Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Młody Lothar - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
54,99

Młody Lothar - ebook

Hymn do młodości, miłości i wolności w mrocznych czasach wojny.

„Wspomnienia z czasów Holocaustu tak zaskakujące i intrygująco opowiedziane, że nie możesz się od nich oderwać… pełne miłości i seksu, grozy i radości… błyskotliwe. Niesamowita książka” – „Greenwich Time”

Gdy w Niemczech zaczęły się prześladowania Żydów, przed Lotharem zatrzasnęły się drzwi szkoły, jego brat musiał uciekać z kraju, a ojciec zginął w obozie. Został sam z matką w Berlinie, gdzie tacy jak oni stali się podludźmi. W Wigilię 1942 roku przyszli po nich gestapowcy, udało im się jednak uciec. Matka znalazła schronienie w rodzinie komunistów, a Lothar rozpłynął się w podziemnym światku berlińskich „nurków”. By się utrzymać, grał w bilard, oszukiwał w pokera i kradł. Na zewnątrz cyniczny opryszek, w środku pozostał wrażliwym chłopcem i oddanym synem. Choć jednak zręcznie wymykał się Gestapo, w końcu został zdradzony i jednym z ostatnich transportów wysłany do Auschwitz…

Ta wyjątkowa opowieść o dojrzewaniu ściganego chłopaka w berlińskim półświatku czasu II wojny światowej jest w istocie historią nadziei, a nawet szczęścia w samym jądrze ciemności.

Niewiarygodna, prawdziwa historia, która podobnie jak wspomnienia Tyrmanda i oparty na nich doskonały film Filip pokazuje nieznane oblicze życia żydowskich uciekinierów w III Rzeszy.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-892-2
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DEDYKACJA

Dedy­kuję tę książkę mojej uko­cha­nej żonie, Ruth Geier Orbach, oraz pamięci mych dro­gich rodzi­ców, Nelly i Aarona Orba­chów.

– Larry Orbach (1996)

Pamięci moich rodzi­ców i nauczy­cieli, Ruth­chen i Lothar­chen, któ­rzy stwo­rzyli mi na tym świe­cie dom; z dedy­ka­cją dla kolej­nych poko­leń: ich wnu­ków, moich naj­droż­szych Tah­lii, Arielle, Jacoba, Juliet Nelly, Rachel Cla­ire, oraz prawnu­ków, moich naj­słod­szych Mar­got Rivki, Navy Daisy, Elie­zera Irvinga.

Nie­chaj ich świat trwa w pokoju, tole­ran­cji i wol­no­ści.

– Vivien Orbach-Smith (2017)

* * *

„Cza­sami zadaję sobie pyta­nie: czy do kogo­kol­wiek – Żyda czy nie-Żyda – dociera, że jestem po pro­stu młodą dziew­czyną, która ma wielką ochotę na odro­binę sza­lo­nej zabawy?”

– Anne Frank, _Dzien­nik_

Lothar Orbach z matką, Nelly, i kuzynką Friedą Reich w dro­dze do Ame­ryki, wrze­sień 1946.Przedmowa do nowego wydania

Ojciec po raz pierw­szy popro­sił, bym pomo­gła mu opo­wie­dzieć o jego bole­snym doj­rze­wa­niu w Ber­li­nie cza­sów Hitlera, na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Efek­tem był ten szczery i nie­zwy­kły pamięt­nik, po raz pierw­szy wydany w 1996 roku (nakła­dem nie­wiel­kiego ame­ry­kań­skiego wydaw­nic­twa) jako _Soaring Under­gro­und_. Ów oso­bliwy tytuł¹ był moim peanem na cześć jego pro­ta­go­ni­sty: Lothara, spryt­nego żydow­skiego mło­kosa, któ­rego woli życia nie dało się poko­nać w naj­ciem­niej­szych nawet cza­sach i miej­scach.

Ta prze­można siła życiowa miała na zawsze pozo­stać esen­cją postaci Larry’ego „Lothara” Orba­cha (1924–2008), nie­po­wstrzy­ma­nego marzy­ciela i czło­wieka czynu, nie­złom­nego syna swego narodu, apo­lo­gety całej ludz­ko­ści.

Jestem bar­dzo wdzięczna wydaw­nic­twu I.B.Tau­ris, a zwłasz­cza jego redak­torce Tatia­nie Wilde, za to, że dostrze­gli siłę i poucza­jący walor jego histo­rii oraz obda­rzyli ją w tych nie­spo­koj­nych cza­sach nowym życiem pod tytu­łem _Młody Lothar_.

Jako współ­au­torka tego memu­aru sta­łam się pisarką/córką obar­czoną misją: mia­łam dać głos cier­pie­niu, rado­ściom i zło­żo­nemu czło­wie­czeń­stwu nie tylko Lothara, lecz sze­ściu milio­nów euro­pej­skich Żydów – w tym pół­tora miliona dzieci – zabi­ja­nych w ramach sys­te­ma­tycz­nego, ukie­run­ko­wa­nego, orga­ni­zo­wa­nego przez pań­stwo ludo­bój­stwa.

Jed­nakże gdy ojciec się do mnie z tym zwró­cił, w pierw­szej chwili chcia­łem zakryć oczy, a naj­le­piej uciec. Nie byłam pewna, czy mam dość siły, by słu­chać o tym wszyst­kim, co zro­bili tacie, czy też (przede wszyst­kim) o tym, co zro­bił tata.

Przy­czyną, dla któ­rej całe to waha­nie znik­nęło led­wie kilka mie­sięcy póź­niej, było pewne zaska­ku­jące spo­tka­nie, coś – dosłow­nie – jak z kart jed­nej z ksią­żek Phi­lipa Rotha.

