- W empik go
Młodzi żeglarze, czyli Przygody myśliwskie w Ameryce Północnej - ebook
Młodzi żeglarze, czyli Przygody myśliwskie w Ameryce Północnej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 295 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomiędzy temi wilkami są także odmiany, ale nie tak liczne. Wszystkie odznaczają się szczególnie głosem, podobnym do szczekania psa; zwykle daje się słyszeć najpierw trzykrotne szczekanie, a potem przeciągłe wycie. Ztąd pochodzi nazwa gatunkowa wilków szczekających (Canis latrans). Wilki te trzymają się tylko zachodniej części lądu i włóczą się po rozległych łąkach. Na północ nie zabiegają dalej, jak do 55° szer. geogr. ale na południu dość licznie napotykają się jeszcze i w Meksyku, gdzie je nazywają kojotami.
Ciepłe, puszyste futro tych wilków nic w sobie niema nadzwyczajnego, ale w handlu nosi szczególną nazwę wilków odwracanych, dla tego, że skóra do wyprawy nie rozcina się przez środek, jak skóry większych zwierząt, ale odwraca się na wywrót.
A teraz powróćmy do naszych podróżnych.
– To są wilki łąkowe – odpowiedział Maurycy na pytanie Normana.
– A to chyba który jeleń jest okaleczony – odrzekł Norman – albo może tych wilków nadzwyczajna zebrała się gromada, kiedy się na jelenie porwały; czasem i to się zdarza.
– Zdaje się, że gromada wilków ogromna – mówił Maurycy, przypatrując się dalej – najmniej z pięćdziesiąt.
Ach! co się stało; odbiły jednego jelenia od stadka i biegną w tę stronę!
Ale tamci spostrzegli to już i bez lunety i wszyscy czterej razem pochwycili za strzelby. Wapiti biegł prosto na nich, a za nim widać było rozproszoną po łące gromadę wilków, która go zblizka goniła. Można je było wziąć za zgraję psów zgłodniałych. W parę minut jeleń był już tak blizko, że chłopcy widzieli wyraźnie błyszczące jego oczy i zliczyć mogli uderzenia zwinnych kopyt. Piękny to był zwierz i okazały. Wielkie jego rogi miały jeszcze wiosenną, aksamitną powłokę, pędził z pyskiem podniesionym do góry, tak, że końce rozgałęzionych rogów dotykały pleców. Biegł tak w prostym kierunku, na nic nie zważając, wtem nagle, o sto kroków od obozu, spostrzegł widać dym ogniska i stojące przy nim postacie, skoczył bowiem w bok i skrył się w gąszczach nadbrzeżnej wierzbiny. Wilki goniły tuż za nim całą gromadą, a gdy zniknął w gęstwinie, puściły się także w tę stronę; chłopcy sądzili, że wpadną tam i obskoczą go niezwłocznie, nic im w tem nie przeszkadzało, gdy znów, ku wielkiemu podziwieniu naszych żeglarzy, wilki wstrzymały się w zapędzie i zawróciły, jakby przerażone jakimś niespodziewanym widokiem. Chłopcy wyobrażali sobie zrazu, że to ich obecność wraz z dymem ogniska odstraszyła drapieżną zgraję; pomiarkowali jednak wkrótce, że musiała być inna jakaś przyczyna tego popłochu, gdyż obyczaje wilków zanadto dobrze im były znane.
Ale w tej chwili co innego mieli na myśli; ukryty rogacz zajechał im w głowę i niosąc strzelby na ramieniu, wszyscy czterej ustawili się dokoła zarośla i czekali cierpli – wie, ai jeleń się z niego wychyli. Wierzby niewielką przestrzeń zajmowały, ale stały blizko przy sobie i liśćmi były okryte, tak, że trudno było zajrzeć do środka gęstwiny. Zwierz przyczaił się cichutko, nie słychać było najlżejszego szmeru, żadna gałązka się nie poruszyła.
