- W empik go
Młodzi i starzy. Część 1-2: powieść z niedawnych lat - ebook
Młodzi i starzy. Część 1-2: powieść z niedawnych lat - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 658 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Groblą przez Zabierzowskie moczary pędził pociąg w stronę Krakowa – w wagonach podróżnych było nie wielu. W jednym oddziale klasy trzeciej siedział przy okienku młody człowiek.
Nie będę wam opisywał jak był ubrany, bo i poco? – Z ubioru można się bardzo pomylić na człowieku – nie zawsze przez dziury płaszcza przegląda ubóstwo duszy i nędza moralna; świat zna obdartych geniuszów i cnotę bez butów. – Młody człowiek nie miał wprawdzie dziur ani łachmanów, tylko surducik mocno przetarty i wyszarzany, jednak patrząc na jego twarz, na jego układ pełen godności, zapomniało się o ubiorze. Twarz miał śniadawą, rysy dość zwyczajne; ale niebieskie, zamglone nieco oczy, przy czarnych rzęsach i czarnych włosach, czyniły tę twarz dziwnie interesującą, sympatyczną. Resztę opisu: zawierał jego pasport, do którego odsyłam ciekawych. Nieznajomy ten jechał z Warszawy.
Obok niego siedziało żydowskie małżeństwo. Na wymokłej twarzy żyda znać było febryczne drganie muszkułów, zwyczajne u spekulantów i graczów, którzy ciągle się trwożą i ciągle spodziewają, gorączka chciwości spiekła mu usta, a ruchliwe oczy latały za jakiemiś myślami, to znowu się zatrzymywały, jak człowiek, co przystaje i obgląda się.– Żyd myślał i rachował, pomagając sobie czasem palcami. – Żona jego mizerna i zchorowana ciekawie a zarazem z rodzajem uszanowania patrzała w twarz męża, jak na rachunkową tablicę – zdawało się, że na jej żółtej twarzy jest kilka znaków zapytania, taka ciekawość wyglądała z jej oczów. Suknie ich były nędzne, dołem zaszargane. Widać potem, jak ten lud przywykł do brudu i błota i nie myśli o wygodzie, o przyjemności życia, jeno o zysku. – Ten lud wiecznie w ruchu, w podróży wśród narodów. Ludzie dzielą się u niego na tych, z których jest zysk, i na obojętnych, z których nic wycisnąć się nie da; pieniądz to cel jego życia, to jego jedyna żądza. Kiedyś ta żądza była tylko środkiem do pięknego celu, tą metą była ojczyzna. Dziś powikłały im się nogi i upadli w błoto uliczne, gdzie plugastwo ochydnych, nieprawych zarobków i ślina ludzkiej pogardy. Biorą jedno i drugie. W takie spodlenia musieli koniecznie upaść ci, co mieli odwagę wiecznie się tułać, co nie są nigdy u siebie, nawet już w ziemi ojców swoich nie są u siebie. Wieki całe leci ten naród drogą tułacza, siłą bezwładności, jak wachadło zegaru popchnięte. Talmud balsamiczna płachta, która ich jak mumie broni od zepsucia i rozsypania się w proch, daje im charakter ludzi umarłych – żądza czyni ich podobnymi upiorom. Prześladowania średnich wieków straszne, oburzające, nie zdołały przemienić tego ludu, zrobić z upiora trupa lub człowieka, rozwinąć mumią z starej powłoki. Któż to uczyni? Miłość i cywilizacya.
Może być, że podobne myśli przechodziły także młodemu człowiekowi, siedzącemu w wagonie, bo patrząc na żydowską parę, zamyślił się; ale zarazem patrzącego owładnęło jakieś niewyraźne a przykre uczucie; plugawy zapach szat tych ludzi, przypomniał mu coś – coś z przeszłości jego – duszno mu było w tej atmosferze, ale sam nie wiedział czemu, nie umiał sobie tego wytłumaczyć – przypomnienie było za słabe, by się skrystalizować mogło w słowo, w obraz. –
Przestał więc myśleć nad tem, wstał i stanął przy okienku patrząc na okolicę, jak ten, co wita znajome miejsca.