Tata regu­lar­nie gry­wał z ojcem Rotha, Her­ma­nem, w karty w lokal­nym barze. Kiedy star­szy Roth zapro­sił go do domu, by poka­zał kilka stron rodzą­cych się dopiero zapi­sków jego synowi – zna­nemu pisa­rzowi – tata wpadł w zachwyt.

Do tego momentu prze­czy­tał tylko jedno z dzieł Phi­lipa Rotha: zmy­słowy maj­stersz­tyk _Skarga Por­t­noya_. W komicz­nie nie­tra­fio­nej pró­bie wywar­cia wra­że­nia na lite­rac­kim tuzie tata (bez naszej wie­dzy) wrę­czył mu roz­wi­niętą, dro­bia­zgowo opi­saną scenę swej utraty dzie­wic­twa. Jego baro­ko­wej prze­róbce bra­ko­wało jed­nak otrzeź­wia­ją­cego kon­tek­stu: faktu, iż życie na kocią łapę z samotną _Frau_ Trudi było jedy­nym, co odgra­dzało go od ulic, na któ­rych roiło się od gesta­pow­ców.

Roth prze­kart­ko­wał ów ustęp, ale nie poku­sił się o żaden komen­tarz, jak stwier­dził mój roz­cza­ro­wany ojciec, i wszy­scy o spra­wie zapo­mnieli. Z wyjąt­kiem, jak się miało oka­zać, Phi­lipa Rotha.

W 1991 roku opu­bli­ko­wał on wła­sne wspo­mnie­nia, _Dzie­dzic­two. Histo­ria praw­dziwa_. Ponad dwa­dzie­ścia stron sta­no­wiła dru­zgo­cąca kary­ka­tura (jak to okre­ślił recen­zent tygo­dnika „Time”) „stuk­nię­tego oca­leńca z Auschwitz wci­ska­ją­cego swą por­no­gra­ficzną powieść z cza­sów Holo­cau­stu”.

Nie mogłam potę­piać Rotha za obsma­ro­wa­nie mojego ojca. Ale nie mogłam też pozwo­lić, by jego uprosz­czona opi­nia na temat negu­ją­cej śmierć i afir­mu­ją­cej życie ody­sei Lothara stała się moim dzie­dzic­twem.

Pod­ję­łam zatem wyzwa­nie roz­su­nię­cia zwy­cza­jo­wych zasłon zacią­gnię­tych mię­dzy rodzi­cem a dziec­kiem, by opo­wie­dzieć histo­rię prze­śla­do­wa­nego mło­dzieńca pra­gną­cego zakosz­to­wać życia w apo­ka­lip­tycz­nym mie­ście bez­pra­wia.

Tak więc moje małe dzieci bez­tro­sko bawiły mi się pod nogami, pod­czas gdy ja zagłę­bia­łam się w prze­ra­ża­jący świat Lothara. Na duchu pod­trzy­my­wała mnie wiara, że życie moich dzieci będzie rów­nie bez­pieczne jak moje wła­sne. Dora­sta­li­śmy bowiem z bra­tem żar­li­wie kochani i nado­pie­kuń­czo strze­żeni przez naszych rodzi­ców-uchodź­ców oraz ich legen­darną „wio­skę”, ulo­ko­waną w New Jer­sey enklawę oca­la­łych z Holo­cau­stu zde­cy­do­wa­nych wycho­wać nas, swe „cudem” zro­dzone potom­stwo, na dumne nowe poko­le­nie Żydów – wykształ­co­nych, sil­nych i nie­po­ko­na­nych.

Ni­gdy nie prze­stanę dzi­wić się temu, jak zdu­mie­wa­jąco uda­nie – a przy­naj­mniej tak to wyglą­dało z zewnątrz – te potrza­skane dusze zdo­łały odna­leźć swe miej­sce w Ame­ryce połowy XX wieku prak­tycz­nie bez jakie­go­kol­wiek wspar­cia czy to psy­cho­lo­gicz­nego, czy też spo­łecz­nego. Działo się to lata przed­tem, nim to, co stało się ich udzia­łem, zaczęto nazy­wać Holo­cau­stem, i lata przed­tem, nim „zwy­kli ludzie” byli gotowi wysłu­chać ich świa­dectw.

Memu bratu i mnie uświa­do­miono, że wybu­cho­wość ojca i dłu­gie okresy melan­cho­lii matki nie mają związku z nami, lecz z potworną nie­spra­wie­dli­wo­ścią, którą my mogli­śmy gło­śno pięt­no­wać. I pięt­no­wa­li­śmy – aktyw­no­ścią poli­tyczną i dzia­ła­niami arty­stycz­nymi oraz wszech­obec­nym czar­nym humo­rem. W naszym domu zawsze pano­wała atmos­fera wdzięcz­no­ści, cisza – ni­gdy. Choć w pobliżu cza­iły się śmierć i poczu­cie nie­po­we­to­wa­nej straty, my jakimś cudem czu­li­śmy się nie­po­ko­nani i byli­śmy pełni nadziei.

Dzi­siaj, dwa­dzie­ścia jeden lat po pierw­szym wyda­niu tego pamięt­nika, nikt już nie nazywa mnie córką. W mojej nie­gdyś tak zgieł­kli­wej wio­sce świad­ków histo­rii panuje nie­mal głu­cha cisza.

Jestem dziś bab­cią małych dzieci, dzieci noszą­cych imiona po moich rodzi­cach, i gdy bawią się one pod nogami, mnie cza­sami dopa­dają nie­okre­ślone fale głę­bo­kiego, egzy­sten­cjal­nego lęku.

Bada­nia wyka­zały, że potom­ko­wie oca­la­łych z Holo­cau­stu mogą być nosi­cie­lami „epi­ge­ne­tycz­nego dzie­dzic­twa” traumy: zmian w kodzie DNA, które czy­nią nas „hiper­czuj­nymi”, wyczu­lo­nymi na naj­lżej­szy poszept nad­cią­ga­ją­cego nie­bez­pie­czeń­stwa.