Marengo wysiany był na wytropienie zwierzyny, nasi myśliwi nie wątpili, że prędko wyszuka jelenia i czekali, trzymając broń w pogotowiu. Ale zaledwie pies znikł w zaroślach, gdy dało się słyszeć dziwne sapanie, potem szmer głuchy, chrzęst gałęzi i szelest liści, a po chwili ozwał się odgłos kopyt i jeleń wyskoczył z zarośli. Franek strzelił, ale spudłował, jeleń biegł dalej, a czterej myśliwi puścili się w pogoń za nim. Lecz wszyscy stanęli po chwili, gdyż widok niezwykły wzrok ich uderzył. Jo-leń, zamiast pomykać szybko, jak wprzód, podskakiwał niezgrabnie i jakież było – zdziwienie naszych myśliwych, gdy ujrzeli, że unosił na sobie inne jakieś zwierzę.
Nie chcieli oczom swoim wierzyć; tak było jednak. Jakieś ciemne, kosmate stworzenie siedziało na karku jelenia i długie pazury zapuściło w jego skórę. – Pantera! – krzyknął Franek, a Maurycemu zdało się w pierwszej chwili, że to niedźwiedź, ale na niedźwiedzia zwierz ten był za mały. Tylko Norman, mieszkaniec tych stref północnych, poznał odrazu straszliwego rosomaka, przez krajowców zwanego wolworenem. Głowy jego nie widać było wcale, gdyż pogrążył ją pomiędzy łopatkami jelenia, któremu usiłował kark rozszarpać. Ale Norman wskazywał towarzyszom krótkie nogi i łapy szerokie, wielki ogon puszysty i kosmatą sierść ciemnobrunatnej barwy, a Lucyan przyznał, że to były cechy rosomaka.
Myśliwi nasi spostrzegli wkrótce, gdy przeminęła pierwsza chwila zdziwienia, że wapiti z dziwnym swym jeźdzcem był już za daleko, aby go kula mogła dosięgnąć. Maurycy i Franek chcieli gonić za nim, ale ich wstrzymał Norman, radząc, aby się nie ruszali z miejsca.
– On nie zabiegnie daleko – mówił – poczekajmy troche; o, patrzcie), jeleń biegnie do wody.
Wapifi, wybiegłszy z zarośli, biegł prosto przed siebie, ale spostrzegłszy wodę, zwrócił się w tę stronę; widocznie miał zamiar zanurzyć się w wodzie, sądził może, że tym sposobem pozbędzie się straszliwego napastnika, który mu szarpał kark bez litości.
W kilku podskokach był już u brzegu, a w tem miejscu brzeg wznosił się wysoko, wapienna skała piętrzyła się na ośm stóp najmnićj nad wodą. Jeleń jednak się nie zawahał, wbiegł na wzgórze, a potem do wody wskoczył. Plusk dał się słyszeć, jeleń wraz z rosomakiem znikł w nurtach jeziora; po chwili obaj wypłynęli, lecz wypłynęli osobno. Zimna kąpiel widocznie nie smakowała rosomakowi. Wapiti płynął śmiało na środek jeziora, ale zwierz drapieżny, czując się w obcym żywiole, niezgrabnie obracał się w wodzie i usiłował dostać się do lądu. Nasi strzelcy stali właśnie na wysokim brzegu i ztąd doskonale go mogli wziąć na cel; nie namyślając się zatem, Maurycy i Norman dali ognia jednocześnie. Nawet i Franek posłał swoją kulkę w tez sarnę stronę i kosmaty potwór wywrócił koziołka w wodzie. Rzecz dziwna, żadnemu nie przyszło na myśl strzelać do jelenia; ta nieszczęsna ofiara, prześladowana przez tylu wrogów zawziętych, zbudziła współczucie we wszystkich sercach. Byliby mu może pozwolili ujść cało… ale nadzieja świeżego pieczystego przemogła litość i załatwiwszy się z rosomakiem, myśliwi wzięli się do jelenia. Szybko nabili strzelby i ustawili się szeregiem na brzegu, czekając, aż się przybliży. Ale jeleń czuł, że śmierć niechybna go czeka z tej strony i śmiało płynął dalej na środek jeziora. Trudno było przypuszczać, ażeby je mógł całe przepłynąć, gdyż brzegu przeciwnego nie było nawet widać; musiał powrócić albo utonąć i myśliwi czekali cierpliwie, śledząc wszystkie jego ruchy. Już znacznie się od brzegu oddalił, gdy nagle ujrzeli ze zdziwieniem, jak zaczął się z wody wynurzać coraz wyżej, w końcu podniósł się do połowy ponad powierzchnią. Natrafił na skałę i widząc się bezpiecznym, stanął na niej i nie myślał się ztąd ruszać.
