- promocja
Młody Lothar - ebook
Młody Lothar - ebook
Hymn do młodości, miłości i wolności w mrocznych czasach wojny.
„Wspomnienia z czasów Holocaustu tak zaskakujące i intrygująco opowiedziane, że nie możesz się od nich oderwać… pełne miłości i seksu, grozy i radości… błyskotliwe. Niesamowita książka” – „Greenwich Time”
Gdy w Niemczech zaczęły się prześladowania Żydów, przed Lotharem zatrzasnęły się drzwi szkoły, jego brat musiał uciekać z kraju, a ojciec zginął w obozie. Został sam z matką w Berlinie, gdzie tacy jak oni stali się podludźmi. W Wigilię 1942 roku przyszli po nich gestapowcy, udało im się jednak uciec. Matka znalazła schronienie w rodzinie komunistów, a Lothar rozpłynął się w podziemnym światku berlińskich „nurków”. By się utrzymać, grał w bilard, oszukiwał w pokera i kradł. Na zewnątrz cyniczny opryszek, w środku pozostał wrażliwym chłopcem i oddanym synem. Choć jednak zręcznie wymykał się Gestapo, w końcu został zdradzony i jednym z ostatnich transportów wysłany do Auschwitz…
Ta wyjątkowa opowieść o dojrzewaniu ściganego chłopaka w berlińskim półświatku czasu II wojny światowej jest w istocie historią nadziei, a nawet szczęścia w samym jądrze ciemności.
Niewiarygodna, prawdziwa historia, która podobnie jak wspomnienia Tyrmanda i oparty na nich doskonały film Filip pokazuje nieznane oblicze życia żydowskich uciekinierów w III Rzeszy.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-892-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dedykuję tę książkę mojej ukochanej żonie, Ruth Geier Orbach, oraz pamięci mych drogich rodziców, Nelly i Aarona Orbachów.
– Larry Orbach (1996)
Pamięci moich rodziców i nauczycieli, Ruthchen i Lotharchen, którzy stworzyli mi na tym świecie dom; z dedykacją dla kolejnych pokoleń: ich wnuków, moich najdroższych Tahlii, Arielle, Jacoba, Juliet Nelly, Rachel Claire, oraz prawnuków, moich najsłodszych Margot Rivki, Navy Daisy, Eliezera Irvinga.
Niechaj ich świat trwa w pokoju, tolerancji i wolności.
– Vivien Orbach-Smith (2017)
* * *
„Czasami zadaję sobie pytanie: czy do kogokolwiek – Żyda czy nie-Żyda – dociera, że jestem po prostu młodą dziewczyną, która ma wielką ochotę na odrobinę szalonej zabawy?”
– Anne Frank, _Dziennik_
Lothar Orbach z matką, Nelly, i kuzynką Friedą Reich w drodze do Ameryki, wrzesień 1946.Przedmowa do nowego wydania
Ojciec po raz pierwszy poprosił, bym pomogła mu opowiedzieć o jego bolesnym dojrzewaniu w Berlinie czasów Hitlera, na początku lat dziewięćdziesiątych. Efektem był ten szczery i niezwykły pamiętnik, po raz pierwszy wydany w 1996 roku (nakładem niewielkiego amerykańskiego wydawnictwa) jako _Soaring Underground_. Ów osobliwy tytuł¹ był moim peanem na cześć jego protagonisty: Lothara, sprytnego żydowskiego młokosa, którego woli życia nie dało się pokonać w najciemniejszych nawet czasach i miejscach.
Ta przemożna siła życiowa miała na zawsze pozostać esencją postaci Larry’ego „Lothara” Orbacha (1924–2008), niepowstrzymanego marzyciela i człowieka czynu, niezłomnego syna swego narodu, apologety całej ludzkości.
Jestem bardzo wdzięczna wydawnictwu I.B.Tauris, a zwłaszcza jego redaktorce Tatianie Wilde, za to, że dostrzegli siłę i pouczający walor jego historii oraz obdarzyli ją w tych niespokojnych czasach nowym życiem pod tytułem _Młody Lothar_.
Jako współautorka tego memuaru stałam się pisarką/córką obarczoną misją: miałam dać głos cierpieniu, radościom i złożonemu człowieczeństwu nie tylko Lothara, lecz sześciu milionów europejskich Żydów – w tym półtora miliona dzieci – zabijanych w ramach systematycznego, ukierunkowanego, organizowanego przez państwo ludobójstwa.