Kiedy piszę te słowa, nie trzeba hiper­czuj­no­ści, by usły­szeć nara­sta­jące bicie bęb­nów neo­fa­szy­zmu, rasi­zmu, kse­no­fo­bii. Plat­formy spo­łecz­no­ściowe, które prze­ku­wają w rze­czy­wi­stość ideę glo­bal­nego spo­łe­czeń­stwa, dają rów­nież moż­li­wość współ­dzia­ła­nia i roz­kwitu roz­ma­itym gru­pom wyra­sta­ją­cym z nie­na­wi­ści. Ofia­rami tych ilo­ściowo bez­pre­ce­den­so­wych nawo­ły­wań stają się uchodźcy, azy­lanci oraz nie­winni cywile schwy­tani w pułapkę prze­wle­kłych kon­flik­tów zbroj­nych.

Te prze­jawy rze­czy­wi­sto­ści XXI wieku przy­dają ponad­cza­so­wej histo­rii Lothara aktu­al­no­ści; staje się ona opo­wie­ścią „ku prze­stro­dze”, opo­wie­ścią o tym, jak bez­pod­stawna nie­na­wiść, potrzeba zna­le­zie­nia kozła ofiar­nego oraz auto­ry­ta­ryzm potra­fią oba­lić demo­kra­tyczne struk­tury i fun­da­men­talne zasady cywi­li­zo­wa­nego spo­łe­czeń­stwa.

Bicie bęb­nów sygna­li­zuje ponadto odra­dza­nie się na całym świe­cie anty­se­mi­ty­zmu w sta­rych i nowych deko­ra­cjach. Jest czymś pora­ża­ją­cym, że nie­na­wiść do Żydów to jedyny ide­olo­giczny zwor­nik eks­tre­mi­zmów sytu­ują­cych się w naj­róż­niej­szych miej­scach poli­tycz­nego spek­trum. Pomimo roz­licz­nych dowo­dów na rdzenny cha­rak­ter związku Żydów z zaj­mo­wa­nymi przez nich zie­miami, i to od sta­ro­żyt­no­ści, pań­stwo Izrael wciąż nie jest uzna­wane przez sąsia­dów i czę­sto demo­ni­zo­wane przez kry­ty­ków. Można by pomy­śleć, że – mając rów­nież na wzglę­dzie ucisk, przy­mu­sową emi­gra­cję i/lub czystki etniczne, któ­rych ofia­rami padali w ostat­nim stu­le­ciu Żydzi w róż­nych kra­jach na całym świe­cie – winno to zaowo­co­wać umiesz­cze­niem kwe­stii żydow­skiego samo­sta­no­wie­nia w bez­piecz­nej ojczyź­nie pośród licz­nych huma­ni­tar­nych impe­ra­ty­wów tego regionu. A jed­nak – i to coraz czę­ściej – tak się nie dzieje. To, z czym mamy teraz do czy­nie­nia, to straszne mili­tarne i moralne bagno, które dla dwóch naro­dów jest nie do utrzy­ma­nia.

Wszystko to jest przy­czyną mojego naj­więk­szego kosz­maru: że po erze „współ­czu­cia” dla Żydów, która nastą­piła bez­po­śred­nio po Holo­cau­ście i w któ­rej toczyło się moje życie, świat moich dzieci i wnu­ków może się upodob­nić do świata moich rodzi­ców i dziad­ków.

Histo­ria Lothara sta­nowi dla nas wezwa­nie, by bez­pie­czeń­stwa demo­kra­cji nie pozo­sta­wiać wyłącz­nie rzą­dom. Spo­czywa ono w naszych wła­snych rękach – rękach wycią­gnię­tych do sie­bie ponad kul­tu­rami, wie­rze­niami i gra­ni­cami. Wszy­scy mamy siłę zdolną odrzu­cić strach, dys­kry­mi­na­cję i obo­jęt­ność; wszy­scy mamy prawo dążyć do spra­wie­dli­wego spo­łe­czeń­stwa i na nowo prze­my­śleć nasze nawet naj­głę­biej zako­rze­nione prze­ko­na­nia.

Przy­po­mina to nam, że nie ma na świe­cie siły potęż­niej­szej – bądź bar­dziej ulot­nej – niż odwaga cywilna.

W 1983 roku, w ówcze­snym Ber­li­nie wschod­nim, sie­dzia­łam w skrom­nym miesz­ka­niu sie­dem­dzie­się­cio­let­niej Sylvii Ebel, która jako sie­dem­na­sto­let­nia komu­nistka była wspól­niczką Lothara w tak zwa­nej dzia­łal­no­ści kry­mi­nal­nej. Spy­ta­łam ją: „Skąd brała się pani odwaga, by ryzy­ko­wać życie dla nie­swo­ich?”. Odparła bez namy­słu: „Matka zawsze mówiła nam, że kiedy wiesz, że coś jest _złe_, poczu­jesz to _tutaj_” – po czym obiema pię­ściami, mocno, ude­rzyła się w brzuch – „i _ni­gdy_ nie wolno ci tego uczu­cia igno­ro­wać”.

A potem twarz roz­ja­śniła się jej jak u mło­dej dziew­czyny i kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem dodała:

– _Und es war auch, natürlich, ein Aben­teuer…_

_No i, oczy­wi­ście, była to też… przy­goda_.