Po lewej strome równiny szerokie, nudne, smętne, gdzieniegdzie zaczernione kępkami lasów i wiosek, ciemne smugi chmur na kończynach widnokręgu przedłużały równinę i topiły ją w niebie, zadymionym nadchodzącym zmrokiem. Przez ten lekki półzmrok przeglądały już gwiazdy jak przez zasłonę.
Za to z drugiej strony słońce resztkami światła hojnie rzucało na świat i złociło wszystko, czego się dotknęło, jak stary chciwiec frygijski. – Ziemia podniosła się w garby, pagórki lesiste – tu i owdzie sina skała pustelnica wychyliła się z liści. A było to w początkach października. Natura, jak dziewczyna po balu, uwiędła zmęczona; ale za to na jej twarz wystąpiły wszystkie kolory namiętności, wszystkie odcienia marzeń, tajemnice serca. – Dziewicza zieloność wiosny zamieniła się w złoto, czerwoność, fiolety. Kwiatów już nie ma – liście wzięły wszystkie ich kolory na siebie i lasy udawały bukiety kwiatów, przetkane zielenią świerków i sosien. Te nie zwiędły – bo nie żyły nigdy pełnością życia, nie udzielały się… żyjątkom, – to samoluby.
Im bliżej Krakowa, tym pagórki bardziej się zniżały, jak stopnie wzorzystym dywanem nakryte, aż tam gdzie zdawały się już zstępować w dolinę, podniosły się jeszcze do góry dwoma wzgórzami. Na wyższym stoi klasztor biały – na niższym mogiła. Zdaje się, że to ziemia westchnęła i piersi podniosła ku górze. Westchnęła ku Bogu i natem podniesieniu jej piersi stanął kościół – a drugi raz westchnęła ku wolności i stanęła mogiła bohatera.
Młody człowiek podniósł się, oparł o okienko i utopił oczy w tym widoku, twarz mu się ożywiła, wyjaśniała – widocznie serce roztańczyło się w piersiach; ale wśród jasności czasem w oczach jego przewijała się jakaś zaduma, jak dym po przeczystem niebie. I nie dziw. Serce bije żywo, bo czuje blizkość rodzinnego miasta; ale często zwalnia radosne bicie – bo to miasto grobowiec narodu – miasto pamiątek.
Stał, patrzał i myślał – myśli szły bezładnie, ale gwałtownie jedna po drugiej. Były tam rycerskie rapsody, hymny, tryumfalne marsze, psalmy, bluźnierstwa, modlitwy i Bóg wie co. Nagle w te zakłócone, pogmatwane akordy jego duszy wpadł dźwięczny głos kobiecy, – dwa słowa: – Ojcaszku – Kraków!
Młodzieniec zadrżał – te dwa słowa zatrzęsły nim; tak zadrgnąć musiał „gliniany posąg Adama” gdy w niego wstępował duch. Młody czuł, że mu do żaru ktoś ognia przyrzucił, że rzeka jego myśli wezbrała przypływem pokrewnych myśli i zdwoiła pęd. Są słowa, co mają w sobie potęgę jak piorun, ale takie słowa nie często wylatują, z piersi ludzkich, na to potrzeba wysokiego nastroju duszy, podziemny wulkan musi się przepełnić, by pękł – i pierś ludzka musi wezbrać, tak wezbrać, żeby te słowa mogły rozwiązać nawet nieme usta, bo gdyby nie wysadziły tej bramy, gdyby zostały w nas, pierś by pęknąć musiała. Takiem słowem zakrzyknął niemy syn Krezusa, gdy krzyknął: „To król”. I słowem tem lepiej niż mieczem zasłonił ojca. Takie słowo za milion stanie, jak są znowu miliony słów, które nic nie mówią. Taką potęgę miały dwa słowa, co wyleciały z piersi dziewczęcej – ileż tam uczuć musiało rozpłynąć się, stopić na te dwa słowa, córki i Polki? Te dwa słowa trzeba było koniecznie słyszeć, aby uczuć. Napisane, leżą jak ostygła lawa, po której śmiech ludzki może stąpać bezkarnie i dziwić się, że to kiedyś parzyło, piekło. – Ale młody człowiek, który był przy wybuchu tych słów, domyślił się głębin, z których one wyszły, w tych dwóch głosach czuł tysiące głosów. Jemu się zdawało, że słyszał radość i płacz, tęsknotę i dumę. Usłyszał głos swojej duszy, tylko spotęgowany, silniejszy. Wychylił się z okna i zobaczył z okienka drugiego wagonu wystającą rączkę okrytą czarną rękawiczką i kawał aksamitnego rękawa. Rączka ta drgała jeszcze w powietrzu, wytężona w stronę Krakowa, jak drogowskaz. Na drzwiczkach, z których wychyliła się ta rączka, stała rzymska I. Z tego i z aksamitnego rękawa młody się domyślił, że musi być bogatą, z drobniuchnej rączki wnosił, że musi być piękną, – a głos jej i słowa kazały mu wierzyć, ze ta kobieta musi być młodą i że ma serce.