Jednakże gdy ojciec się do mnie z tym zwrócił, w pierwszej chwili chciałem zakryć oczy, a najlepiej uciec. Nie byłam pewna, czy mam dość siły, by słuchać o tym wszystkim, co zrobili tacie, czy też (przede wszystkim) o tym, co zrobił tata.
Przyczyną, dla której całe to wahanie zniknęło ledwie kilka miesięcy później, było pewne zaskakujące spotkanie, coś – dosłownie – jak z kart jednej z książek Philipa Rotha.
Tata regularnie grywał z ojcem Rotha, Hermanem, w karty w lokalnym barze. Kiedy starszy Roth zaprosił go do domu, by pokazał kilka stron rodzących się dopiero zapisków jego synowi – znanemu pisarzowi – tata wpadł w zachwyt.
Do tego momentu przeczytał tylko jedno z dzieł Philipa Rotha: zmysłowy majstersztyk _Skarga Portnoya_. W komicznie nietrafionej próbie wywarcia wrażenia na literackim tuzie tata (bez naszej wiedzy) wręczył mu rozwiniętą, drobiazgowo opisaną scenę swej utraty dziewictwa. Jego barokowej przeróbce brakowało jednak otrzeźwiającego kontekstu: faktu, iż życie na kocią łapę z samotną _Frau_ Trudi było jedynym, co odgradzało go od ulic, na których roiło się od gestapowców.
Roth przekartkował ów ustęp, ale nie pokusił się o żaden komentarz, jak stwierdził mój rozczarowany ojciec, i wszyscy o sprawie zapomnieli. Z wyjątkiem, jak się miało okazać, Philipa Rotha.
W 1991 roku opublikował on własne wspomnienia, _Dziedzictwo. Historia prawdziwa_. Ponad dwadzieścia stron stanowiła druzgocąca karykatura (jak to określił recenzent tygodnika „Time”) „stukniętego ocaleńca z Auschwitz wciskającego swą pornograficzną powieść z czasów Holocaustu”.
Nie mogłam potępiać Rotha za obsmarowanie mojego ojca. Ale nie mogłam też pozwolić, by jego uproszczona opinia na temat negującej śmierć i afirmującej życie odysei Lothara stała się moim dziedzictwem.
Podjęłam zatem wyzwanie rozsunięcia zwyczajowych zasłon zaciągniętych między rodzicem a dzieckiem, by opowiedzieć historię prześladowanego młodzieńca pragnącego zakosztować życia w apokaliptycznym mieście bezprawia.
Tak więc moje małe dzieci beztrosko bawiły mi się pod nogami, podczas gdy ja zagłębiałam się w przerażający świat Lothara. Na duchu podtrzymywała mnie wiara, że życie moich dzieci będzie równie bezpieczne jak moje własne. Dorastaliśmy bowiem z bratem żarliwie kochani i nadopiekuńczo strzeżeni przez naszych rodziców-uchodźców oraz ich legendarną „wioskę”, ulokowaną w New Jersey enklawę ocalałych z Holocaustu zdecydowanych wychować nas, swe „cudem” zrodzone potomstwo, na dumne nowe pokolenie Żydów – wykształconych, silnych i niepokonanych.
Nigdy nie przestanę dziwić się temu, jak zdumiewająco udanie – a przynajmniej tak to wyglądało z zewnątrz – te potrzaskane dusze zdołały odnaleźć swe miejsce w Ameryce połowy XX wieku praktycznie bez jakiegokolwiek wsparcia czy to psychologicznego, czy też społecznego. Działo się to lata przedtem, nim to, co stało się ich udziałem, zaczęto nazywać Holocaustem, i lata przedtem, nim „zwykli ludzie” byli gotowi wysłuchać ich świadectw.
Memu bratu i mnie uświadomiono, że wybuchowość ojca i długie okresy melancholii matki nie mają związku z nami, lecz z potworną niesprawiedliwością, którą my mogliśmy głośno piętnować. I piętnowaliśmy – aktywnością polityczną i działaniami artystycznymi oraz wszechobecnym czarnym humorem. W naszym domu zawsze panowała atmosfera wdzięczności, cisza – nigdy. Choć w pobliżu czaiły się śmierć i poczucie niepowetowanej straty, my jakimś cudem czuliśmy się niepokonani i byliśmy pełni nadziei.
Dzisiaj, dwadzieścia jeden lat po pierwszym wydaniu tego pamiętnika, nikt już nie nazywa mnie córką. W mojej niegdyś tak zgiełkliwej wiosce świadków historii panuje niemal głucha cisza.