Jak wszyst­kim nasto­lat­kom, zawsze i wszę­dzie, Lotha­rowi i jego kom­pa­nom bra­ko­wało peł­nej świa­do­mo­ści śmier­tel­nych kon­se­kwen­cji – byli prze­ko­nani o swej nie­znisz­czal­no­ści. Budzi to sko­ja­rze­nia z deter­mi­na­cją mojego ojca każącą mu dzie­lić się swymi prze­ży­ciami z nie­rzadko zawsty­dza­jącą szcze­ro­ścią, z jego prze­ko­naniem, że ofiary wojny i wysie­dleń są zbyt łatwo degra­do­wane do uprosz­czo­nych zary­sów postaci defi­nio­wa­nych wyłącz­nie ich poża­ło­wa­nia godną nie­dolą, co czyni z nich „tych innych”, zamiast nas: ludzi powo­do­wa­nych tymi samymi fan­ta­zjami i sła­bost­kami, tymi samymi ide­ałami i tęsk­no­tami.

Krze­piąca jest świa­do­mość, że histo­ria życia mego ojca poru­szyła serca i umy­sły. Mam nadzieję, że będzie tak oddzia­ły­wać rów­nież w przy­szło­ści. Cie­szę się, że Insty­tut Pamięci Męczen­ni­ków i Boha­te­rów Holo­cau­stu w Jero­zo­li­mie, Jad wa-Szem, uho­no­ro­wał Sylvię i człon­ki­nie jej rodziny tytu­łem „Spra­wie­dli­wych wśród Naro­dów Świata”, sta­wia­jąc ich hero­izm za wzór dla innych. Nie­zwy­kle cenię sobie więzi zadzierz­gnięte z naj­prze­róż­niej­szymi oso­bami ze wszyst­kich śro­do­wisk, zwłasz­cza mło­dymi, które zna­la­zły w Lotha­rze pokrewną duszę.

_Jak Ker­stin Malka-Win­ter, która w 1999 roku pod­czas szkol­nej wycieczki usły­szała w Ber­li­nie pre­lek­cję Larry’ego Orba­cha i zain­spi­ro­wała się jego „bra­kiem zapie­kło­ści” mimo dozna­nego zła – zła, jakie dotknę­łoby rów­nież jej, les­bijki, gdyby przy­szło jej żyć w cza­sach Hitlera. Zaczęła aktyw­nie dzia­łać ze swymi izra­el­skimi odpo­wied­ni­kami w pro­gra­mach wymiany mło­dzieży LGBT, a dzi­siaj jest biblio­te­karką w Goethe-Insti­tut w Tel Awi­wie._

_Jak Ulrike Boet­t­cher, stu­dentka wzor­nic­twa wynaj­mu­jąca dawne miesz­ka­nie Orba­chów przy Gre­ifswal­der Strasse, kiedy Larry (w cza­sie swej ostat­niej podróży do Europy w 2006 roku) zapu­kał do drzwi i wpra­wił ją w osłu­pie­nie opo­wie­ścią o tym, co się tam zda­rzyło w cza­sach nazi­zmu. Póź­niej przy­jęła jego zapro­sze­nie do „poby­cia” w jego miesz­ka­niu na Man­hat­ta­nie – ostat­nia, wielka przy­goda dwojga ber­liń­czy­ków._

_Jak mój były stu­dent Komail Aija­zud­din, młody paki­stań­ski malarz/dzien­ni­karz, muzuł­ma­nin, któ­rego opo­wieść Lothara poru­szyła tak bar­dzo, że w 2008 roku poda­ro­wał mi jego zdu­mie­wa­jąco suge­stywny por­tret nama­lo­wany ze zdję­cia z obwo­luty książki i obra­mo­wany płat­kami złota._

Kła­niam się im i wszyst­kim innym – w tym nie­zna­nym czy­tel­ni­kom sto­ją­cym za face­bo­oko­wymi polu­bie­niami z Mosulu, Kataru, Azer­bej­dżanu – za przy­ję­cie uni­wer­sal­nego cha­rak­teru prze­sła­nia Lothara oraz tego, że wszy­scy jeste­śmy towa­rzy­szami podróży na tym samym bez­bron­nym statku po tym samym wzbu­rzo­nym morzu.

Tak, Holo­caust był potwor­nym, szcze­gól­nym zda­rze­niem w histo­rii ludz­ko­ści, choć nie był ani pierw­szym, ani – co tra­giczne – ostat­nim aktem ludo­bój­stwa. Nie­wielu z nas kie­dy­kol­wiek doświad­czy takiej potwor­no­ści. A jed­nak w życiu każ­dego z nas zda­rzają się głę­bo­kie oso­bi­ste tra­ge­die, udręki, które mogą nas zła­mać. Lothara kro­nika try­umfu sta­nowi dla nas obiet­nicę, że nawet w naj­czar­niej­szej godzi­nie jeste­śmy zdolni się zbun­to­wać, odkryć się na nowo, odna­leźć radość – a może nawet uzdro­wić świat.

W imie­niu moich rodzi­ców wyra­żam wdzięcz­ność za dobroć i życz­li­wość poje­dyn­czym oso­bom i całym kla­nom two­rzą­cym, w róż­nych okre­sach, ich wio­skę: w Izra­elu – rodzi­nom Orba­chów, Bone­hów, Sac­ków, Mor­ri­sów, War­shów i Hoenke; w USA i Euro­pie – dr. Micha­elowi Berg­ma­nowi, Uliemu Boet­t­che­rowi, rodzi­nom Booków i Bur­sty­nów-Gre­enów, Lisie Chry­stal, rodzi­nie Dop­pel­tów, Pete­rowi Ebe­lowi, Niz­zie Fluss, Lin­dzie Gan­gayi, rodzi­nom Genów, Gre­en­fiel­dów, Hal­per­nów, Kali­shów, Hech­tów, Kne­ple­rów, Ler­ne­rów-Kane’ów, Pete­rowi Kes­se­lowi, rodzi­nom Kush­ne­rów i LaPof­fów, dr. Richar­dowi Micha­el­so­nowi, rodzi­nom Mili­chów i Negri­nów, Mary Quigley, rodzi­nom Salo­mo­nów-Bene­do­nów i Schel­le­rów, rabi­nowi Gide­onowi Shlo­ushowi, rodzi­nom Smi­thów, Sobe­lów, Soko­le­rów, Ste­ine­rów, Teit­zów, Tijon­gów-Kim­me­lów i Wach­te­lów.

