gdy uchwyciła jego wzrok. Za drugim razem Wiktor widział, jak zganiała z parapetu rudego kota. I zapewne nie miałoby to większego znaczenia, gdyby dwa dni później w eleganckiej bramie od ulicy nie zawisł plakat: Wczoraj wieczorem zaginął kot, rudy i bez obroży. Znalazcę uprasza się o kontakt w Atelier Gorsetów Madame Passerman. Czeka nagroda pieniężna.
– Ta od gaci kota szuka – mruknęła babka Adela. – Może drugiego do pary? Jednego już przecież chowa w głowie. – Szorowała druciakiem garnek i rzucała gniewne spojrzenia w stronę miski, gdzie spadały ziemniaczane obierki. – Jak człowiek nie ma zmartwień, to martwi się każdą głupotą. Jak nic, to ten konus spod trójki. Ten Rusek z pchlarzem zrobił porządek. Nie raz kocura gonił. Cieniej! – fuknęła na wnuka. – Tak terebisz te barabole, że z samych łupek można blinów utrzeć!2
2 Tak grubo obierasz te ziemniaki, że można by z tych obierek placków utrzeć (gw. lwow.).
Wiktor jej nie słuchał. Bujał się na kulawym stołku i obierał te ziemniaki, jak mu wyszło. Nienawidził kartofli, tego smrodku, jaki wypełniał kuchnię, gdy zaczynały się gotować. Obiecał sobie, że gdy już zacznie na siebie zarabiać, nie tknie ani jednego. Jedli je na okrągło na zmianę z kaszą. Nie mógł też słuchać swojej babki – wysuszonej i zrzędliwej jaszczurki, która ciemnymi, wyłupiastymi oczami łypała dookoła. Nawet nie musiała przy tym odwracać głowy. W odróżnieniu od innych babka była jednak w tym swoim ględzeniu sprawiedliwa. Dostawało się z grubsza wszystkim. Adela była szczera do bólu niczym lustro prawdy z bajek.
W tej części miasta wołali ją od lat do porodów. Wołali tak jak wcześniej jej babkę i jej matkę, bo tak się jakoś składało, że każda miała córkę, której przekazywała wielopokoleniową mądrość, jak wywołać poród, jak spowolnić, jak przekręcić płód w łonie, jak ulżyć, a potem bezpiecznie oczyścić macicę.
Adela też miała córkę, ale ta jej córka jakby nie z niej była zrodzona. Anna nie chciała chodzić do ludzi i nie chciała uczyć się fachu. Robota była niewdzięczna, a i ryzyko spore, bo tam, gdzie je wołano, nie proszono doktorów. Doktorzy umawiali się za pieniądze albo siedzieli w szpitalach. A szpitale były dla prostytutek i jeszcze dla przytułkowych, tych, co z miejsca potrzebowały dzieciaka zdać. Mówili też, że w szpitalu to prędzej śmierć można znaleźć, toteż babkę Adelę wołano do domów, bo tam rodzono u siebie, jak Bóg przykazał.
W samej kamienicy pod krokodylem babka przyjęła z tuzin porodów. Bozia dała, że zdrowe. A różnie się trafiało: pchały się na świat potworki nieszczęsne, koślawe, kosołape3, kosookie4, skrzywione, z wargą zajęczą, w stopach szpotawe… Tym najbardziej pokrzywdzonym na prośby matek niechętnie, ale wprawnym ruchem Adela pomagała też zejść z tego świata. Z tego się jednak nie spowiadała, bo żaden mężczyzna, nawet z największym krzyżykiem na szyi, niczego by nie zrozumiał.
3 Kosołapy – o krzywych nogach (gw. lwow. i kresowa).
4 Kosooki – zezowaty (gw. lwow. i kresowa).
– Żeby się nie męczyło, a inni razem z nim. – Zerkała na Matkę Boską za szybką wiszącą u niej nad łóżkiem.
Odkąd Wiktor pamiętał, zabierała go na famuły5. Nosił za babką miski i metalowe wiadro, a gdy szli, o jego metalowe ściany obijały się głośno kostka mydła i nożyce położnicze wyprażone wcześniej na kuchennych fajerkach. Babka się upierała, aby wszystko, łącznie z suchymi szmatkami, brali ze sobą, bo różnie bywało. U ludzi czasem myli ręce w miednicy z talerzami z poprzedniego dnia, a czasem brakowało nawet tej miednicy.
5 Famuła (gw. lwow.) – rodzina.
Wrzaski i przeciągłe wycie rodzących szybko przestały robić na Wiktorze wrażenie, podobnie jak wytrzeszczone ślipia ich dzieci, które nieufnie śledziły każdy jego krok. Dzieci te Wiktor wyganiał za drzwi, za to ich ojcowie zawsze znikali sami. Gdyby go zapytano wtedy, przyznałby, że wolałby kopać piłkę z tymi dziećmi, które wcześniej przepędzał, by nie plątały się babce pod nogami, ale nikt go o nic nie pytał. Zdaniem babki wszystkie chłopy podczas porodu traciły rozum, a skołowane kumy czy siostry zawadzały, toteż upierała się, aby przy rodzących zostawał jedynie jej kilkuletni wnuk.