Jestem dziś babcią małych dzieci, dzieci noszących imiona po moich rodzicach, i gdy bawią się one pod nogami, mnie czasami dopadają nieokreślone fale głębokiego, egzystencjalnego lęku.
Badania wykazały, że potomkowie ocalałych z Holocaustu mogą być nosicielami „epigenetycznego dziedzictwa” traumy: zmian w kodzie DNA, które czynią nas „hiperczujnymi”, wyczulonymi na najlżejszy poszept nadciągającego niebezpieczeństwa.
Kiedy piszę te słowa, nie trzeba hiperczujności, by usłyszeć narastające bicie bębnów neofaszyzmu, rasizmu, ksenofobii. Platformy społecznościowe, które przekuwają w rzeczywistość ideę globalnego społeczeństwa, dają również możliwość współdziałania i rozkwitu rozmaitym grupom wyrastającym z nienawiści. Ofiarami tych ilościowo bezprecedensowych nawoływań stają się uchodźcy, azylanci oraz niewinni cywile schwytani w pułapkę przewlekłych konfliktów zbrojnych.
Te przejawy rzeczywistości XXI wieku przydają ponadczasowej historii Lothara aktualności; staje się ona opowieścią „ku przestrodze”, opowieścią o tym, jak bezpodstawna nienawiść, potrzeba znalezienia kozła ofiarnego oraz autorytaryzm potrafią obalić demokratyczne struktury i fundamentalne zasady cywilizowanego społeczeństwa.
Bicie bębnów sygnalizuje ponadto odradzanie się na całym świecie antysemityzmu w starych i nowych dekoracjach. Jest czymś porażającym, że nienawiść do Żydów to jedyny ideologiczny zwornik ekstremizmów sytuujących się w najróżniejszych miejscach politycznego spektrum. Pomimo rozlicznych dowodów na rdzenny charakter związku Żydów z zajmowanymi przez nich ziemiami, i to od starożytności, państwo Izrael wciąż nie jest uznawane przez sąsiadów i często demonizowane przez krytyków. Można by pomyśleć, że – mając również na względzie ucisk, przymusową emigrację i/lub czystki etniczne, których ofiarami padali w ostatnim stuleciu Żydzi w różnych krajach na całym świecie – winno to zaowocować umieszczeniem kwestii żydowskiego samostanowienia w bezpiecznej ojczyźnie pośród licznych humanitarnych imperatywów tego regionu. A jednak – i to coraz częściej – tak się nie dzieje. To, z czym mamy teraz do czynienia, to straszne militarne i moralne bagno, które dla dwóch narodów jest nie do utrzymania.
Wszystko to jest przyczyną mojego największego koszmaru: że po erze „współczucia” dla Żydów, która nastąpiła bezpośrednio po Holocauście i w której toczyło się moje życie, świat moich dzieci i wnuków może się upodobnić do świata moich rodziców i dziadków.
Historia Lothara stanowi dla nas wezwanie, by bezpieczeństwa demokracji nie pozostawiać wyłącznie rządom. Spoczywa ono w naszych własnych rękach – rękach wyciągniętych do siebie ponad kulturami, wierzeniami i granicami. Wszyscy mamy siłę zdolną odrzucić strach, dyskryminację i obojętność; wszyscy mamy prawo dążyć do sprawiedliwego społeczeństwa i na nowo przemyśleć nasze nawet najgłębiej zakorzenione przekonania.
Przypomina to nam, że nie ma na świecie siły potężniejszej – bądź bardziej ulotnej – niż odwaga cywilna.
W 1983 roku, w ówczesnym Berlinie wschodnim, siedziałam w skromnym mieszkaniu siedemdziesięcioletniej Sylvii Ebel, która jako siedemnastoletnia komunistka była wspólniczką Lothara w tak zwanej działalności kryminalnej. Spytałam ją: „Skąd brała się pani odwaga, by ryzykować życie dla nieswoich?”. Odparła bez namysłu: „Matka zawsze mówiła nam, że kiedy wiesz, że coś jest _złe_, poczujesz to _tutaj_” – po czym obiema pięściami, mocno, uderzyła się w brzuch – „i _nigdy_ nie wolno ci tego uczucia ignorować”.
A potem twarz rozjaśniła się jej jak u młodej dziewczyny i konspiracyjnym szeptem dodała:
– _Und es war auch, natürlich, ein Abenteuer…_
_No i, oczywiście, była to też… przygoda_.