Szcze­gólne słowa podzię­ko­wa­nia należą się mojej szwa­gierce Eli­sie Swil­ler-Orbach oraz licz­nej gru­pie wspa­nia­łych przy­ja­ciół, a zwłasz­cza moim wytrwale dążą­cym do prawdy byłym stu­den­tom, mło­dym dzien­ni­ka­rzom, któ­rzy każ­dego dnia są mi inspi­ra­cją. Wyrazy dozgon­nej wdzięcz­no­ści kie­ruję do Alix Kates Shul­man, Roberta Lip­syte’a i Helen Epstein za ich rady i pełne apro­baty komen­ta­rze na temat mają­cej się dopiero uka­zać _Soaring Under­gro­und_; jak rów­nież do dr Iael Nidam-Orvieto z Insty­tutu Jad wa-Szem za prze­ko­na­nie grupy swych eks­per­tów do wery­fi­ka­cji książki po tym, jak ją jej zapre­zen­to­wa­łam.

Ser­decz­nie dzię­kuję Danie­lowi Was­se­rowi (Fran­klin, Wein­rib, Rudell & Vas­sallo) za nie­zmienne wspar­cie dla tego przed­się­wzię­cia, a także Chri­sto­phe­rowi Zit­ter­bar­towi (Watch­men Pro­duc­tions) i Heather Schu­s­ter (Detour Tours) za opra­co­wa­nie wspo­ma­ga­nej przez apli­ka­cję mobilną pie­szej wycieczki po żydow­skim Pren­zlauer Bergu opar­tej na kro­ni­kach Lothara (www.detour.com/ber­lin).

Książka ta nie powsta­łaby bez serca i muzyki Ricky’ego Orba­cha, który czci naszych rodzi­ców każ­dym odde­chem. Naj­go­ręt­sze słowa wdzięcz­no­ści kie­ruję też do mojego męża, Richarda Smi­tha, który wybrał naszą mniej uczęsz­czaną drogę i poko­nuje ją z miło­ścią; oraz do zię­ciów Jose­pha Fried­mana Tar­ta­ko­vsky’ego i Dar­rena Levy’ego, któ­rzy razem z naszymi cór­kami dają począ­tek „Czwar­temu Poko­le­niu”, dum­nemu i nie­po­ko­na­nemu.

Wresz­cie, słowa miło­ści dla kuzynki Jane, z którą wciąż roz­ma­wiam o tym wszyst­kim, śmieję się i pła­czę, mimo że już ode­szła.

_Vivien Orbach-Smith_

_2017_

1.

Tytuł ów można prze­tłu­ma­czyć jako _Wzra­sta­jący_ (bądź _Szy­bu­jący_) _pod zie­mią_ (przyp. tłum.).Przedmowa

W cza­sach mojej mło­do­ści spę­dzi­łem nie­mal dwa lata, ukry­wa­jąc się w nazi­stow­skim Ber­li­nie, a potem osiem mie­sięcy w pie­kle Auschwitz i Buchen­waldu. W owym cza­sie nauczy­łem się dawać sobie jak naj­le­piej radę tam, gdzie aku­rat zda­rzyło mi się zna­leźć, i czer­pać wszelką przy­jem­ność z tego, co mam. Ta lek­cja pozo­stała mi na całe życie; do dziś zawsze postrze­gam szklankę jako w poło­wie pełną, a lepiej to ujmu­jąc, ni­gdy jej nie postrze­gam jako w poło­wie pustej.

Pomysł na tę książkę wziął się z nakle­jek na zde­rzaki, jakie poja­wiły się pod koniec wojny w Wiet­na­mie. Gło­siły one: „Jeńcy ni­gdy nie mają dobrego dnia”. Kiedy zasta­no­wi­łem się nad wła­snymi doświad­cze­niami, ude­rzyło mnie, że ów slo­gan to prze­sadne uprosz­cze­nie, fał­szywy obraz praw­dzi­wego życia w wię­zie­niu czy obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Nie­wąt­pli­wie żaden dzień więź­nia w nazi­stow­skim obo­zie nie był dobry, lecz defi­ni­cja dobrego dnia zmie­nia się, gdy na szali znaj­dzie się prze­trwa­nie. Za dobry można uznać dzień, w któ­rym nie zostało się pobi­tym. Taki dzień z pew­no­ścią jest dużo lep­szy niż inne. Dzień, w któ­rym drę­czący głód zła­go­dzi odro­bina jedze­nia, też jest – rela­tyw­nie – dobry. Tak jak dzień, w któ­rym ma się dach nad głową i nie mar­z­nie na kość na mro­zie.