Odwiedzali razem skromne czynszówki na wyższych piętrach, zatęchłe sutereny i zimne poddasza. Na najtańszych kondygnacjach na Kleparowie czy na Łyczakowie witały świat następne pokolenia cieśli, łyżkarzy, zdunów, literatów albo dorożkarzy, tragarzy, poetów, szklarzy oraz stróżów. Zaraz po rozwiązaniu sine ciałka niemowląt owijano w szarawe i ciasne tłumoczki i układano przy ich szarych ze zmęczenia matkach. Do tłumoczków mówiono po polsku, w jidysz, po ukraińsku, czasem po ormiańsku. Wszystkie te kiszkowate izdebki o brudnych ścianach wypełniał zaduch i zapaszek czegoś skisłego i zbyt długo smażonego. A babka, grzmiąc od progu, z miejsca domagała się powietrza. Dyskutowano albo wzruszano ramionami, ale zawsze rozwierano zaparzone lufciki i odtykano uszczelniane kocem okna. Proszono też ich do mieszkań sytuowanych wygodnie, na przykład na wysokim parterze. Tam przestronne pokoje wyciszały tłoczone tapety, dmuchane lampy ozłacały wnętrza, a stopy łaskotał dywan. Lepsze mieszkania posiadały własne łazienki, a zdobiły je muślinowe firanki i ukwiecone balkony. Wśród kryształowych serwantek czekano na potomków kupców, urzędników, naczelników kolei albo zarządców poczty, handlarzy futer, buchalterów, radców prawnych bądź fabrykantów. Tam także mówiono po polsku, w jidysz, po ukraińsku, czasem po niemiecku.
Bez względu na piętro, status czy dekoracje grymas bólu wywołany skurczami porodowymi wykrzywiał jednakowo wszystkie twarze.
– Krzycz, kochaneńka, krzycz za was dwoje – dopingowała babka Adela. – Niech cię słyszy ulica i ten twój, co to ci prezent zmajstrował. No, nie zaciskaj mi ust, napniesz się i dziecku będzie trudniej.
*
Żydowskie babki chłopaków z podwórka miały baloniaste piersi, nosiły ufryzowane peruki i piekły pachnące cebularze. Polskie babki miały podobne piersi, wyliniałe z wiekiem włosy zakrywały chustkami, a dzieciakom z podwórka podtykały pajdy ze śmietaną i cukrem. Z niemieckimi było pewnie podobnie, choć niemieckich babek akurat u nich w kamienicy nie było, ale szwargoczące Hansy i Godfrydy kopały ze wszystkimi piłkę za kapliczką.
Babka Adela nie miała piersi (Wiktor specjalnie się przyglądał), ponieważ w każdym miejscu swojego ciała była kanciasta. Włosy nosiła zebrane w wieczny koczek na czubku głowy, z którym zapewne się urodziła. Żadnego cebularza by nie upiekła, a chleb ze śmietaną i cukrem prędzej zjadłaby sama. Niemniej jednak tylko o niej, babce Wiktora, mówiło się z ostrożnym podziwem, że jak komplikacje, to wołać Adelę. O żadnej innej z piersiami czy bez tak nie mówiono.
Było jej bliżej do kawalerzysty niż do statecznej matrony. Nie znosiła gotować i klęła niczym lwowski baciar6. Miała w nosie, czy wnuk nosi się ciepło, i przeganiała smutki jarzębiakiem. Od jarzębiaka albo jałowcówki nie rwała jej wątroba, więc chętnie brała je w rozliczeniu, gdy klyjentce brakło umówionej gotówki. Już w domu, wychyliwszy pierwszą szklankę, sadowiła się na łóżku i kazała sobie zdjąć z olchowej szafy organki. Tak nazywała potężny akordeon, który dostała od starego Cygana. Cygan nazywał się Ioska i był wielki jak niedźwiedź. Wiktor zapamiętał, jak się nazywał, bo jakaś staruszka, drepcąc przed namiotem na Lisim Polu, dokąd przywiodła ich połowa taboru, wciąż pokrzykiwała: „Przecież Ioska oznacza, że się będzie mnożył!”. Wiktor nie znał tego słowa i pytał o nie babkę, ale zaraz go ofuknęła, żeby jej po próżnicy nie bajtlował7, gdyż na miejscu okazało się, że żona Cygana spodziewa się bliźniaków. Na tamtą dziewczynę wołali Syntia i wyglądała, jakby była córką Ioski. Gdy Adela dotarła wreszcie do jej namiotu, ta ledwo żyła, ochrypła od wrzasków. Syntia miała mokre od potu włosy, patyki zamiast nóg i brzuch niczym balon, a w nim bliźniaki owinięte pępowiną wokół szyi.
6 Baciar – lwowski ulicznik, łobuz (gw. lwow.).
7 Bajtlować – mówić dużo o czymś nieważnym (gw. lwow.).
Klepiąc pieszczotliwie organki i wspominając Syntię, babka zaznaczała, że musiał to być jeden z tych razów, kiedy kierował nią sam Pan Bozia; wszystko dobrze się skończyło jedynie cudem, gdyż sprowadzono ją bardzo późno.
Zerkając czule na olchową szafę, Adela cmokała z uznaniem, powtarzając, że te jej organki są warte pałacu. I gdy zbierała się do śpiewania, to wpierw głaskała czule ich cielsko, po czym układała je ostrożnie na kościstych kolanach. Przez chwilę nuciła, łapiąc melodię, i zaraz zręcznie rozwierała instrument na pół niczym paszczę chorego zwierzęcia albo Amorphophallus titanum, kwiat gigant, dziwadło z Sumatry o zapachu gnoju. Pod gruzłowatymi palcami akordeon posłusznie odsłaniał bordowe miechy zdobione złotym szlaczkiem, a te, na przemian rozciągając się i zwijając, tłoczyły powietrze w stroiki. Zwinne palce dobywały po kolei On zimny, ona gorąca, Panno Walerciu, Maryjankę, Widziałem Marynę we młynie. Śpiewając, zaśmiewała się do łez i wydawała się szczęśliwa.
To ona, Adela, była dla Wiktora matką i ojcem, gdy ta rodzona trzasnęła drzwiami, a ojciec zamieszkał w gołębniku. I kiedy Stach Fogel zaczął spędzać wśród ptaków noce i dnie, jedynie babka pilnowała, by jego syn nie chodził głodny i trafiał do szkoły.
Wnuk spadł Adeli na głowę niczym kara za grzechy. Musiał mieć jakieś trzy lata, gdy wyciągnęła, wracając po trudnej nocy, kawałek papieru wetknięty w szparę drzwi. W licho oświetlonym korytarzyku zrazu nie mogła rozczytać niewyraźnego pisma. Pomyślała jednak, że jak ktoś się tak spieszy, to często do złego. Dopiero w kuchni, pod powiększającym szkiełkiem Adela wyczytała z tej kartki, że życie w czynszówce to nie było życie. Prawdziwe życie czekało na jej córkę gdzie indziej, w świecie, który Anna pragnęła poznawać z nauczycielem klarnetu przy boku. O Wiktorze nie wspominała słowem, a on sam nigdy się o tym nie dowiedział, bo babka zaraz cisnęła kartkę w ogień obok położniczych nożyc i kleszczy.
Zresztą ten jej wnuk nie narodził się oficjalnie, ponieważ jego rodzice nigdy go nawet nie zarejestrowali. Gdy Adela przyszła ze sprawą, Józefa Anioł, kompetentna urzędniczka z magistratu w referacie ewidencji ludności, nawet nie udawała zaskoczonej. Przysposabianych dzieci bez metryczek urodzenia każdego miesiąca miała u siebie z troje. Opracowała nawet politykę w kwestii daty urodzin, po prostu wpisywała pierwszy dzień danego miesiąca, aby trzymać się jakiegoś porządku. Babka Adela machnęła ręką i tym sposobem Wiktor Fogel urzędowo pojawił się na świecie pierwszego maja. „Nikt nie ma nic przeciwko, aby obchodzić urodziny pierwszego maja” – przekonywała kompetentna urzędniczka. Co innego pierwszego listopada czy kwietnia dla żartu. Pierwszy maja brzmiał sympatycznie i świątecznie.
I tak zostało, choć Wiktor przyszedł na świat trzy miesiące wcześniej, w dniu, w którym meteoryt rozorał środek syberyjskiej tajgi. Ponieważ meteoryt o sile pięciu megaton trotylu uderzył w pustkowia środkowej Syberii, nikt o tym nie wiedział. Co innego, gdyby spadł tego dnia cztery tysiące kilometrów bliżej – nie byłoby wówczas ani Lwowa, ani Wiktora Fogla lat trzy, ani też kompetentnej urzędniczki Józefy Anioł. On jednak rąbnął w rzeczkę, którą zmiótł z ziemi, podobnie jak tysiące świerków, sosen, limb i modrzewi w promieniu czterdziestu kilometrów i nie zarejestrował tego faktu nikt, podobnie jak urodzin Wiktora.
Nauczyciel klarnetu, z którym ucieka matka, nazywał się Zbysławski. Adela imienia nie znała, ale znała z widzenia jego matkę i gdy się przypadkiem widziały, stara Zbysławska odwracała głowę albo pluła pod nogi. Rozpowiadała, że latawicę od położnej zawsze swędział tyłek i zawróciła jej chłopakowi w głowie. Mówiła też, że zapłaci za grzechy, bo każdy za swoje grzechy płaci. A tymczasem za czyjeś grzechy płaciła Adela. Zarobiła na starość dzieciaka oraz zięcia – ciężkiego, milczącego i zupełnie nieżyciowego. Wśród swoich ptaków Stach trwał godzinami, co doprowadzało ją do pasji. Dlatego też ona, Adela, gdy nie było co do garnka włożyć, wspinała się na poddasze i gdy drzemał, wybierała z gruchającego sanktuarium ze dwie dorodne sztuki. Prędko ukręcała gołębie łebki, oprawiała i dusiła w potrawce. Coś przecież jeść musieli.