Jak wszystkim nastolatkom, zawsze i wszędzie, Lotharowi i jego kompanom brakowało pełnej świadomości śmiertelnych konsekwencji – byli przekonani o swej niezniszczalności. Budzi to skojarzenia z determinacją mojego ojca każącą mu dzielić się swymi przeżyciami z nierzadko zawstydzającą szczerością, z jego przekonaniem, że ofiary wojny i wysiedleń są zbyt łatwo degradowane do uproszczonych zarysów postaci definiowanych wyłącznie ich pożałowania godną niedolą, co czyni z nich „tych innych”, zamiast nas: ludzi powodowanych tymi samymi fantazjami i słabostkami, tymi samymi ideałami i tęsknotami.
Krzepiąca jest świadomość, że historia życia mego ojca poruszyła serca i umysły. Mam nadzieję, że będzie tak oddziaływać również w przyszłości. Cieszę się, że Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu w Jerozolimie, Jad wa-Szem, uhonorował Sylvię i członkinie jej rodziny tytułem „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”, stawiając ich heroizm za wzór dla innych. Niezwykle cenię sobie więzi zadzierzgnięte z najprzeróżniejszymi osobami ze wszystkich środowisk, zwłaszcza młodymi, które znalazły w Lotharze pokrewną duszę.
_Jak Kerstin Malka-Winter, która w 1999 roku podczas szkolnej wycieczki usłyszała w Berlinie prelekcję Larry’ego Orbacha i zainspirowała się jego „brakiem zapiekłości” mimo doznanego zła – zła, jakie dotknęłoby również jej, lesbijki, gdyby przyszło jej żyć w czasach Hitlera. Zaczęła aktywnie działać ze swymi izraelskimi odpowiednikami w programach wymiany młodzieży LGBT, a dzisiaj jest bibliotekarką w Goethe-Institut w Tel Awiwie._
_Jak Ulrike Boettcher, studentka wzornictwa wynajmująca dawne mieszkanie Orbachów przy Greifswalder Strasse, kiedy Larry (w czasie swej ostatniej podróży do Europy w 2006 roku) zapukał do drzwi i wprawił ją w osłupienie opowieścią o tym, co się tam zdarzyło w czasach nazizmu. Później przyjęła jego zaproszenie do „pobycia” w jego mieszkaniu na Manhattanie – ostatnia, wielka przygoda dwojga berlińczyków._
_Jak mój były student Komail Aijazuddin, młody pakistański malarz/dziennikarz, muzułmanin, którego opowieść Lothara poruszyła tak bardzo, że w 2008 roku podarował mi jego zdumiewająco sugestywny portret namalowany ze zdjęcia z obwoluty książki i obramowany płatkami złota._
Kłaniam się im i wszystkim innym – w tym nieznanym czytelnikom stojącym za facebookowymi polubieniami z Mosulu, Kataru, Azerbejdżanu – za przyjęcie uniwersalnego charakteru przesłania Lothara oraz tego, że wszyscy jesteśmy towarzyszami podróży na tym samym bezbronnym statku po tym samym wzburzonym morzu.
Tak, Holocaust był potwornym, szczególnym zdarzeniem w historii ludzkości, choć nie był ani pierwszym, ani – co tragiczne – ostatnim aktem ludobójstwa. Niewielu z nas kiedykolwiek doświadczy takiej potworności. A jednak w życiu każdego z nas zdarzają się głębokie osobiste tragedie, udręki, które mogą nas złamać. Lothara kronika tryumfu stanowi dla nas obietnicę, że nawet w najczarniejszej godzinie jesteśmy zdolni się zbuntować, odkryć się na nowo, odnaleźć radość – a może nawet uzdrowić świat.
W imieniu moich rodziców wyrażam wdzięczność za dobroć i życzliwość pojedynczym osobom i całym klanom tworzącym, w różnych okresach, ich wioskę: w Izraelu – rodzinom Orbachów, Bonehów, Sacków, Morrisów, Warshów i Hoenke; w USA i Europie – dr. Michaelowi Bergmanowi, Uliemu Boettcherowi, rodzinom Booków i Burstynów-Greenów, Lisie Chrystal, rodzinie Doppeltów, Peterowi Ebelowi, Nizzie Fluss, Lindzie Gangayi, rodzinom Genów, Greenfieldów, Halpernów, Kalishów, Hechtów, Kneplerów, Lernerów-Kane’ów, Peterowi Kesselowi, rodzinom Kushnerów i LaPoffów, dr. Richardowi Michaelsonowi, rodzinom Milichów i Negrinów, Mary Quigley, rodzinom Salomonów-Benedonów i Schellerów, rabinowi Gideonowi Shloushowi, rodzinom Smithów, Sobelów, Sokolerów, Steinerów, Teitzów, Tijongów-Kimmelów i Wachtelów.