Serce? alboż to tak trudno o serce w kobiecych piersiach? I bardzo, bardzo trudno moje panie. Znałem dużo serduszek – serc nie wiele. A różnica między temi słowami ogromna – pierwsze ma się do drugiego, jak serce dzwonka stojącego przy łóżku kapryśnej wdówki – do serca Zygmuntowskiego dzwonu, na głos którego drży ziemia, drżą mury, drżą serca ludzkie. Serduszko, to coś tak jak zegarek kieszonkowy, co odmierza godziny jednej osobie – serce to słońce, zegar wieków i ludów. Z porównania tego zaraz się wytłomaczę. Serce objawia się przez miłość –
serduszko przez upodobanie, kochać jest potrzebą wszystkich – nie ma człowieka, któryby coś w życiu nie ukochał, nie przylgnął do czegoś, każde serduszko drgać musi poruszone ręką tego uczucia. To zaspokojenie wewnętrznego pragnienia jest, jak powiedziałem, potrzebą, a więc nie może być zasługą – a znamieniem jego jednostronność. Serduszka drgają taką miłością. Córka kocha matkę, kocha ją bardzo, oddała jej kapitalik cały swej miłości tak, że dla biednego ojca zabrakło tych funduszów. – Młody człowiek kocha kobietę – ukochał ją miłością szaloną, bezmierną – kocha bez wzajemności, lub z wzajemnością ale z przeszkodami – kobieta idzie za mąż za innego, a młody człowiek dzień jej wesela obryzgał krwią i resztkami mózgu. To mi miłość, – ktoś powie. Ale ten młody człowiek miał rodziców, rodziców biednych, którzy się wyniszczyli na wykształcenie syna, którzy teraz czekali na pomoc od niego, w nim tylko żyli. Czy ten młody człowiek miał serce – choć kochał? Dewotka zakochała się w Bogu, w kościele, w bibliotece nabożnych książek, w codziennej spowiedzi, ale nie lubi motłochu ulicznego, brzydzi się żydami, wścieka się na heretyków. To serduszko. Takiem serduszkiem stara panna ukocha papugę, psa, kota – a znienawidzi ród ludzki; szlachcic zakocha się w herbie, a poniewiera zasługą ludzi nowych, „dzisiejszych.” – Na tych kilku przykładach sądzę, że dostatecznie pokazałem, co rozumiem pod serduszkiem: jednostronny, samolubny popęd uczucia. – Zaś serce – to suma uczuć i najdoskonalsza ich harmonia – to nie miłosne chwilowe porywy, ale miłość w całem znaczeniu tego słowa, miłość, co jak promień słoneczny łamie się w warstwach ludzkości na różne kolory, powiązane ze sobą. Serce kocha Boga, ludzkość, ojczyznę i rodzinę, kochankę, bliźnich, niewiernych, nieprzyjaciół, zwierzęta, przyrodę – wszystko. Dla tego nie pojmuję gadaniny o sercu zastygłem, obumarłym wśród zawodów, szczególniej miłosnych. Jakżeż ubogiem byłoby serce, gdyby całe życie miało się żywić tem jednem uczuciem. Kto utrzymuje, że mu serce skrzepło od jakiegoś jednego ciosu, ten nie miał serca; bo serce jest jak krzak róży miesięcznej, jedne kwiaty uczuć więdną, drugie kwitną ale krzak trwa. Tak pojmuję serce. Takie serce może mieć tylko chrześcianin. Na Golgocie pękło takie serce, wzór światu; ono pękło dla tego, że nie umiało nie kochać. – Gdzież więc bardziej należy szukać choć słabej podobizny takiego serca, jeżeli nie w piersiach kobiety, której zadaniem całego życia winna być tylko miłość. A jednak jak powiedziałem, serc tak niewiele. Na to spaczenie myśli Bożej winy wieków się składały – w całej ludzkości trzeba szukać przyczyn tego grzechu, która tak fałszywe stanowisko wyznaczyła kobiecie, że przenaturzenie jej jest konieczne; że tak trudno u sercowych istot o serce.
Nieznajoma z wagonu miała serce. Tak się przynajmniej zdawało młodemu. Może się mylił, może piękna rączka należała do całości wcale niepięknej, może dźwięczny głos pochodził z ust wcale nieładnych; takie przeciwieństwa często nasuwają się nam na oczy. A może też instynktowe przeczucie powiedziało mu prawdę i z wykrzyku sądził o sercu. Są słowa, co wychodząc z serca, mają na sobie odciski jego wewnętrznych ścian, wynoszą z głębin tajemnice, tak jak rzeka nurtując górę, wynosi z niej złoty piasek.
Młody człowiek nasłuchiwał, czy nie usłyszy więcej słów, a przynajmniej czy ten sam głos się nie odezwie, tak mu było mało; ale w wagonie cicho, usta nieznajomej się zamknęły, pewnie dusza jej mówi i oczy patrzą teraz na ten Kraków, który z takiem uniesieniem powitała. – Stare miasto coraz wyraźniej rysowało się na równinie. Wieże jedna po drugiej występowały, złocąc szczyty resztkami słonecznych promieni. Młody podróżny oczami jak ptak szybował po tych… wieżycach, czerwonych dachach, basztach, rozpoznawał, witał się. Z pośród gromady mniejszych, Maryackie dwie wieżyce wystrzeliły w górę. Jedna wybiegła nad drugą i ukoronowane ma skronie – drugiej brakło sił, przyzostała. W tej niesymetryczności jest coś tajemniczego, niespokojnego.. Ta nie symetryczność nie mogła zostać bez legendy. – Z za Maryackich siostrzyc wysuwa się ratuszna – potem inne, jak wierzchołki sztandarów, bo też cale miasto widziane zdala za przeźroczystą osłoną niebieskiej mgły, co osłania je przy zachodzie, ma uderzające podobieństwo jakiejś procesyi olbrzymów – stare mury i bramy jak feretrony i obrazy święte. Za świątyniami w otwartem miejscu podnosi się zamek Wawelski, właśnie teraz bogato ubrany w purpurę zachodu. Koło krzyża katedry kawki jak rój much się uwijały. Całe miasto bogato przetkane zielenią kasztanów i topoli. – Komuś, co niedawno zamknął księgę dziejów tego miasta, mogłyby te wieżyce i ta zieloność dać podobieństwo królewskiej korony, ubranej w wieńce, położony na niebieskiej wstążce Wiślanej. – Od miasta dolatuje gwar dzwonów, mówiących „Anioł Pański” – na zoranej świeżo ziemi siedział pastuch i śpiewał krakowiaka. Młody nie widział, nie słyszał tego wszystkiego przez dziesięć lat . W tej jednej chwili chciał wynagrodzić sobie stratę. Ale pociąg wjechał już do dworca – inne wagony zasłoniły widok, ruch maszyny zwolniał, wozy zatrzymując się posyłały sobie uderzenia jak hasło – stanęli. Gwar ludzi oczekujących na pociąg, bieganie tragarzy, krzyki, rozmowy, śmiechy sprowadziły myśli młodego na ziemię. Ocknął się, spojrzał, zdawało mu się że nie w Krakowie, że Kraków widziany był snem. Bo też i rzeczywiście w dworcu kolei można tak myśleć, nie ma on nic krakowskiego w sobie, żadnej wewnętrznej łączni z miastem; ale to nie tylko u nas, to wszędzie dworce kolei mają odrębną fizyonomią od miast, przy których stoją, a znowu wielkie podobieństwo do siebie. „Są to kosmopolity, jednakie we wszystkich krajach. Znać, że to stacye drogi europejskiej!
Ale konduktor krzyczy: Krakau – więc to może i Kraków. Młody wziął w rękę niewielki czarny kufereczek i wyszedł. Przed dworcem oblazł go tłum uliczników i żydowskich fiakrów.
– Dobrodzieju, mój dobrodzieju, ja zaniosę za dobrodziejem za szóstkę, jeść się chce dobrodzieju, wołali jedni.
– Wielmożny panie – może dorożka, nie droga dorożka, zawiozę gdzie pan każe – wołali obdarci żydkowie, pokazując biczami na swoje wózki i kościste, ślepe szkapy. Do jednego takiego fiakra jednokonnego siadła żydowska para, którąśmy poznali w wagonie i jeszcze kilkoro innych bez liczby. Odjechali. – Ich widok rozwarł znowu przed oczami młodego jakąś przepaść, w której napróżno silił się coś rozeznać – same ciemności. –
– No dobrodzieju, jakże będzie – ja wezmę.
– Nie wierz mu jegomość, to złodziej.
– Ja ci tu dam…
I zaczęła się bitka, z której korzystając trzeci podbiegnął do młodego podróżnego i gwałtem prawie chciał mu wyrwać kuferek i ponieść. Podróżny opędzał się jak mógł od natarczywej grzeczności i rzekł:
– Nie potrzebuję, sam zaniosę – i poszedł ku miastu.
– Dzisz ty, co mi to za pan – fiu, fiu, sam niesie – odezwał się jeden ulicznik.
– Szkubant, szkubant – zawołał drugi, rozśmiał się i zagwizdnął, w czem mu inni pomogli.
To uliczna satyra ubóstwa lub oszczędności, i dziwna rzecz, że pochodzi właśnie z ust biednych. Młody nie uważał na nią, szedł ku miastu.
Minąwszy planty, zwrócił się w prawo na gościniec wiodący ku Kleparzowi, wieczór był ciemny, pochmurny, kilka latarni słabo oświetlało drogę. Szedł bokiem drogi, bo środkiem pędziły doróżki z dworca kolei. Doszedłszy do mostku, przy którym przedłużenie ulicy Szpitalnej prostopadle dotyka do gościńca, zatrzymał się, bo właśnie jedna dorożka w tę stronę skręcała, stanął pod latarnią. Kawałek błota wyrzuconego w górę kopytami końskiemi, padł mu na twarz; cofnął się nieco, podniósł głowę i zobaczył w głębi doróżki aksamitny płaszczyk, takiż kapelusik osłonięty popielatą, ledziuchną, prawie pajęczą woalką. Gdy na mostku powóz mocniej się zakołysał i przez to wstrząśnienie woalką nieco się odchyliła, zobaczył przy świetle latarni twarz, ale tak niewyraźnie, jakby ogólny szkic na płótnie malarza, ledwie mógł dojrzeć, że była rumiana i młoda. Już nie dziecko, jeszcze nie dziewica. Dziwna rzecz, dla czego przypadkowe, chwilowe zbliżenie się do nieznajomej – twarz mu błotem zwalało, choć mimo jej wiedzy i woli, a jednak się to stało. – Powóz przejechał – a podróżny kłapiąc po błocie, znikł w ciemnych zaułkach przedmieścia.