Dotarło do mnie, że gdy ukry­wa­łem się przed nazi­stami w roz­dar­tym wojną Ber­li­nie, prze­ży­łem cał­kiem sporo takich „dobrych dni”. Zesta­wie­nie tam­tych mrocz­nych cza­sów, tego mor­der­czego uści­sku, ze wspo­mnie­niami prze­bły­sków świa­tła i cie­pła – romansu, przy­jaźni, przy­jem­no­ści i przy­gody – może zabrzmieć bluź­nier­czo. Tak to jed­nak wyglą­dało. Jako nasto­letni „nurek”, który żył w ber­liń­skim pod­zie­miu obej­mu­ją­cym Żydów i innych zbie­gów jesz­cze długo po tym, jak mia­sto zostało ofi­cjal­nie uznane za _Juden­rein_, wolne od Żydów, wie­dzia­łem, że każdy dzień może być moim ostat­nim. Kur­czowo trzy­ma­łem się życia w tym cywi­li­zo­wa­nym mie­ście, moim mie­ście, które zmie­niło się w moral­nego ban­kruta; zde­cy­do­wany byłem sma­ko­wać wszel­kie wol­no­ści i przy­jem­no­ści, jakie tylko uda mi się mu wyrwać. By zwięk­szyć szanse prze­ży­cia swoje i matki, robi­łem wiele rze­czy, któ­rych ni­gdy nie zro­bił­bym w świe­cie, w jakim się uro­dzi­łem i w jakim zosta­łem wycho­wany. Nie czuję z tego powodu ani dumy, ani wstydu. Ujaw­niam je tutaj, ponie­waż ilu­strują one, jak sądzę, coś, co można uznać za nor­malne zacho­wa­nie w świe­cie, który postra­dał zmy­sły.

Natu­ral­nie zdaję sobie sprawę, że ten pamięt­nik byłby zupeł­nie inny, gdy­bym w cza­sie Holo­cau­stu był choć kilka lat star­szy. Tak się zło­żyło, że stra­ci­łem ojca, mło­dość i wielu dobrych przy­ja­ciół, w tym kilku krew­nych. Gdy­bym był star­szy, miał­bym do stra­ce­nia o wiele wię­cej, może żonę i dzieci, gene­ral­nie wszystko, podob­nie jak wielu innych. Albo, gdy­bym spę­dził te lata uwię­ziony i przy­mie­ra­jący gło­dem w get­cie lub ukry­wa­jący się gdzieś na jakimś pod­da­szu, że o obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym nie wspo­mnę, byłaby to zupeł­nie inna histo­ria – bez prze­bły­sków świa­tła czy cie­pła, przy­jaźni czy przy­gody, cał­kiem inna, ponura opo­wieść, która na doda­tek mogłaby ni­gdy nie zostać opo­wie­dziana.

Lata całe myśla­łem o spi­sa­niu tego pamięt­nika, lecz zawsze na prze­szko­dzie sta­wały mi tro­ski dnia codzien­nego. Zmie­niło się to pew­nego dnia w listo­pa­dzie 1988 roku, kiedy sze­dłem przez cen­trum Man­hat­tanu i poczu­łem miaż­dżący ból w klatce pier­sio­wej. Kilka lat wcze­śniej przesze­dłem lekki atak serca, lecz te bóle były gor­sze niż cokol­wiek, czego doświad­czy­łem wcze­śniej. Chwiej­nym kro­kiem przesze­dłem kilka prze­cznic, z tru­dem łapiąc oddech, i w swo­jej głu­po­cie nikomu o tym nie mówiąc, zdo­ła­łem usa­do­wić się w auto­bu­sie, który zawiózł mnie do domu, do New Jer­sey. Jakiś tydzień póź­niej potrójna ope­ra­cja wsz­cze­pie­nia by-pas­sów naczy­nio­wych serca ura­to­wała mi życie. W cza­sie tej kosz­mar­nej prze­prawy przez Times Squ­are przy­sią­głem sobie jed­nak, że jeśli jesz­cze raz będę miał szczę­ście prze­żyć, opo­wiem histo­rię czasu, kiedy to w pod­zie­miu odna­la­złem życie.

W książce tej nie pró­buję opi­sać Holo­cau­stu ani nie oddaję w szcze­gó­łach mie­sięcy, które spę­dzi­łem w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Nie byłem po pro­stu w sta­nie wyra­zić bestial­stwa Auschwitz, zresztą nawet tego nie pró­bo­wa­łem – muszę to pozo­sta­wić innym. Nie jest to zatem opo­wieść o śmierci milio­nów, lecz o życiu jed­nego mło­dego czło­wieka w tam­tym cza­sie.

Bada­nia nad oca­la­łymi z Holo­cau­stu wyka­zały, że osoby te miały pewne cechy wspólne: zdol­no­ści przy­sto­so­waw­cze, nie­ustę­pli­wość, ini­cja­tywę, umie­jęt­ność szyb­kiego myśle­nia oraz igno­ro­wa­nia emo­cji i opo­rów moral­nych dzięki peł­nemu deter­mi­na­cji sku­pie­niu na celu, jakim było prze­ży­cie. Wydaje mi się, że w pew­nej mie­rze mia­łem je wszyst­kie. Oraz jesz­cze jeden atut, bar­dzo ważny, jak wyka­zano, dla prze­trwa­nia – świa­do­mość, że żyją jesz­cze inni człon­ko­wie mojej rodziny. A także dwie inne, nie mniej istotne rze­czy: łut szczę­ścia i wiarę w oso­bi­stego Boga, który zawsze – choć bez­gło­śnie – zda­wał się nade mną uno­sić.

Po napi­sa­niu tej książki oraz prze­my­śle­niu mojego życia przez te pięć­dzie­siąt lat od wyjazdu z Nie­miec mogę stwier­dzić, że nie kie­ro­wały nim nie­na­wiść i chęć zemsty. Dzie­dzic­twem owych ciem­nych lat, z któ­rych wyba­wiła mnie boża inter­wen­cja, było raczej pie­lę­gno­wa­nie mej toż­sa­mo­ści i żydow­skiego oby­czaju oraz zaan­ga­żo­wa­nie całym ser­cem w życie Żydów w Ame­ryce oraz Izra­elu.