Szczególne słowa podziękowania należą się mojej szwagierce Elisie Swiller-Orbach oraz licznej grupie wspaniałych przyjaciół, a zwłaszcza moim wytrwale dążącym do prawdy byłym studentom, młodym dziennikarzom, którzy każdego dnia są mi inspiracją. Wyrazy dozgonnej wdzięczności kieruję do Alix Kates Shulman, Roberta Lipsyte’a i Helen Epstein za ich rady i pełne aprobaty komentarze na temat mającej się dopiero ukazać _Soaring Underground_; jak również do dr Iael Nidam-Orvieto z Instytutu Jad wa-Szem za przekonanie grupy swych ekspertów do weryfikacji książki po tym, jak ją jej zaprezentowałam.
Serdecznie dziękuję Danielowi Wasserowi (Franklin, Weinrib, Rudell & Vassallo) za niezmienne wsparcie dla tego przedsięwzięcia, a także Christopherowi Zitterbartowi (Watchmen Productions) i Heather Schuster (Detour Tours) za opracowanie wspomaganej przez aplikację mobilną pieszej wycieczki po żydowskim Prenzlauer Bergu opartej na kronikach Lothara (www.detour.com/berlin).
Książka ta nie powstałaby bez serca i muzyki Ricky’ego Orbacha, który czci naszych rodziców każdym oddechem. Najgorętsze słowa wdzięczności kieruję też do mojego męża, Richarda Smitha, który wybrał naszą mniej uczęszczaną drogę i pokonuje ją z miłością; oraz do zięciów Josepha Friedmana Tartakovsky’ego i Darrena Levy’ego, którzy razem z naszymi córkami dają początek „Czwartemu Pokoleniu”, dumnemu i niepokonanemu.
Wreszcie, słowa miłości dla kuzynki Jane, z którą wciąż rozmawiam o tym wszystkim, śmieję się i płaczę, mimo że już odeszła.
_Vivien Orbach-Smith_
_2017_
1.
Tytuł ów można przetłumaczyć jako _Wzrastający_ (bądź _Szybujący_) _pod ziemią_ (przyp. tłum.).Przedmowa
W czasach mojej młodości spędziłem niemal dwa lata, ukrywając się w nazistowskim Berlinie, a potem osiem miesięcy w piekle Auschwitz i Buchenwaldu. W owym czasie nauczyłem się dawać sobie jak najlepiej radę tam, gdzie akurat zdarzyło mi się znaleźć, i czerpać wszelką przyjemność z tego, co mam. Ta lekcja pozostała mi na całe życie; do dziś zawsze postrzegam szklankę jako w połowie pełną, a lepiej to ujmując, nigdy jej nie postrzegam jako w połowie pustej.
Pomysł na tę książkę wziął się z naklejek na zderzaki, jakie pojawiły się pod koniec wojny w Wietnamie. Głosiły one: „Jeńcy nigdy nie mają dobrego dnia”. Kiedy zastanowiłem się nad własnymi doświadczeniami, uderzyło mnie, że ów slogan to przesadne uproszczenie, fałszywy obraz prawdziwego życia w więzieniu czy obozie koncentracyjnym. Niewątpliwie żaden dzień więźnia w nazistowskim obozie nie był dobry, lecz definicja dobrego dnia zmienia się, gdy na szali znajdzie się przetrwanie. Za dobry można uznać dzień, w którym nie zostało się pobitym. Taki dzień z pewnością jest dużo lepszy niż inne. Dzień, w którym dręczący głód złagodzi odrobina jedzenia, też jest – relatywnie – dobry. Tak jak dzień, w którym ma się dach nad głową i nie marznie na kość na mrozie.
Dotarło do mnie, że gdy ukrywałem się przed nazistami w rozdartym wojną Berlinie, przeżyłem całkiem sporo takich „dobrych dni”. Zestawienie tamtych mrocznych czasów, tego morderczego uścisku, ze wspomnieniami przebłysków światła i ciepła – romansu, przyjaźni, przyjemności i przygody – może zabrzmieć bluźnierczo. Tak to jednak wyglądało. Jako nastoletni „nurek”, który żył w berlińskim podziemiu obejmującym Żydów i innych zbiegów jeszcze długo po tym, jak miasto zostało oficjalnie uznane za _Judenrein_, wolne od Żydów, wiedziałem, że każdy dzień może być moim ostatnim. Kurczowo trzymałem się życia w tym cywilizowanym mieście, moim mieście, które zmieniło się w moralnego bankruta; zdecydowany byłem smakować wszelkie wolności i przyjemności, jakie tylko uda mi się mu wyrwać. By zwiększyć szanse przeżycia swoje i matki, robiłem wiele rzeczy, których nigdy nie zrobiłbym w świecie, w jakim się urodziłem i w jakim zostałem wychowany. Nie czuję z tego powodu ani dumy, ani wstydu. Ujawniam je tutaj, ponieważ ilustrują one, jak sądzę, coś, co można uznać za normalne zachowanie w świecie, który postradał zmysły.