Maurycy z Normanem pobiegli po łódkę, spuścili ją na wodę i popłynęli w pogoń za nim. Jeleń spostrzegł teraz, że już było po nim i zamiast odpłynąć dalej, zwrócił się prosto do nich, nastawił rogi i przybrał postawę wyzywającą. Ale prześladowcy jego nie zważali na to wcale i gdy się dostatecznie zbliżyli, Norman, który robił wiosłami, zatrzymał łódkę, a w tejże samej chwili celny strzał Maurycego rozległ się w powietrzu, odbiło go echo okoliczne, a wapiti wpadł w wodę, jak kłoda.
Łódka podpłynęła, uwiązano go za rogi do niej i powrócono na ląd… gdzie pyszna ta zwierzyna złożona została w obozie. Myśliwi nasi zdziwili się niezmiernie, spostrzegłszy, że jeleń jeszcze przed napaścią rosomaka i wilków, był już zraniony. W jednej z jego łopatek znaleźli' koniec złamanej strzały. A więc Indyanie polowali na niego i to niezbyt dawno, gdyż rana była świeża. Rana ta nie byłaby śmiertelna, gdyby mu kto mógł tę strzałę wyciągnąć ale tak musiałby od niej zginąć wcześniej czy później. Mieli więc wyjaśnienie, dla czego wilki napadły zwierzę, na które nigdyby się inaczej nie odważyły porwać. Nawet i rosomak rzadko kiedy się rzuca na tak wielkiego jelenia, ale musiał być zgłodniały, a gdy zdobycz podsunęła się sama tuż pod drzewo, na którem się usadowił na nocleg, nie mógł się oprzeć takiej pokusie. Wilki znów musiały spostrzedz rosomaka, przybliżywszy się do zarośli i dla tego tak zmykały. Zwierzęta te są tchórzliwe, zarówno jak drapieżne, a widok rosomaka jest dla nich tak straszny, jak widok zgłodniałej ich zgrai dla zranionego jelenia.
rozdział XV.
Dwaj nurkowie.
Zdjęto starannie skórę z jelenia i wysuszono ją przy ogniu. Od czasu rozbicia pierwszej łódki, garderoba naszych żeglarzy w opłakanym była stanie. Ze skór trzech leśnych reniferów zaledwie zdołali wysztukować dwie krótkie i obcisłe kurtki. Nie mieli tez żadnych kołder, oprócz skór bawolich, a te dla dwóch tylko wystarczyć mogły. Okrywali się niemi Lucyan i Franek, jako młodsi i słabsi. Maurycy i Norman musieli się kłaść co wieczór bez żadnego okrycia i zimno im straszliwie dokuczało, a byłoby gorzej jeszcze, gdyby nie to, że sypiali przy rozpalonem ognisku. Ale bywały noce tak zimne, że nawet przy ogniu trudno się było rozgrzać. Myśliwi i podróżni w Ameryce północnej mają zwyczaj, układając się do snu, zwracać nogi do ognia i utrzymują, że najzdrowiej jest tak spać, ażeby w nogi było ciepło. Nasi żeglarze nie odstępowali od tego zwyczaju i zawsze się tak do snu kładli, że nogami przypierali do czterech rogów ogniska, a głowy zwracali w cztery strony świata, Marengo spał przy Maurycym, którego uważał za swojego pana.
Chociaż miękko im było na posłaniu z liści, brak kołder dawał się uczuwać dotkliwie; skóra zabitego jelenia wyborna była do tego użytku i bardzo im się przydała. Postanowili więc zatrzymać się na jeden dzień, ażeby ją wysuszyć i wyporządzić. Przy tej sposobności chcieli także uwędzić trochę mięsa, chociaż pieczeń jelenia wapiti nie jest poszukiwana przez smakoszów; sucha, żylasta, nie ma wcale smaku wykwintnej zwierzyny. Indyanie, zarówno jak i biali myśliwi, zwykle tylko dla skóry zabijają te zwierzęta, na iedzenie wolą zawsze żubra, renifera lub zwyczajnego jelenia. Mięso to szczególną ma własność; tłuszcz jego natychmiast krzepnie, gdy ostygnie i robi się twardy. Ale skóra wysoko jest ceniona; cieńsza od skóry łosiowej, po wyprawieniu bardzo pięknie wygląda, zwłaszcza gdy jest przyrządzona na sposób indyjski, to jest wymoczona w roztworze z mózgu i tłuszczu samego zwierzęcia, potem wymyta, wysuszona, wygładzona i w końcu okopcona trochę w dymie. Skóra staje się wówczas miękka i elastycz ua, jak rękawiczka jelonkowa i pierze się wybornie, jak płótno. Tych szacownych własności nie posiadają skóry innych gatunków jeleni, gdyż raz wyprane, stają się twarde, szorstkie i trzeba je długo trzeć i wygładzać, zanim troche zmiękną.
Lucyan znał się doskonale na przyrządzaniu skór i umiał się z niemi obchodzić niemniej zręcznie, jak indyjskie kobiety. Ale w podróży nie mieli potrzebnych do tego przyborów, musieli więc poprzestać na mniej wykwint-nem przyrządzeniu. Rozciągnęli ją tylko na prętach wierzbowych i powiesili przy ognisku, potem ją wytarli jak mogli najlepiej i oczyścili z licznych pasorzytów, które o tej porze obsiadają jelenie.
Podczas gdy Lucyan oporządzał skórę, Maurycy i Norman krajali mięso na paski i rozwieszali je przy ognisku. Gdy się z tem załatwili, zaczęli się przypatrywać robocie Lucyana.
– Hej, chłopcy! – zawołał Franek, zrywając się nagle, jak gdyby sobie coś bardzo ważnego przypomniał.– A co będzie z rosomakiem? Wszak to wspaniałe futro, czemużbyśmy go także nie zabrali?
– Dobrze mówi – rzekł Norman – a myśmy o tem zapomnieli. Cóż kiedy ten zwierz obrzydły zatonął, jakże go teraz wydostaniemy z wody?
– Już ja go wyłowię, zaręczam – mówił Franek – utnę sobie tylko długi pręt z wierzbiny, przyczepię do niego mój stempel od strzelby i wyciągnę rosomaka, żeby tam nie wiem co. Chodźmy prędzej.
– Spuśćmyż łódkę na wodę – rzekł Norman – brzeg jest za wysoki, nie dostaniemy do dna.
– Spuszczajże ty łódkę, kapitanie–rzekł Franek – a ja biegnę po pręt.
– Stój – zawołał Maurycy – ja mam lepszy sposób; Marengo!
Mówiąc to, Maurycy zbliżył się do brzegu, z którego strzelali do rosomaka. Wszyscy poszli źa nim, a Marengo podskakiwał wesoło i dumnie spoglądał dokoła, bo przewidywał, iż ma być użyty do jakiejś ważnej sprawy.
– Czy sądzisz, że pies wyciągnie zwierza? – zapytał Norman.
– Nie–odpowiedział Maurycy – ale mi dopomoże.
– A toż jakim sposobem?
– Poczekajcie chwilkę, zaraz obaczycie.
Maurycy zdjął czapeczkę futrzaną, rozpiął kurtkę reniferową, potem resztę odzienia zrzucał kolejno, słowem rozebrał się do naga.
– Zaraz ci pokażę, kuzynku–rzekł do Normana – jaki to ze muie zręczny nurek.
Mówiąc to, stanął na samym brzegu i rozejrzał się z uwagą dokoła, ażeby natrafić na miejsce, gdzie rosomak wpadł w wodę; potem zwrócił się do psa i zawołał:
– Za mną, Marengo!
Pies zaszczekał, patrząc w oczy pana, jakby chciał odpowiedzieć, że zrozumiał doskonale, o co idzie. Maurycy raz jeszcze wskazał mu jezioro, podniósł ręce ponad głową, złożył dłonie i zakołysawszy się w powietrzu, rzucił się w wodę głową naprzód.
Marengo zaszczekał znowu i poskoczył za nim tak szybko, że obaj w jednej prawie chwili zanurzyli się i znikli pod wodą. Pies wcześniej wypłynął, a Maurycego tak długo nie było widać, że Norman i dwaj bracia zaczynali już być o niego niespokojni. W końcu jednak, dosyć daleko od miejsca, gdzie się zanurzył, woda się poruszyła i czarna głowa Maurycego ukazała się na powierzchni. Spostrzegli, że trzymał coś w rękach i popychał jakiś wielki przedmiot przed sobą; poznali po chwili, że to był rosomak.
Marengo płynął tuż przy nim, chwycił zdobycz z rąk pana i obaj zwrócili się w stronę, gdzie brzeg był nizki i równy. Maurycy wyskoczył pierwszy na ląd, potem wydobył się pies, ciągnąc za sobą rosomaka, którego zaraz zabrali Norman z Frankiem i zanieśli, a raczej zawlekli do obozu; Lucyan tymczasem przyniósł ubranie Maurycego i znowu wszyscy czterej zasiedli dokoła ogniska.
Rosomak jest najbrzydszy ze wszystkich zwierząt amerykańskich. Ociężały jego tułów, nogi krótkie i grube, sierść kudłata i ogon puszysty, ale nadewszystko długie i zakrzywione pazury i pysk ostrerai zębami opatrzony, nadają mu postać okropną. Chód jego jest cichy i jakby pełzający, wejrzenie zuchwałe i złośliwe. Stąpa całą nogą, tak, jak niedźwiedź i ślady jego często biorą za ślady tego zwierzęcia. Ale Indyanie i myśliwi umieją je rozróżnić. Kark jego zaokrąglony jest łukowato. Drapieżny i nadzwyczaj żarłoczny, nie ustępuje w tem rosomakowi starego świata, z którym jest blizko spokrewniony. Żaden… zwierz nie niszczy z taką zajadłością drobnej zwierzyny, nieraz tez napada i większe stworzenia, jeżeli mu się do tego sposobność nadarzy; musi na nie używać podstępów, bo nie jest bardzo zwinny. Utrzymują niektórzy, że rosomak kładzie się na drzewach i na skałach, czatując na jelenie i rzuca się na nie z góry, gdy blizko przechodzą.
Powiadają także, że nakłada wówczas przy sobie mchu, którym się te zwierzęta żywią, aby je zwabić; jest nawet mniemanie, że lisy mu dopomagają w polowaniu i napędzają jelenie w tę stronę, gdzie rosomak czatuje. Wszystkie te nieprawdopodobne podania i wiele innych dziwaczniejszych jeszcze, powtarzali dawniejsi przyrodnicy
0 rosomaku azyatyckim. Nie ulega jednak wątpliwości, że tak azyatycki, jak i amerykański jest nadzwyczaj zmyślny. Oto naprzykład próbka jego chytrości i dowcipu: Myśliwi, polując na kuny, zastawiają na nie sidła w śniegu, często na przestrzeni pięćdziesięciu mil. Sidła te zrobione sa z drzewa, a na przynętę wkładają w nie główki przepiórek i kawałki różnej zwierzyny, na które kuny (Mustela martes) bardzo są łakome. Jak tylko kuna pochwyci przynętę, sprężyna zapada i ciężki kawał drzewa chwyta zwierzę i przytrzymuje je mocno. Otoż rosomak umie tak zręcznie się sprawić, że zakrada się do sideł od tyłu i pociąga je, nie dotykając przynęty. Drewno zapada, nie pochwyciwszy nic, a on wtenczas przynętę bezpiecznie wyciąga. Przechodzi tak nieraz od jednych sideł do drugich i przy każdych tęż sarnę sztukę powtarza, póki wszystkich nie popsuje. Jeżeli kuna złapie się wcześniej w sidła, rosomak jej nie zjada, bo nie lubi mięsa kuny, ale wydobywa ją z sideł, rozdziera na kawałki i pod śnieg zagrzebuje. Lisy znają te jego zw?yczaje, a ponieważ one pożerają chciwie kuny, więc puszczają się w ślad za nim na takie wyprawy. Nie umieją same wyciągnąć zwierzątek z sideł, ale gdy rosomak tego dopełni i zagrzebie kuny w śniegu, dobywają je ztamtąd i zjadają Pokazuje się więc, że nie one rosomakowi, ale on ira dostarcza zwierzyny. Nie idzie zatem, żeby te drapieżne zwierzęta żyły z sobą w zgodzie; rosomak, silniejszy od lisów, często na nie napada, ale one za to zwinniejsze są od niego i rzadko mu się dają złapać. Myśliwi i ua lisy zastawiają sidła, a rosomak je także wy-nąjduje i rozdziera często, nim się dostaną w ręce myśliwych. Młode lisy padają zwykle ofiarą jego żarłoctwa; gdy natrafi na kryjówkę samicy, dusi ją razem z całą rodziną i pożera. Napada i młode wilki. W ogóle, tak z lisami, jak z wilkami w nieprzyjaznych jest stosunkach, gdzie tylko może, to im płata figle, wykrada zwierzynę, krzywdzi i prześladuje. Ale ulubionem jego pożywieniem są bobry i gdyby nie to, że te zwierzęta mogą się przed nim schronić do wody, gdzie rosomak nie umie sobie dać rady, drapieżnik ten wyniszczyłby ród ich cały. Węch ma wyborny i każde zwierzę zwietrzy w lesie i na łące. To tez niemniej jest straszny dla wszelkich istot żyjących, jak pantera i niedźwiedź.
Eosomak chroni się zwykle w szczelinach skał lub wydrążeniach drzew; przebywa zarówno po lasach jak po łąkach, w okolicach urodzajnych i na pustyniach. Trzyma się głównie stref północnych, wśród lasów i śniegów. W południowych częściach Stanów Zjednoczonych już dziś nie pojawia się nigdzie, chociaż nie ulega wątpliwości, że go tam widywano, póki nie zabrakło bobrów. Na północ sięga bardzo wysoko, może ażpod sam biegun, bo wszędzie, gdzie podróżni dotarli, tam i rosomaka spotykali.
Zyje samotnie i podobnie do wielu zwierząt drapieżnych po nocy najczęściej na żer wychodzi. Samica hoduje dwoje, rzadziej troje lub czworo małych, które zrazu mają sierść żółtawą, prawie białą, później dopiero ciemnieją, a gdy dorosną, futro ich przybiera piękny odcień ciemnobrunatny, a zimą prawie czarny. Futro to, podobne nieco do futra niedźwiedzia, ma włos krótszy i mniej bywa cenione, chociaż ma w handlu niepospolite znaczenie i co rok tysiące tych zwierząt przechodzi przez ręce agentów Stowarzyszenia handlowego zatoki Hudsona.
Naukowe te wiadomości o rosomaku opowiedziane były przez Lucyana, Norman zaś dodał do tego wiele ciekawych szczegółów o jego obyczajach i mniej pewne podania, powtarzane przez myśliwych i handlarzy futer, którzy nieraz to zwierzę przedstawiają w bajecznem świetle i przypisują mu nadzwyczajne i nieprawdopodobne czyny.
rozdział XVI.