Pomiesz­czone w tej książce dia­logi odtwo­rzy­łem naj­le­piej, jak zdo­ła­łem je sobie przy­po­mnieć. I choć żadną miarą nie są dosłow­nymi cyta­tami, oddają zarówno inten­cje mówią­cych, jak i stan ich ducha. Kilka nazwisk i szcze­gó­łów zostało zmie­nio­nych, by chro­nić pry­wat­ność tych, któ­rzy wciąż żyją lub mogą żyć. Poza tym wszystko, co zostało tutaj spi­sane, jest prawdą.

_Larry Orbach_

_Union, New Jer­sey_Prolog

W świe­tle zmierz­cha­ją­cego wio­sen­nego dnia stoję nie­pew­nie na tabo­re­cie od pia­nina w salo­nie ber­liń­skiego miesz­ka­nia rodzi­ców i prze­glą­dam się w zło­co­nym lustrze wiszą­cym nad instru­men­tem. Jest rok 1934, a ja mam dzie­sięć lat. W drzwiach stoi matka. Wpa­truje się we mnie z zachwy­tem, mimo że niczego jesz­cze nie powie­dzia­łem. Ojciec sie­dzi w wycze­ku­ją­cej pozie w swoim sta­rym fotelu uszaku, trzy­ma­jąc ręce na popo­łu­dniówce. Heinz i Man­fred, moi nasto­letni bra­cia, leżą na pod­ło­dze, a na ich twa­rzach mie­szają się roz­ba­wie­nie i zazdrość.

Za chwilę będę ćwi­czył wiersz, który mam wyre­cy­to­wać na zakoń­cze­nie roku w mojej publicz­nej szkole. Cho­ciaż jestem dopiero w czwar­tej kla­sie, dostą­pi­łem tego zaszczytu z uwagi na suk­ces odnie­siony w szkol­nym kon­kur­sie gene­alo­gicz­nym. Dzięki wiel­kiej sumien­no­ści, nie wspo­mi­na­jąc o odro­bi­nie wspar­cia ojca, doko­pa­łem się moich nie­miec­kich przod­ków głę­biej niż jaki­kol­wiek inny uczeń – w ostat­niej deka­dzie XV wieku, kiedy to nie­jaki Moses Auer­bach (albo Orbach lub Urbach, gdyż wszyst­kie te trzy nazwi­ska mają w hebraj­skim podobną pisow­nię) był nadwor­nym Żydem, czyli ban­kie­rem, biskupa Raty­zbony.

Wcze­śniej tego dnia dyrek­tor szkoły, _Herr_ Bothe, przy­dzie­lił mi ów wielce ceniony mono­log.

– Moje naj­ser­decz­niej­sze gra­tu­la­cje, Lotha­rze Orbach! – rzekł, mocar­nie potrzą­sa­jąc moją ręką. – I pamię­taj: musisz mówić gło­śno i dobit­nie, jak sena­tor!

Gło­śno i dobit­nie, jak sena­tor. To – jestem pewien – nie będzie dla mnie pro­ble­mem, bo wiersz „_Kämpfe, blute!_” jest jed­nym z moich ulu­bio­nych. Napi­sał go Hof­f­mann von Fal­ler­sle­ben, który jest rów­nież auto­rem _Deutsch­land Über Alles_, poru­sza­ją­cego hymnu naszego kraju¹. I w całym, calu­sień­kim moim życiu nie ma niczego, z czego był­bym bar­dziej dumny, niż z tego, że jestem Niem­cem, Niem­cem wywo­dzą­cym się od tych, któ­rzy słu­żyli na dwo­rach bisku­pów. Jeśli zaś cho­dzi o ści­słość, mam już też za sobą walkę i prze­laną krew – nawet jeśli było jej nie­wiele – za Niemcy, kiedy to nie­dawno zesko­czy­łem z roweru i dołą­czy­łem do mojego brata Heinza w ulicz­nej bójce z mło­dymi komu­ni­stami, któ­rzy wzięli nas za człon­ków jakiejś bandy nazi­stów.

Tak więc, odwra­ca­jąc się do mojej rodziny, oznaj­miam pło­mien­nym gło­sem:

_Kämpfe, blute, werbe_

_Für dein höchstes Erbe,_

_Siege oder sterbe:_

_Deutsch sei bis ins Mark._

_Was dich auch bedrohe:_

_Eine heil’ge Lohe,_

_Gibt dir Son­nen­kraft!_

_Lass dich nim­mer knech­ten,_

_Lass dich nicht entrech­ten;_

_Gott gibt den Gerech­ten_

_Wahre Hel­den­kraft!_

(Walcz, krwaw, upo­mi­naj się

O swe naj­wyż­sze dzie­dzic­two,

Zwy­cię­żaj lub giń:

Bądź Niem­cem do szpiku kości.

Cokol­wiek ci grozi,

Święty pło­mień

Daje ci siłę Słońca!

Ni­gdy nie daj się znie­wo­lić,

Ni­gdy się swych praw nie zrze­kaj,

Bóg darzy spra­wie­dli­wych

Praw­dziwą, hero­iczną mocą!)

A potem gnę swe paty­ko­wate ciało w niskim ukło­nie. Mama zaczyna kla­skać. Moi bra­cia wyją gło­śno, wykrzy­kują sar­ka­stycz­nie „brawo!” i rwą przez drzwi na spo­tka­nie z kum­plami. Papa bez słowa pod­nosi się z fotela i ści­ska mnie mocno. Do oczu napły­wają mu łzy.

Cho­ciaż nie jeste­śmy rodziną szcze­gól­nie reli­gijną, nauczono mnie co wie­czór odma­wiać _Szema Jisrael_: „Słu­chaj, Izra­elu, Pan jest naszym Bogiem – Panem jedy­nym”. Zwy­kle odma­wiam tę modli­twę, nim odpłynę w sen. Lecz tam­tej nocy, a i całe tygo­dnie póź­niej, mosz­czę się w łóżku, poszep­tu­jąc: „_Kämpfe, blute…_”.