Naturalnie zdaję sobie sprawę, że ten pamiętnik byłby zupełnie inny, gdybym w czasie Holocaustu był choć kilka lat starszy. Tak się złożyło, że straciłem ojca, młodość i wielu dobrych przyjaciół, w tym kilku krewnych. Gdybym był starszy, miałbym do stracenia o wiele więcej, może żonę i dzieci, generalnie wszystko, podobnie jak wielu innych. Albo, gdybym spędził te lata uwięziony i przymierający głodem w getcie lub ukrywający się gdzieś na jakimś poddaszu, że o obozie koncentracyjnym nie wspomnę, byłaby to zupełnie inna historia – bez przebłysków światła czy ciepła, przyjaźni czy przygody, całkiem inna, ponura opowieść, która na dodatek mogłaby nigdy nie zostać opowiedziana.
Lata całe myślałem o spisaniu tego pamiętnika, lecz zawsze na przeszkodzie stawały mi troski dnia codziennego. Zmieniło się to pewnego dnia w listopadzie 1988 roku, kiedy szedłem przez centrum Manhattanu i poczułem miażdżący ból w klatce piersiowej. Kilka lat wcześniej przeszedłem lekki atak serca, lecz te bóle były gorsze niż cokolwiek, czego doświadczyłem wcześniej. Chwiejnym krokiem przeszedłem kilka przecznic, z trudem łapiąc oddech, i w swojej głupocie nikomu o tym nie mówiąc, zdołałem usadowić się w autobusie, który zawiózł mnie do domu, do New Jersey. Jakiś tydzień później potrójna operacja wszczepienia by-passów naczyniowych serca uratowała mi życie. W czasie tej koszmarnej przeprawy przez Times Square przysiągłem sobie jednak, że jeśli jeszcze raz będę miał szczęście przeżyć, opowiem historię czasu, kiedy to w podziemiu odnalazłem życie.
W książce tej nie próbuję opisać Holocaustu ani nie oddaję w szczegółach miesięcy, które spędziłem w obozie koncentracyjnym. Nie byłem po prostu w stanie wyrazić bestialstwa Auschwitz, zresztą nawet tego nie próbowałem – muszę to pozostawić innym. Nie jest to zatem opowieść o śmierci milionów, lecz o życiu jednego młodego człowieka w tamtym czasie.
Badania nad ocalałymi z Holocaustu wykazały, że osoby te miały pewne cechy wspólne: zdolności przystosowawcze, nieustępliwość, inicjatywę, umiejętność szybkiego myślenia oraz ignorowania emocji i oporów moralnych dzięki pełnemu determinacji skupieniu na celu, jakim było przeżycie. Wydaje mi się, że w pewnej mierze miałem je wszystkie. Oraz jeszcze jeden atut, bardzo ważny, jak wykazano, dla przetrwania – świadomość, że żyją jeszcze inni członkowie mojej rodziny. A także dwie inne, nie mniej istotne rzeczy: łut szczęścia i wiarę w osobistego Boga, który zawsze – choć bezgłośnie – zdawał się nade mną unosić.
Po napisaniu tej książki oraz przemyśleniu mojego życia przez te pięćdziesiąt lat od wyjazdu z Niemiec mogę stwierdzić, że nie kierowały nim nienawiść i chęć zemsty. Dziedzictwem owych ciemnych lat, z których wybawiła mnie boża interwencja, było raczej pielęgnowanie mej tożsamości i żydowskiego obyczaju oraz zaangażowanie całym sercem w życie Żydów w Ameryce oraz Izraelu.
Pomieszczone w tej książce dialogi odtworzyłem najlepiej, jak zdołałem je sobie przypomnieć. I choć żadną miarą nie są dosłownymi cytatami, oddają zarówno intencje mówiących, jak i stan ich ducha. Kilka nazwisk i szczegółów zostało zmienionych, by chronić prywatność tych, którzy wciąż żyją lub mogą żyć. Poza tym wszystko, co zostało tutaj spisane, jest prawdą.
_Larry Orbach_
_Union, New Jersey_Prolog
W świetle zmierzchającego wiosennego dnia stoję niepewnie na taborecie od pianina w salonie berlińskiego mieszkania rodziców i przeglądam się w złoconym lustrze wiszącym nad instrumentem. Jest rok 1934, a ja mam dziesięć lat. W drzwiach stoi matka. Wpatruje się we mnie z zachwytem, mimo że niczego jeszcze nie powiedziałem. Ojciec siedzi w wyczekującej pozie w swoim starym fotelu uszaku, trzymając ręce na popołudniówce. Heinz i Manfred, moi nastoletni bracia, leżą na podłodze, a na ich twarzach mieszają się rozbawienie i zazdrość.
Za chwilę będę ćwiczył wiersz, który mam wyrecytować na zakończenie roku w mojej publicznej szkole. Chociaż jestem dopiero w czwartej klasie, dostąpiłem tego zaszczytu z uwagi na sukces odniesiony w szkolnym konkursie genealogicznym. Dzięki wielkiej sumienności, nie wspominając o odrobinie wsparcia ojca, dokopałem się moich niemieckich przodków głębiej niż jakikolwiek inny uczeń – w ostatniej dekadzie XV wieku, kiedy to niejaki Moses Auerbach (albo Orbach lub Urbach, gdyż wszystkie te trzy nazwiska mają w hebrajskim podobną pisownię) był nadwornym Żydem, czyli bankierem, biskupa Ratyzbony.
Wcześniej tego dnia dyrektor szkoły, _Herr_ Bothe, przydzielił mi ów wielce ceniony monolog.
– Moje najserdeczniejsze gratulacje, Lotharze Orbach! – rzekł, mocarnie potrząsając moją ręką. – I pamiętaj: musisz mówić głośno i dobitnie, jak senator!
Głośno i dobitnie, jak senator. To – jestem pewien – nie będzie dla mnie problemem, bo wiersz „_Kämpfe, blute!_” jest jednym z moich ulubionych. Napisał go Hoffmann von Fallersleben, który jest również autorem _Deutschland Über Alles_, poruszającego hymnu naszego kraju¹. I w całym, calusieńkim moim życiu nie ma niczego, z czego byłbym bardziej dumny, niż z tego, że jestem Niemcem, Niemcem wywodzącym się od tych, którzy służyli na dworach biskupów. Jeśli zaś chodzi o ścisłość, mam już też za sobą walkę i przelaną krew – nawet jeśli było jej niewiele – za Niemcy, kiedy to niedawno zeskoczyłem z roweru i dołączyłem do mojego brata Heinza w ulicznej bójce z młodymi komunistami, którzy wzięli nas za członków jakiejś bandy nazistów.
Tak więc, odwracając się do mojej rodziny, oznajmiam płomiennym głosem:
_Kämpfe, blute, werbe_
_Für dein höchstes Erbe,_
_Siege oder sterbe:_
_Deutsch sei bis ins Mark._
_Was dich auch bedrohe:_
_Eine heil’ge Lohe,_
_Gibt dir Sonnenkraft!_
_Lass dich nimmer knechten,_
_Lass dich nicht entrechten;_
_Gott gibt den Gerechten_
_Wahre Heldenkraft!_
(Walcz, krwaw, upominaj się
O swe najwyższe dziedzictwo,
Zwyciężaj lub giń:
Bądź Niemcem do szpiku kości.
Cokolwiek ci grozi,
Święty płomień
Daje ci siłę Słońca!
Nigdy nie daj się zniewolić,
Nigdy się swych praw nie zrzekaj,
Bóg darzy sprawiedliwych
Prawdziwą, heroiczną mocą!)
A potem gnę swe patykowate ciało w niskim ukłonie. Mama zaczyna klaskać. Moi bracia wyją głośno, wykrzykują sarkastycznie „brawo!” i rwą przez drzwi na spotkanie z kumplami. Papa bez słowa podnosi się z fotela i ściska mnie mocno. Do oczu napływają mu łzy.
Chociaż nie jesteśmy rodziną szczególnie religijną, nauczono mnie co wieczór odmawiać _Szema Jisrael_: „Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem – Panem jedynym”. Zwykle odmawiam tę modlitwę, nim odpłynę w sen. Lecz tamtej nocy, a i całe tygodnie później, moszczę się w łóżku, poszeptując: „_Kämpfe, blute…_”.
Mija kilka tygodni. Parę dni przed zakończeniem roku szkolnego zostałem wezwany do gabinetu dyrektora. Nie jestem zdenerwowany – właściwie jestem uradowany, bo zakładam, że chce usłyszeć mój oratorski popis, a wiem, że moje wykonanie jest nieskazitelne.
Dyrektor uśmiecha się do mnie zza swego mahoniowego biurka z wyrazem troski na twarzy i daje znak, bym usiadł. Na ścianie naprzeciw mnie wisi portret Führera. Jak zwykle uprzejmie dyrektor mówi mi, że administracja zdecydowała, iż nie byłoby stosowne, by Żyd reprezentował ogół uczniów, recytując „_Kämpfe, blute!_”. A ponieważ jestem Żydem, moje niekwestionowane zwycięstwo w konkursie genealogicznym nie ma znaczenia. Zaszczyt ten przypadnie zdobywcy drugiego miejsca, gburowatemu szóstoklasiście, którego niemieccy przodkowie są w komplecie Aryjczykami.
Ten kulturalny, inteligentny dżentelmen, ten szanowany pedagog dzieli się ze mną tą wiadomością w najbardziej rzeczowy sposób, jakby wskazywał jakąś oczywistą anomalię powodującą, że mój występ na zakończenie roku jest czymś logicznie niemożliwym: nie masz nóg, więc nie możesz wziąć udziału w biegu; nie masz rąk, więc nie możesz ponieść znicza; jesteś Żydem, więc nie możesz być Niemcem.
Przez resztę szkolnego dnia powstrzymuję łzy. Lecz kiedy wracam do domu, ze szlochem biegnę do matki. Gdy mówię jej, co się stało, jest oburzona, że mnie, jej najmłodsze i najwrażliwsze dziecko, spotkał taki zawód. Ojciec, mężczyzna porywczy, oświadcza, że natychmiast idzie do szkoły obić dyrektorowi pysk. Matka błaga go, by nie ściągał na nas kłopotów.
– Ta rasowa nienawiść, wiesz, przychodzi i odchodzi – przypomina mu. – Za pół roku wszystko to minie.
Moi bracia zaś nie posiadają się z radości, bo teraz nie muszą już przesiadywać na nudnych przygotowaniach do absolutorium, przyglądając się, jak pieszczoszek rodziny skupia na sobie całą uwagę i zbiera cały aplauz.
Tej nocy, w łóżku, z boleśnie ściśniętym gardłem i piekącymi oczyma, jeszcze raz odmawiam „_Kämpfe, blute!_”. To mój wiersz. Nie zabiorą mi go.
Po paru dniach matka zwraca uwagę na wciąż posępny wyraz mojej twarzy i próbuje mnie pocieszyć.
– W każdym dzieciństwie są też rany, Lotharchen – mówi uspokajająco. – Ta również się zagoi, chociaż pewnie zapamiętasz ją na zawsze.
I tak zdecydowaliśmy się patrzeć na ten pożałowania godny epizod: lekcja zaliczona, uraz, jak to w dzieciństwie, rytuał inicjacyjny.
Dzisiaj, całe życie później, patrzę wstecz i zastanawiam się, czy mogłem jakoś przeczuć, że cały mój świat, wszystko, czemu ufałem i w co wierzyłem, wkrótce się rozpadnie. Że moja edukacja, której byłem tak oddany, skończy się na ósmej klasie, ponieważ żadne gimnazjum nie będzie chciało mnie przyjąć. Że moi szkolni kumple, ci dobroduszni chłopcy, z którymi rywalizowałem na boisku do piłki nożnej, wkrótce poprzysięgną mnie zniszczyć. Że mego ojca, zagorzałego niemieckiego patriotę, kraj, któremu dzielnie służył, wyśle na śmierć w obozie koncentracyjnym. Że kiedy będę nastolatkiem, zostanę zwierzyną łowną i żeby przetrwać, będę musiał oszukiwać, kraść, zwodzić, może nawet zabić. Czy że w ciemnej i odległej przyszłości będę sobie powtarzał słowa „_Kämpfe, blute_”, stojąc wygłodzony i samotny między moimi umierającymi pobratymcami w Auschwitz.
Nie, wówczas nie wiedziałem. Wiedziałem, że stało się coś strasznie złego, że nie tak miały wyglądać moje Niemcy. Nie miałem jednak pojęcia, co dopiero się wydarzy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Pomyłka autora – wiersz, który deklamował, _Feuerspruch_, napisał Heinrich Gutberlet (1877–1953). Śpiewany do muzyki Eugena Naumanna nosił tytuł _Marsch der Deutschen in Polen_ (przyp. red.).