Mija kilka tygo­dni. Parę dni przed zakoń­cze­niem roku szkol­nego zosta­łem wezwany do gabi­netu dyrek­tora. Nie jestem zde­ner­wo­wany – wła­ści­wie jestem ura­do­wany, bo zakła­dam, że chce usły­szeć mój ora­tor­ski popis, a wiem, że moje wyko­na­nie jest nie­ska­zi­telne.

Dyrek­tor uśmie­cha się do mnie zza swego maho­nio­wego biurka z wyra­zem tro­ski na twa­rzy i daje znak, bym usiadł. Na ścia­nie naprze­ciw mnie wisi por­tret Führera. Jak zwy­kle uprzej­mie dyrek­tor mówi mi, że admi­ni­stra­cja zde­cy­do­wała, iż nie byłoby sto­sowne, by Żyd repre­zen­to­wał ogół uczniów, recy­tu­jąc „_Kämpfe, blute!_”. A ponie­waż jestem Żydem, moje nie­kwe­stio­no­wane zwy­cię­stwo w kon­kur­sie gene­alo­gicz­nym nie ma zna­cze­nia. Zaszczyt ten przy­pad­nie zdo­bywcy dru­giego miej­sca, gbu­ro­wa­temu szó­sto­kla­si­ście, któ­rego nie­mieccy przod­ko­wie są w kom­ple­cie Aryj­czy­kami.

Ten kul­tu­ralny, inte­li­gentny dżen­tel­men, ten sza­no­wany peda­gog dzieli się ze mną tą wia­do­mo­ścią w naj­bar­dziej rze­czowy spo­sób, jakby wska­zy­wał jakąś oczy­wi­stą ano­ma­lię powo­du­jącą, że mój występ na zakoń­cze­nie roku jest czymś logicz­nie nie­moż­li­wym: nie masz nóg, więc nie możesz wziąć udziału w biegu; nie masz rąk, więc nie możesz ponieść zni­cza; jesteś Żydem, więc nie możesz być Niem­cem.

Przez resztę szkol­nego dnia powstrzy­muję łzy. Lecz kiedy wra­cam do domu, ze szlo­chem bie­gnę do matki. Gdy mówię jej, co się stało, jest obu­rzona, że mnie, jej naj­młod­sze i naj­wraż­liw­sze dziecko, spo­tkał taki zawód. Ojciec, męż­czy­zna poryw­czy, oświad­cza, że natych­miast idzie do szkoły obić dyrek­to­rowi pysk. Matka błaga go, by nie ścią­gał na nas kło­po­tów.

– Ta rasowa nie­na­wiść, wiesz, przy­cho­dzi i odcho­dzi – przy­po­mina mu. – Za pół roku wszystko to minie.

Moi bra­cia zaś nie posia­dają się z rado­ści, bo teraz nie muszą już prze­sia­dy­wać na nud­nych przy­go­to­wa­niach do abso­lu­to­rium, przy­glą­da­jąc się, jak piesz­czo­szek rodziny sku­pia na sobie całą uwagę i zbiera cały aplauz.

Tej nocy, w łóżku, z bole­śnie ści­śnię­tym gar­dłem i pie­ką­cymi oczyma, jesz­cze raz odma­wiam „_Kämpfe, blute!_”. To mój wiersz. Nie zabiorą mi go.

Po paru dniach matka zwraca uwagę na wciąż posępny wyraz mojej twa­rzy i pró­buje mnie pocie­szyć.

– W każ­dym dzie­ciń­stwie są też rany, Lothar­chen – mówi uspo­ka­ja­jąco. – Ta rów­nież się zagoi, cho­ciaż pew­nie zapa­mię­tasz ją na zawsze.

I tak zde­cy­do­wa­li­śmy się patrzeć na ten poża­ło­wa­nia godny epi­zod: lek­cja zali­czona, uraz, jak to w dzie­ciń­stwie, rytuał ini­cja­cyjny.

Dzi­siaj, całe życie póź­niej, patrzę wstecz i zasta­na­wiam się, czy mogłem jakoś prze­czuć, że cały mój świat, wszystko, czemu ufa­łem i w co wie­rzy­łem, wkrótce się roz­pad­nie. Że moja edu­ka­cja, któ­rej byłem tak oddany, skoń­czy się na ósmej kla­sie, ponie­waż żadne gim­na­zjum nie będzie chciało mnie przy­jąć. Że moi szkolni kum­ple, ci dobro­duszni chłopcy, z któ­rymi rywa­li­zo­wa­łem na boisku do piłki noż­nej, wkrótce poprzy­się­gną mnie znisz­czyć. Że mego ojca, zago­rza­łego nie­miec­kiego patriotę, kraj, któ­remu dziel­nie słu­żył, wyśle na śmierć w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Że kiedy będę nasto­lat­kiem, zostanę zwie­rzyną łowną i żeby prze­trwać, będę musiał oszu­ki­wać, kraść, zwo­dzić, może nawet zabić. Czy że w ciem­nej i odle­głej przy­szło­ści będę sobie powta­rzał słowa „_Kämpfe, blute_”, sto­jąc wygło­dzony i samotny mię­dzy moimi umie­ra­ją­cymi pobra­tym­cami w Auschwitz.

Nie, wów­czas nie wie­dzia­łem. Wie­dzia­łem, że stało się coś strasz­nie złego, że nie tak miały wyglą­dać moje Niemcy. Nie mia­łem jed­nak poję­cia, co dopiero się wyda­rzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Pomyłka autora – wiersz, który dekla­mo­wał, _Feu­er­spruch_, napi­sał Hein­rich Gut­ber­let (1877–1953). Śpie­wany do muzyki Eugena Naumanna nosił tytuł _Marsch der Deut­schen in Polen_ (przyp. red.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: