Młodzik (2021) - ebook
Młodzik (2021) - ebook
Arkadij Dołgoruki nie jest pewien, czy jego ojciec to bardziej łajdak czy bohater. Jako młody chłopak marzy o tym, by tak jak on być potężny i bogaty. Wie jednak, jak może wyglądać jego życie, jeśli mu się to nie uda. Młodość powoduje przy tym, że nie panuje nad emocjami. Nerwowo i ze złością wygłasza swoje idee, dążąc do celu za wszelką cenę.
Portret psychologiczny Arkadija jest mistrzowski. Widać, jak toczy się w jego duszy walka dobra ze złem, jak kształtuje się jego osobowość, jak budzi się żądza zysku i rozpusty. „Młodzik” to niezwykle wnikliwe studium młodości i rozwoju dziewiętnastoletniego chłopca.
Nowe, pełne tłumaczenie autorstwa Adama Pomorskiego jednej z najważniejszych powieści Fiodora Dostojewskiego, która niezmiennie uświadamia, że to właśnie „[…]z młodzików kształtują się pokolenia…”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6250-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Nie wytrzymałem – usiadłem, żeby spisać tutaj dzieje moich pierwszych kroków na życiowej arenie, choć równie dobrze mógłbym się bez tego obyć. Jednego jestem pewien: że nigdy więcej nie wezmę się do pisania autobiografii, choćbym dożył stu lat. Trzeba mieć sporo nikczemnej próżności, żeby pisać o sobie bez wstydu. To tylko mnie usprawiedliwia, że nie po to piszę, po co wszyscy piszą, to znaczy nie dla pochwał czytelnika. A że raptem zachciało mi się spisać słowo w słowo wszystko, co mi się przydarzyło od zeszłego roku, to też wyłącznie z wewnętrznej potrzeby: tak mnie zdumiewa to, co zaszło. Notuję tylko wypadki, unikając tego, co się z nimi nie wiąże, a zwłaszcza – literackich ozdobników; literat pisze trzydzieści lat, aż sam w końcu w ogóle nie wie, po co przez tyle lat pisał. A ja nie jestem literat, literatem być nie myślę, wywnętrzać się z duszy-serca i pchać się ze ślicznym opisem uczuć na ich literackie targowisko byłoby dla mnie nikczemną nieprzyzwoitością. Z przykrością przeczuwam jednak, że nie sposób chyba całkiem się obyć bez opisu uczuć i bez rozważań (może nawet w złym guście): tak deprawujący wpływ ma na człowieka każda próba literacka, choćby podejmowana jedynie dla siebie. Rozważania mogą zaś być nawet w bardzo złym guście, bo to, co się samemu ceni, wcale nie musi mieć wartości w oczach innych. Lecz mniejsza o to. I proszę, jest przedmowa; niczego więcej w tym gatunku tu nie zamierzam. Do rzeczy; choć nie ma nic trudniejszego, niż zabrać się do jakiejś rzeczy – może nawet do każdej rzeczy.
II
Zaczynam, to znaczy, chciałbym zacząć te moje wspomnienia od dziewiętnastego września zeszłego roku, to znaczy akurat od tamtego dnia, kiedy spotkałem po raz pierwszy…
Ale to jednak w złym guście tak sobie, z góry, tłumaczyć, kogo spotkałem, kiedy nikt nic nie wie; nawet, jak sądzę, sam ten ton jest w złym guście: dałem sobie słowo, że będę unikał literackich ozdobników, a od pierwszej linijki wpadam w te ozdobniki. Poza tym nie wystarczą chyba dobre chęci, żeby pisać do rzeczy. Pozwolę też sobie zauważyć, że chyba w żadnym europejskim języku nie pisze się tak trudno jak po rosyjsku. Przeczytałem teraz to, co napisałem, i widzę, że jestem znacznie mądrzejszy niż to, co piszę. Jak to się dzieje, że to, co wypowiada człowiek mądry, jest znacznie głupsze niż to, co w nim zostaje? Nieraz widziałem to na sobie i w swoich słownych relacjach z ludźmi przez cały ten ostatni tragiczny rok – i bardzo się tym dręczyłem.
Zacznę wprawdzie od dziewiętnastego września, wtrącę jednak ze dwa słowa o tym, kim jestem, gdzie byłem wcześniej, a zatem co mogłem przynajmniej poniekąd mieć w głowie owego ranka dziewiętnastego września, żeby wszystko było zrozumialsze dla czytelnika, a może i dla mnie.
III
Mam ukończone gimnazjum, a liczę sobie obecnie dwudziesty pierwszy rok życia. Moje nazwisko Dołgoruki, a mój formalny ojciec to Makar Iwanowicz Dołgoruki, z dawnej pańszczyźnianej służby państwa Wiersiłow. Jestem zatem ślubnym dzieckiem, choć absolutnie nieślubnym synem, a moje pochodzenie nie ulega kwestii. Sprawa rozegrała się jak następuje: dwadzieścia dwa lata temu obywatel ziemski pan Wiersiłow (to właśnie mój ojciec), lat dwudziestu pięciu, odwiedził swój majątek w tulskiej guberni. Jak przypuszczam, był jeszcze wówczas kimś całkiem nijakim. Rzecz ciekawa, człowiek ten, co od dzieciństwa tak mnie zaprzątał, wywarł taki kapitalny wpływ na całą moją psyche i może nawet długo jeszcze ciążyć ma na całej mojej przyszłości, człowiek ten nawet i dziś pod bardzo wielu względami stanowi dla mnie zupełną zagadkę. Ale właściwie o tym potem. Tak się tego nie da opowiedzieć. W moim zeszycie i tak pełno będzie tego człowieka.
Akurat wtedy owdowiał, to znaczy w wieku dwudziestu pięciu lat. Żonaty był z jedną taką z wyższego świata, ale nie taką znów bogatą, z panną Fanariotow, i miał z nią syna i córkę. Wiedzę o tej małżonce, co tak wcześnie go opuściła, mam raczej niekompletną, a i to gubi się w moich szpargałach; sporo zresztą poszczególnych okoliczności życia Wiersiłowa do mnie nie doszło, tak dalece był zawsze dla mnie dumny, wyniosły, zamknięty w sobie i niedbały, bez względu na jego zdumiewającą chwilami jak gdyby pokorę wobec mnie. Zaznaczę jednakowoż z góry, że trzy razy w życiu przepuścił majątek, i to taki owszem-owszem, po czterysta tysięcy z hakiem, albo i więcej. Dziś oczywiście został bez grosza…
Zjechał wtedy na wieś „Bóg wie po co”, przynajmniej sam się tak później wyraził. Małe dzieci były jak zwykle nie przy nim, ale u krewnych; tak właśnie przez całe życie traktował swoje dzieci, ślubne i nieślubne. Służby w tym majątku było do licha i trochę; był też wśród niej ogrodnik Makar syn Iwana Dołgoruki. Wtrącę tu nawiasem, żeby raz na zawsze się od tego odczepić: mało kto się tyle nazłościł na własne nazwisko, co ja przez całe życie. Jasne, było to głupie, ale było. Ile razy wstępowałem do jakiejś tam szkoły albo miałem do czynienia z kimś, komu z powodu mojego wieku miałem obowiązek odpowiadać na pytania, słowem, niech się trafi jaki bądź belfer, guwerner, inspektor, katecheta – każdy, słysząc w odpowiedzi na pytanie o moje nazwisko, że jestem Dołgoruki, nieodzownie uważał czemuś za właściwe dorzucić:
– Książę Dołgoruki?
I wciąż musiałem tym bęcwałom tłumaczyć:
– Nie, _po prostu_ Dołgoruki.
To _po prostu_ zaczęło mnie w końcu doprowadzać do szału. Nadmienię przy tym o pewnym fenomenie: że mianowicie nie pamiętam ani jednego wyjątku. Pytali wszyscy. Niektórzy najwidoczniej bez potrzeby; nie wiem zresztą, po ki diabeł komuś miałoby to być potrzebne? Ale pytali wszyscy, co do jednego. Słysząc, że jestem _po prostu_ Dołgoruki, pytający zwykle mierzył mnie tępym, głupio obojętnym wzrokiem na dowód, że sam nie wie, po co pytał, i odchodził. Najobraźliwiej pytali koledzy szkolni. Bo niby jak sztubak pyta o coś nowicjusza? Nowicjusz, zagubiony, peszący się pierwszego dnia po przyjściu do szkoły (do jakiej bądź szkoły), pada ofiarą ogółu: rozkazują mu, drażnią się z nim, traktują go jak popychadło. Zdrowy, tęgi chłopak staje nagle przed swoją ofiarą, przez kilka chwil świdruje ją długim, surowym i wyniosłym spojrzeniem. Nowicjusz stoi przed nim milczkiem, zerka zezem, jeżeli nie jest tchórzem, i czeka, co dalej.
– Jak się nazywasz?
– Dołgoruki.
– Książę Dołgoruki.
– Nie, po prostu Dołgoruki.
– A, po prostu! Głupek.
I fakt: nie ma nic głupszego niż tytułować się Dołgorukim, nie będąc księciem. Nie moja wina, że dźwigam na sobie to głupstwo. Później, kiedy zaczęło mnie to już bardzo złościć, na pytanie: jesteś księciem? – odpowiadałem zwykle:
– Nie, jestem synem służącego, dawnego pańszczyźnianego chłopa.
Aż kiedyś, jak już złość przebrała miarę, na pytanie: pan książę? – odpowiedziałem za którymś razem:
– Nie, po prostu Dołgoruki, nieślubny syn mojego dawnego właściciela, pana Wiersiłowa.
Wymyśliłem to już w szóstej gimnazjalnej, a chociaż bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że faktycznie jestem głupi, nie od razu przestałem robić z siebie głupka. Pamiętam, że jeden z nauczycieli – zresztą właśnie tylko ten jeden – odkrył, że jestem „pełen mściwej, obywatelskiej idei”. Ogólnie natomiast przyjęto ten mój wyskok z jakimś obraźliwym dla mnie namysłem. Nareszcie jeden z kolegów, bardzo ciętego języka, z którym przez cały rok może raz rozmawiałem, powiedział mi z poważną miną, ale patrząc trochę w bok:
– Takie uczucia oczywiście dobrze o panu świadczą i bez wątpienia ma pan z czego być dumny; ale ja na pana miejscu mimo wszystko tak bym się nie szczycił, że jestem nieślubnym dzieckiem… a pan jak solenizant!
Odtąd przestałem się _przechwalać_, że jestem nieślubnym synem.
Powtarzam, po rosyjsku pisze się bardzo trudno: ja na przykład zapisałem teraz bite trzy strony, opowiadając, jak przez całe życie złościłem się na nazwisko, a tymczasem czytelnik ani chybi już wywnioskował, iż złości mnie właśnie to, że nie jestem księciem, ale po prostu Dołgorukim. Byłoby dla mnie upokorzeniem jeszcze raz się tłumaczyć i usprawiedliwiać.
IV
A więc wśród tej dworskiej służby, której była cała ciżba, poza Makarem, synem Iwana, była sobie pewna panna, i to już osiemnastoletnia w chwili, kiedy pięćdziesięcioletni Makar Dołgoruki ni stąd, ni zowąd wyjawił zamiar wzięcia jej za żonę. Do małżeństwa służby, jak wiadomo, w czasach pańszczyźnianych dochodziło za zgodą, a nieraz wprost z polecenia panów. W majątku mieszkała wtedy cioteczka; to znaczy dla mnie akurat żadna cioteczka, ale sama jaśnie pani; lecz, nie wiem czemu, wszyscy przez całe życie tytułowali ją cioteczką, nie tylko moją, ale w ogóle, podobnie jak w rodzinie Wiersiłowa, którego bodaj naprawdę była krewną. To Tatiana Pawłowna Prutkow. Miała jeszcze wtedy w tamtej guberni i w tamtym powiecie trzydzieści pięć własnych dusz. Nie tyle zarządzała, ile po sąsiedzku doglądała majątku Wiersiłowa (pięćset dusz), a ten dogląd, jak słyszałem, wart był nadzoru niejednego fachowego rządcy. Jej fachowość nic mnie zresztą nie obchodzi; chcę tylko nadmienić, bez najmniejszej intencji pochlebstwa albo nadskakiwania, że ta Tatiana Pawłowna to istota szlachetna, a nawet oryginalna.
Ona to właśnie nie tylko nie odrzuciła matrymonialnych zamiarów ponurego Makara Dołgorukiego (podobno był wtedy ponury), lecz owszem, nie wiedzieć czemu, bardzo go w tych zamiarach utwierdzała. Sofia Andriejewna (ta osiemnastoletnia służąca, to znaczy moja matka) była sierotą już od kilku lat; jej nieboszczyk ojciec, który miał wielki szacunek do Makara Dołgorukiego, a nawet coś tam mu zawdzięczał, też z dworskiej czeladzi, sześć lat wcześniej, kiedy umierał, na łożu śmierci, podobno nawet na kwadrans przed tym, jak wyzionął ducha, można by więc to uznać za przymus i majaczenie, gdyby i tak nie był pozbawiony osobowości prawnej jako poddany, przywołał Makara Dołgorukiego i przy całej służbie i w obecności duchownego głośno i dobitnie wyraził ostatnią wolę, wskazując córkę: „Odchowaj i weź za żonę”. Wszyscy to słyszeli. Co się zaś tyczy Makara, sam nie wiem, jak to było potem z jego ożenkiem, to jest, czy żenił się z dużą satysfakcją, czy tylko żeby spełnić obowiązek. Pewno miał minę całkiem obojętną. To był człowiek, który już i wtedy „umiał się pokazać”. Nie to, żeby był oczytany albo w ogóle piśmienny (chociaż liturgię znał całą, a zwłaszcza żywoty niektórych świętych, ale raczej ze słuchu), nie to, żeby był kimś w rodzaju rezonera z czeladnej, po prostu charakter miał uparty, czasem nawet ryzykancki; „żył szacownie” – w myśl swojego zdumiewającego określenia – taki był wtedy rogaty. Ma się wiedzieć, szacunek sobie zdobył powszechny, ale podobno wszyscy go mieli dosyć. Inna rzecz, kiedy porzucił służbę: wtedy to o nim już inaczej nie wspominano, tylko jak o jakim świętym męczenniku. O tym to już wiem na pewno.
Co się zaś tyczy charakteru mojej matki, to do osiemnastego roku życia Tatiana Pawłowna trzymała ją przy sobie, chociaż rządca przekonywał, żeby oddać w Moskwie do rzemiosła, i zapewniła jej niejaką edukację, to znaczy nauczyła szyć, kroić, chodzić z panieńskimi manierami, a nawet po trosze czytać. Pisać znośnie matka nie umiała nigdy. W jej oczach małżeństwo z Makarem było sprawą od dawna postanowioną, to, co się z nią wtedy stało, uznała więc za świetne i najlepsze rozwiązanie; do ołtarza poszła z najspokojniejszą miną, jaką tylko można mieć w podobnym wypadku, aż sama Tatiana Pawłowna nazwała ją wtedy zimną rybą. Wszystko to o ówczesnym charakterze mojej matki słyszałem zaś właśnie od Tatiany Pawłowny. Wiersiłow przyjechał akurat w pół roku po tych zaślubinach.
V
Chcę tylko rzec, że nigdy nie zdołałem się dowiedzieć ani przekonująco odgadnąć, jak to właściwie zaczęło się między nim a moją matką. I owszem, gotów jestem uwierzyć w to, o czym sam zeszłego roku zapewniał mnie z rumieńcem, chociaż opowiadał o tym wszystkim z miną jak najbardziej niewymuszoną i „dowcipną”, że mianowicie nie było w ogóle żadnego romansu i że wszystko to wyszło _tak jakoś_. Wierzę, że tak było, a rosyjskie _tak jakoś_ brzmi uroczo; ale tak czy owak, zawsze bardzo chciałem się dowiedzieć, czemu mianowicie tak im wyszło. Sam nienawidziłem i nienawidzę przez całe życie wszystkich tych obrzydliwości. Oczywiście z mojej strony to wcale nie tylko bezwstydna ciekawość. Swojej matki, że nadmienię, aż do zeszłego roku w ogóle prawie nie znałem; od małego oddała mnie na wychowanie, dla komfortu Wiersiłowa, o czym zresztą potem; dlatego nie umiem sobie wyobrazić, jak wtedy wyglądała. A jeśli wcale nie była taka ładna, czym niby oczarowała takiego człowieka, jakim był wtedy Wiersiłow? To ważna dla mnie kwestia, bo w jej świetle człowiek ten jawi się od nadzwyczaj ciekawej strony. Dlatego właśnie pytam, a nie z rozpustnej ciekawości. On sam, człowiek ponury i zamknięty w sobie, z tą miłą naiwnością, którą diabli wiedzą skąd brał (jak z kieszeni), kiedy widział, że to konieczne – sam opowiadał mi, że był z niego wtedy bardzo „głupi młody szczeniak”, nie to, żeby sentymentalny, ale _tak jakoś_ właśnie niedawno przeczytał _Antona Nieboraka_ i_ Polinkę Sachs _– dwa dziełka literackie, które miały niebywale cywilizujący wpływ na nasze ówczesne dorastające pokolenie. Jak dodał, może to właśnie z powodu _Antona Nieboraka_ przyjechał wtedy na wieś – i to dodał bardzo serio. W jakiej więc formie mógł ten „głupi szczeniak” zacząć to z moją matką? Pomyślałem teraz, że gdybym miał choć jednego czytelnika, na pewno śmiałby się ze mnie jak z komicznego młodzika, co zachowując głupią niewinność, pcha się ze swoimi rozważaniami i wyrokami w sprawy, o których nic nie wie. Tak, rzeczywiście, jeszcze nie wiem, choć wyznaję to bynajmniej nie z dumą, bo rozumiem, jak głupio wygląda u dwudziestoletniego drągala taki brak doświadczenia; powiem jednak temu panu, że on sam też nie wie, i dowiodę tego. Co prawda, na kobietach się nie znam i nie chcę się znać, bo przez całe życie będę gwizdać, przyrzekłem sobie. Ale jednak wiem na pewno, że kobiety uwodzą urodą czy czym tam jeszcze w jednej chwili; inne rozgryza się przez pół roku, zanim się pojmie, co w nich siedzi; i nie dość patrzeć i być po prostu przygotowanym na wszystko, bo trzeba mieć ponadto jakiś dar, żeby taką dostrzec i pokochać. Tego jestem pewien, chociaż nic nie wiem, a gdyby miało być inaczej, to trzeba by wszystkie kobiety sprowadzić do poziomu zwykłych zwierząt domowych i tylko w takiej postaci trzymać je przy sobie; może tego pragnęłoby bardzo wielu mężczyzn.
Wiem od kilku osób, że moja matka na pewno nie była pięknością, chociaż nie widziałem jej ówczesnego portretu, który podobno gdzieś jest. A więc nie dałoby się w niej zakochać od pierwszego wejrzenia. Gdyby szło o zwykłą „rozrywkę”, Wiersiłow mógł wybrać inną, i nawet taka tam była, i to niezamężna, Anfisa Konstantinowna Sapożkow, pokojowa. A człowiekowi, co przyjechał z _Antonem Nieborakiem_, wstyd byłoby przed samym sobą niweczyć jaśniepańskim prawem świętość małżeństwa, choćby tylko własnego dworskiego sługi, bo, powtarzam, nie dalej jak kilka miesięcy temu, to znaczy w dwadzieścia lat później, o tym _Antonie Nieboraku_ opowiadał mi bardzo serio. Antonowi przecież ukradli tylko konia, a tu żonę! Zaszło więc coś szczególnego, skutkiem czego _mademoiselle_ Sapożkow przegrała (moim zdaniem wygrała). Naprzykrzałem mu się parę razy zeszłego roku, kiedy można było z nim rozmawiać (bo nie zawsze można było z nim rozmawiać), z tymi wszystkimi pytaniami i zauważyłem, że mimo manier i dystansu dwudziestu lat bardzo się jakoś wykręca. Nalegałem jednak. Przynajmniej z tą miną salonowej odrazy, na którą nieraz sobie pozwalał w rozmowie ze mną, pamiętam, wybąkał coś dziwnego: że moja matka była z tych _bezbronnych_, i nie w tym rzecz, że taką osobę się pokocha – przeciwnie, wcale nie – ale raptem, nie wiedzieć czemu, zrobi się jej człowiekowi _żal_, chyba za potulność, bo za co? – nigdy nikt tego nie przewidzi, ale żal zrobi się na długo; pożałuje jej człowiek i przywiąże się do niej… „Słowem, mój miły, czasem bywa i tak, że już się nie odwiąże”. Tak mi właśnie powiedział; a jeżeli tak to rzeczywiście było, zmuszony jestem uznać go bynajmniej nie za takiego znów głupiego szczeniaka, za jakiego się w odniesieniu do tamtych lat przedstawia. Tego mi właśnie było trzeba.
Zaraz zresztą zaczął wtedy wywodzić, że moja matka pokochała go „uniżenie”: dobrze jeszcze, że nie ze względu na przywiązanie do ziemi! Zełgał dla fasonu, zełgał, mając za nic prawdę, za nic uczciwość i szlachetność!
Wszystko to tutaj, ma się rozumieć, nagadałem niby to w charakterze jakiegoś komplementu dla mojej matki, a tymczasem, jak już nadmieniłem, w tamtej, ówczesnej postaci w ogóle jej nie znałem. Co więcej, akurat znam całą ograniczoność środowiska i żałosnych pojęć, w których od dziecka ugrzęzła i pozostała na resztę życia. Tak czy owak, przydarzył się im kłopot. Trzeba tu zresztą wprowadzić poprawkę: bujając w obłokach, zapomniałem o fakcie, który, i owszem, należałoby przede wszystkim podkreślić, a mianowicie, że zaczęło się między nimi właśnie od _kłopotu_. (Mam nadzieję, że czytelnik nie będzie udawał, że nie od razu rozumie, o czym mowa). Słowem, zaczęło się właśnie po jaśniepańsku, chociaż _mademoiselle_ Sapożkow została pominięta. Tu jednak się wtrącę i powiem z góry, że bynajmniej sam sobie nie przeczę. Bo o czym, mój Boże, o czym mógł wówczas rozmawiać ktoś taki jak Wiersiłow z taką osobą jak moja matka, nawet w przystępie najprzemożniejszej miłości? Słyszałem od ludzi rozpustnych, że nader często mężczyzna, kiedy schodzi się z kobietą, zaczyna w całkowitym milczeniu; to oczywiście szczyt hańby i obrzydliwości; Wiersiłow, gdyby nawet chciał, chyba jednak nie mógłby inaczej zacząć z moją matką. Czy miał zacząć jej tłumaczyć _Polinkę Sachs_? Nie mieli zresztą głowy do literatury rosyjskiej; owszem, jak wynika z jego własnych słów (kiedyś się rozgadał), kryli się we dwoje po kątach, czatowali na schodach, jak piłki odskakiwali od siebie w pąsach, kiedy ktoś przechodził, a „tyran obszarnik” drżał przed ostatnią pomywaczką, nie bacząc na wszystkie swoje pańszczyźniane przywileje. Chociaż jednak zaczęło się po jaśniepańsku, wyszło ni tak, ni siak, i właściwie niczego to w tej sprawie nie objaśnia. Nawet tym bardziej zaciemnia. Już nawet same rozmiary, do których urosła ich miłość, stanowią zagadkę, bo dla takich jak Wiersiłow pierwszy warunek – to porzucić kobietę natychmiast, kiedy osiągnęło się cel. Nie na to jednak wyszło. Zgrzeszyć z ładniutką trzpiotką z czeladnej (a moja matka nie była trzpiotką) to dla rozpustnego „młodego szczeniaka” (a oni wszyscy byli rozpustni, co do jednego – czy to postępowcy, czy wstecznicy) – to rzecz nie tylko dopuszczalna, ale też nieunikniona, zwłaszcza kiedy się uwzględni jego romansową sytuację młodego wdowca i jego próżniactwo. Ale pokochać na całe życie – tego już za wiele. Nie ręczę, że ją kochał, ale że przez całe życie woził ją ze sobą, to fakt.
Nastawiałem tu sporo znaków zapytania, lecz jest jedno najważniejsze pytanie, którego, że nadmienię, nie odważyłem się zadać wprost swojej matce, choć byliśmy sobie tacy bliscy w zeszłym roku, a co gorsza jako szczeniak gruboskórny i niewdzięczny, pewien, że jest _wobec mnie winna_, nie robiłem z nią ceremonii. Pytanie brzmi, jak następuje: w jaki sposób ona sama, osobiście, od pół roku już zamężna, a w dodatku obarczona wszystkimi wyobrażeniami o świętości małżeństwa, przygnieciona nimi jak bezsilna mucha, skoro swojego Makara miała w poważaniu co najmniej jak jakiegoś boga, w jaki więc sposób mogła w dwa tygodnie dojść do takiego grzechu? Przecież moja matka nie była kobietą rozpustną? Owszem, powiem teraz z góry, że nawet trudno sobie wyobrazić kogoś czystszej duszy, i tak potem przez resztę życia. Wytłumaczyć wszystko można chyba tylko tak, że działała bez świadomości, to znaczy nie w takim sensie, jak dzisiaj opowiadają adwokaci o swoich mordercach i złodziejach, ale że działała pod silnym wrażeniem, które w przypadku pewnej prostoduszności ofiary umie zawładnąć fatalnie i tragicznie. Kto wie, może akurat na śmierć się zakochała… w fasonie jego ubrania, w paryskim przedziałku, we francuskiej wymowie, właśnie francuskiej, z której nie rozumiała ani dźwięku, w romansie, który on zaśpiewał przy fortepianie, zakochała się w czymś, czego nigdy wcześniej nie widziała ani nie słyszała (a on był bardzo przystojny), i za jednym zamachem do utraty tchu pokochała go w całości, razem z fasonami i z romansami. Słyszałem, że czasem się to zdarzało pannom służącym za czasów pańszczyźnianych, i to tym najprzyzwoitszym. Dobrze to rozumiem, a tylko łajdak może to tłumaczyć wyłącznie poddaństwem i „uniżonością”! A więc ten młody człowiek miał w sobie, jak z tego wynika, dość bezpośredniości i uroku, żeby uwieść taką czystą dotąd istotę, a co najważniejsze, istotę tak najzupełniej od niego różną, jakby całkiem z innego świata i z innej ziemi, przywieść ją do tak oczywistej zguby? Że do zguby – tego, jak sądzę, również moja matka była pewna przez resztę życia; tyle że kiedy do niej zmierzała, w ogóle nie myślała o zgubie; ale tak jest z tymi „bezbronnymi” zawsze: niby wiedzą, że to zguba, a i tak do niej prą.
Jak już zgrzeszyli, zaraz okazali skruchę. On, jak mi to dowcipnie opowiadał, rozszlochał się na ramieniu Makara, którego umyślnie wezwał na tę okoliczność do gabinetu, a ona – ona leżała w tym czasie półprzytomna gdzieś w swojej służbówce…
VI
Mniejsza jednak o znaki zapytania i o skandaliczne szczegóły. Wiersiłow, kiedy wykupił moją matkę od Makara, niebawem wyjechał i odtąd, jak już wzmiankowałem wyżej, zaczął ją wozić ze sobą niemal wszędzie, z wyjątkiem wyjazdów na dłużej; wtedy na ogół powierzał ją pieczy swojej cioteczki, to jest Tatiany Prutkow, która zawsze jakoś w takich razach nawinęła się pod rękę. Pomieszkiwali i w Moskwie, pomieszkiwali w różnych innych wsiach i miastach, nawet za granicą, a wreszcie w Petersburgu. O tym wszystkim potem albo w ogóle nie warto. Powiem tylko, że w rok po sprawie z Makarem pojawiłem się na świecie ja, jeszcze w rok później – moja siostra, a po dziesięciu czy jedenastu latach – chorowity chłopiec, mój młodszy brat, który po kilku miesiącach umarł. Wraz z trudnym porodem tego dziecka skończyła się uroda mojej matki – przynajmniej tak mi powiedziano: zaczęła się szybko starzeć i niedomagać.
Z Makarem kontakty nigdy się jednak nie urwały. Gdzie bądź akurat byli państwo Wiersiłow, czy mieszkali przez kilka lat w jednym miejscu, czy gdzieś się przeprowadzali, Makar obowiązkowo uwiadamiał o sobie „rodzinę”. Powstały jakieś dziwne relacje, poniekąd podniosłe i niemal poważne. Wiem, w jaśniepańskim życiu takie relacje obowiązkowo miałyby w sobie domieszkę czegoś komicznego; ale tutaj tak się nie stało. Listy przychodziły obowiązkowo dwa razy do roku, nie częściej i nie rzadziej, a wszystkie pisane na jedno kopyto. Oglądałem je; mało w nich rzeczy osobistych; owszem, w miarę możności same tylko podniosłe komunikaty o sprawach jak najogólniejszych i o jak najogólniejszych uczuciach, jeżeli można się tak wyrazić o uczuciach: przede wszystkim powiadomienia o własnym zdrowiu, następnie pytania o zdrowie, następnie życzenia, uroczyste ukłony i błogosławieństwa – i tyle. Właśnie ta ogólnikowość i bezosobowość stanowi bodaj o całej przyzwoitości i znajomości wyższych manier w tej sferze. „Wielce Łaskawej, Czcigodnej Małżonce naszej Sofii Andriejewnie zasyłam nasze najniższe ukłony”… „Miłym dziateczkom naszym zasyłam błogosławieństwo rodzicielskie na wieki wieków amen”. Dziateczki wyszczególniane były pod stosownym imieniem, w miarę jak ich przybywało, a między innymi ja. Nadmienię w tym miejscu, że Makar miał tyle rozumu, by nigdy nie tytułować „jaśnie wielmożnego najczcigodniejszego pana Andrieja Pietrowicza” swoim „dobroczyńcą”, aczkolwiek w każdym liście nieodmiennie załączał dlań najuniżeńsze ukłony, upraszając go o łaskę, a dla niego samego o błogosławieństwo Boże. Moja matka natychmiast wysyłała Makarowi odpowiedź, zawsze utrzymaną w tymże stylu. Wiersiłow, ma się rozumieć, nie był uczestnikiem tej korespondencji. Makar pisywał z różnych końców Rosji, z miast i klasztorów, w których nieraz zabawił dłużej. Został tak zwanym pątnikiem. Nigdy o nic nie prosił; raz na trzy lata natomiast nieodzownie zjawiał się w domu, żeby trochę pobyć, a zatrzymywał się wprost u matki, która, tak się zawsze składało, miała swoje mieszkanie, nie to samo, co Wiersiłow. Wypadnie mi o tym jeszcze co nieco powiedzieć, tutaj tylko nadmienię, że Makar nie wylegiwał się na kanapie w salonie, ale zajmował skromne miejsce gdzieś za przegródką. Bawił niedługo – z pięć dni, z tydzień.
Zapomniałem wspomnieć, że okropnie lubił i szanował swoje nazwisko Dołgoruki. To taka, ma się wiedzieć, głupia śmiesznostka. Najgłupsze, że podobało mu się to miano właśnie dlatego, że istnieją książęta nazwiskiem Dołgoruki. Dziwaczne pojęcia, wszystko postawione na głowie!
Rodzina, jako się rzekło, zawsze była w komplecie, rzecz jasna, za wyjątkiem mnie. Ja byłem prawie wyrzutkiem, niemal od urodzenia umieszczony u obcych. Nie było w tym jakiegoś szczególnego rozmysłu, po prostu tak się czemuś ułożyło. Po moim urodzeniu matka była jeszcze młoda i ładna, a więc potrzebna z jego punktu widzenia, a dzieciak wrzaskun byłby, rzecz jasna, zawadą, zwłaszcza w podróżach. Dlatego tak się właśnie zdarzyło, że do dwudziestego roku życia prawie nie widywałem matki, parę razy przelotem i tyle. To nie ze względu na uczucia matki, ale na wyniosły stosunek Wiersiłowa do ludzi.
VII
Teraz o czym innym.
Przed miesiącem, to znaczy miesiąc przed dziewiętnastym września, w Moskwie, postanowiłem się ich wszystkich wyrzec i ostatecznie już poświęcić się swojej idei. Tak właśnie piszę: „poświęcić się swojej idei”, bo ten zwrot może oddać niemal w całości moją generalną myśl – cel mojego życia na świecie. O tym, co to za „swoja idea”, aż za wiele będzie potem. W samotności mojego marzycielskiego, wieloletniego życia w Moskwie zrodziła się we mnie już w szóstej klasie gimnazjum i odtąd chyba ani na chwilę mnie nie opuściła. Pochłonęła całe moje życie. I wcześniej żyłem marzeniami, od dziecka przebywałem w królestwie marzeń określonego odcienia; ale z chwilą pojawienia się tej generalnej idei, która wszystko we mnie pochłonęła, moje marzenia się skrystalizowały i zarazem przybrały określoną postać: z głupich stały się rozumne. Gimnazjum nie przeszkadzało marzeniom; nie przeszkodziło też idei. W ostatnim roku gimnazjum, że nadmienię, nauka szła mi jednak marnie, choć aż do siódmej klasy zaliczałem się do prymusów, a stało się tak skutkiem tejże idei, wskutek konkluzji, być może fałszywej, jaką z niej wysnułem. A zatem to nie gimnazjum zaszkodziło idei, lecz idea zaszkodziła mi w gimnazjum, zaszkodziła też na uniwersytecie. Po ukończeniu gimnazjum natychmiast postanowiłem nie tylko radykalnie zerwać ze wszystkimi, lecz w razie potrzeby zerwać nawet z całym światem, chociaż miałem wtedy zaledwie dwudziesty rok. Napisałem do kogo należy, przez kogo należy do Petersburga, żeby raz na zawsze dali mi spokój, nie przysyłali odtąd pieniędzy na moje utrzymanie i żeby w miarę możności w ogóle o mnie zapomnieli (to znaczy oczywiście w wypadku, gdyby w ogóle o mnie pamiętali), a wreszcie że na uniwersytet „za nic” nie wstąpię. Stanąłem przed nieodpartym dylematem: albo uniwersytet i dalsza edukacja, albo trzeba będzie odłożyć jeszcze o cztery lata bezzwłoczne wcielenie „idei” w życie; bez wahania wziąłem stronę idei, była bowiem dla mnie matematycznym pewnikiem. Wiersiłow, mój ojciec, którego widziałem raz w życiu na oczy, przez chwilę, kiedy miałem zaledwie dziesięć lat (i który w tej jednej chwili zdążył mnie wprawić w zdumienie), Wiersiłow więc w odpowiedzi na mój list, nie do niego zresztą skierowany, sam własnoręcznym listem zaprosił mnie do Petersburga, obiecując prywatną posadę. To zaproszenie ze strony człowieka oschłego i dumnego, traktującego mnie wyniośle i niedbale, który jak dotychczas, odkąd mnie spłodził i rzucił w świat, nie tylko nigdy mnie nie poznał, ale nawet nigdy tego nie żałował (kto wie, być może o samym moim istnieniu miał pojęcie mgliste i nieścisłe, później wyszło bowiem na jaw, że pieniądze na moje utrzymanie w Moskwie też łożył nie on, lecz kto inny), zaproszenie, jak mówię, ze strony tego człowieka, co raptem sobie o mnie przypomniał i zaszczycił mnie własnoręcznym listem – to pochlebne dla mnie zaproszenie rozstrzygnęło o moich losach. Rzecz dziwna, w jego liściku (jedna mała stroniczka małego formatu) spodobało mi się między innymi to, że ani słowem nie wspomniał o uniwersytecie, nie prosił, żebym zmienił decyzję, nie robił mi wyrzutów, że nie chcę iść na studia – słowem, nie wstawiał żadnych rodzicielskich dyrdymałek w rodzaju jak to zwykle, a tymczasem to właśnie z jego strony było nie _fair_, bo jeszcze wyraźniej podkreślało jego niedbały do mnie stosunek. Postanowiłem pojechać z tego także powodu, że wcale się to nie kłóciło z moim głównym marzeniem. „Zobaczę, co z tego będzie – myślałem – i tak wiążę się z nimi tylko na pewien czas, może na bardzo krótko. A gdybym zobaczył, że ten krok, choćby ograniczony i niewielki, oddala mnie jednak od tego, co _najważniejsze_, zerwę z nimi natychmiast, rzucę wszystko i zamknę się w swojej skorupie”. Właśnie w skorupie! „Schowam się w niej jak żółw”; to porównanie bardzo mi się podobało. „Nie będę sam – kombinowałem dalej, chodząc jak pomylony przez te ostatnie dni w Moskwie – nigdy już teraz nie będę sam, jak przez tyle okropnych lat dotąd: będzie ze mną moja idea, której nigdy nie zdradzę, choćby nawet oni tam wszyscy mi się spodobali, zapewnili mi szczęście, i choćbym przemieszkał z nimi nawet dziesięć lat!”. Więc to właśnie odczucie, powiem z góry, ta właśnie dwoistość moich planów i celów, która rysowała się już w Moskwie, a nie opuściła mnie ani na chwilę w Petersburgu (bo nie wiem, czy był w Petersburgu bodaj jeden dzień, którego bym nie uznał za ostateczny termin, żeby zerwać z nimi i odejść) – ta dwoistość, jak mówię, była zapewne jedną z najgłówniejszych przyczyn wielu nieostrożności, jakich się dopuściłem w ciągu roku, wielu brzydkich rzeczy, a nawet podłości, no i, ma się rozumieć, wielu głupstw.
Jasne, ni stąd, ni zowąd zjawia się ojciec, którego nigdy przedtem nie miałem. Na tę myśl kręciło mi się w głowie i w Moskwie, kiedy szykowałem się do drogi, i w wagonie. Że ojciec – to by jeszcze nie było nic takiego, za czułościami też nie przepadałem, ale ten człowiek nie chciał mnie znać i poniżył, podczas gdy ja marzyłem o nim przez te wszystkie lata do nieprzytomności (jeżeli można tak powiedzieć o marzeniu). Każde moje marzenie od dzieciństwa wracało do niego: krążyło wokół niego, w ostatecznym wyniku do niego się sprowadzało. Nie wiem, czy go nienawidziłem, czy kochałem, dość, że cała moja przyszłość, wszystkie rachuby życiowe wiązały się z nim – samo tak wychodziło, tym bardziej, im byłem starszy.
Na moją wyprowadzkę z Moskwy miała wpływ jeszcze jedna potężna okoliczność, pokusa, na myśl o której już wtedy, na trzy miesiące przed wyjazdem (a więc kiedy jeszcze nie było mowy o Petersburgu), serce mi rosło i biło mocniej. Kusił mnie ten nieznany ocean jeszcze i tym, że mogę do niego wstąpić jako pan i władca nawet cudzych losów, i to czyich! Ale żeby nie wprowadzić nikogo w błąd, z góry uprzedzam, że aż się gotowałem od szlachetnych, wcale nie despotycznych uczuć. Na dobitkę Wiersiłow mógł przecież myśleć (o ile robił mi ten zaszczyt, że o mnie myślał): no proszę, jedzie chłopiec, eks-gimnazista, młodzik, i wytrzeszcza oczy na cały świat. A ja tymczasem znałem go już na wylot i miałem przy sobie arcyważny dokument, za który (dziś jestem już tego całkiem pewien) oddałby kilka lat życia, gdybym wtedy wyjawił mu sekret. Ale, ale, widzę, że piszę samymi zagadkami. Bez faktów nie ma jak opisać uczuć. O tym wszystkim zresztą dosyć będzie powiedziane na właściwym miejscu, po to właśnie sięgnąłem po pióro. A takie jak wyżej pisanie to jak majaki albo bujanie w obłokach.
VIII
Żeby już wreszcie ostatecznie przejść do dziewiętnastego września, wspomnę na razie pokrótce i, by tak rzec, mimochodem, że zastałem ich wszystkich, to znaczy Wiersiłowa, matkę i moją siostrę (tę ostatnią po raz pierwszy widziałem na oczy) w ciężkich warunkach, niemal w nędzy czy też w przededniu nędzy. O tym słyszałem też już w Moskwie, ale jednak nie spodziewałem się takiego widoku. Od najwcześniejszego dzieciństwa miałem zwyczaj wyobrażać sobie tego człowieka, tego mojego „przyszłego ojca” w jakimś niemal blasku i nie inaczej, jak tylko zawsze na pierwszym miejscu. Wiersiłow nigdy nie mieszkał razem z moją matką, zawsze wynajmował dla niej osobne mieszkanie: wiadomo, ze względu na tę tam ich arcypodłą „przyzwoitość”. A tu wszyscy mieszkali razem, w tej samej drewnianej oficynie, w bocznej uliczce koło koszar pułku Siemionowskiego. Wszystkie rzeczy były już zastawione, oddałem więc nawet matce w sekrecie przed Wiersiłowem moich sześćdziesiąt potajemnych rubli. Właśnie _potajemnych_, bo uciułanych przez dwa lata z mojego kieszonkowego, którego dostawałem pięć rubli na miesiąc; oszczędzać zacząłem od pierwszego dnia swojej „idei”, dlatego Wiersiłow nie powinien nic wiedzieć o tych pieniądzach. Drżałem o to.
Pomoc ta, jak się okazało, była tylko kroplą w morzu potrzeb. Matka pracowała, siostra też brała do domu szycie; Wiersiłow próżnował, grymasił i nadal trzymał się w życiu mnóstwa dawnych, całkiem kosztownych nawyków. Zrzędził okropnie, zwłaszcza przy obiedzie, a maniery miał zupełnie despotyczne. Ale matka, siostra, Tatiana Pawłowna i cała rodzina nieboszczyka Andronikowa (pewnego ze trzy miesiące wcześniej zmarłego naczelnika wydziału, zarazem zarządzającego majątkiem Wiersiłowa), złożona z niezliczonych kobiet, adorowały go jak fetysz. Nie mieściło mi się to w głowie. Dziewięć lat wcześniej był on, podkreślam, nieporównanie wytworniejszy. Jak już powiedziałem, pozostał mi w marzeniach otoczony jakimś blaskiem, nie mogłem więc pojąć, jak można było tak się zestarzeć i zblaknąć w ciągu zaledwie dziewięciu lat: zrobiło mi się naraz smutno, żal, wstyd. Jego widok był dla mnie jednym z najbardziej przygnębiających doznań po przyjeździe. Wcale zresztą nie był jeszcze starcem, miał wszystkiego czterdzieści pięć lat; przyglądając się później, odkryłem nawet w jego urodzie rysy piękniejsze niż to, co zachowałem we wspomnieniu. Mniej ówczesnego blasku, mniej zewnętrznego pozoru, choćby nawet wytwornego, życie jednak odcisnęło się na tej twarzy w sposób o wiele ciekawszy niż dawniej.
Tymczasem nędza była zaledwie dziesiątą czy dwudziestą częścią jego niepowodzeń, wiedziałem o tym aż za dobrze. Poza nędzą majaczyło coś o niebo poważniejszego – nie mówiąc już o tym, że wciąż jeszcze miał nadzieję wygrać proces o spadek, już rok wcześniej wytoczony książętom Sokolskim, w najbliższej przyszłości Wiersiłow mógł więc zyskać majątek wart siedemdziesiąt tysięcy albo i nieco więcej rubli. Jak już wyżej zaznaczyłem, ten cały Wiersiłow trzy razy w życiu przepuścił odziedziczony majątek, a tu znów ratował go spadek! Sprawa w sądzie rozstrzygnąć się miała w najbliższym czasie. W tym właśnie momencie przyjechałem. Co prawda, pod zastaw nadziei nikt pieniędzy dać nie chciał, nie było skąd pożyczyć, na razie klepali biedę.
Wiersiłow u nikogo zresztą nie bywał, choć czasem wychodził na cały dzień. Z górą rok wcześniej został _wyproszony_ z towarzystwa. Nie zdołałem sobie w zasadniczym zarysie wyjaśnić tej historii mimo starań, mimo całego miesiąca życia w Petersburgu. Czy Wiersiłow jest, czy nie jest winien – to było dla mnie ważne, po to przyjechałem! Odwrócili się od niego wszyscy, w tym także wszystkie wpływowe, możne osoby, z którymi szczególnie potrafił przez całe życie podtrzymywać stosunki, a odwrócili się wskutek plotek o pewnym nader podłym, a co gorsza z punktu widzenia „salonu” – skandalicznym postępku, jakiego ponoć miał się dopuścić rok temu z górą w Niemczech, a nawet o policzku, wymierzonym mu wówczas aż nazbyt publicznie właśnie przez jednego z książąt Sokolskich, na który to policzek nie odpowiedział wyzwaniem. Nawet jego dzieci (ślubne), syn i córka, odwróciły się od niego i zamieszkały osobno. Co prawda oboje, syn i córka, obracali się w najwyższych sferach, a to przez Fanariotowów i starego księcia Sokolskiego (dawnego przyjaciela Wiersiłowa). Przyglądając mu się zresztą przez cały ten miesiąc, widziałem człowieka wyniosłego, którego nie tyle towarzystwo usunęło ze swojego grona, ile on sam raczej odpędził od siebie towarzystwo – tak bardzo niezależny miał wygląd. Czy jednak miał prawo sprawiać takie wrażenie – to mnie właśnie niepokoiło! Koniecznie musiałem jak najprędzej poznać całą prawdę, bo przyjechałem, żeby sądzić tego człowieka. Nie okazywałem mu jeszcze własnej siły, ale musiałem albo go uznać, albo całkiem odtrącić. A to ostatnie byłoby dla mnie zbyt trudne, i to mnie męczyło. Wyznam wreszcie wszystko: ten człowiek był mi drogi!
A na razie mieszkałem z nimi pod jednym dachem, pracowałem i z trudem powstrzymywałem się od grubiaństwa. Albo nawet nie powstrzymywałem. Przemieszkałem z nimi już miesiąc, dzień po dniu utwierdzając się w przekonaniu, że za nic nie mogę zwrócić się do niego o ostateczne wyjaśnienia. Dumny człowiek stanowił dla mnie po prostu zagadkę, co mnie do głębi upokarzało. Odnosił się do mnie nawet miło, żartował, ale ja wolałbym raczej kłótnię niż takie żarty. Wszystkie moje z nim rozmowy miały w sobie zawsze jakąś dwuznaczność, to znaczy po prostu jakąś dziwną kpinę z jego strony. Od początku po przyjeździe z Moskwy powitał mnie niepoważnie. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak zrobił. Co prawda osiągnął to, że pozostał dla mnie nieprzenikniony; nie zniżyłbym się jednak do próśb o traktowanie mnie serio. Poza tym miał jakieś dziwne, zniewalające maniery, nie wiedziałem, co z nimi począć. Krótko mówiąc, traktował mnie jak młodzika, skończonego żółtodzioba, czego prawie nie mogłem znieść, choć z góry wiedziałem, że tak będzie. Z tego powodu sam przestałem mówić serio i czekałem; nawet prawie całkiem przestałem mówić. Czekałem na pewną osobę, po której przyjeździe do Petersburga mogłem ostatecznie poznać prawdę; to była moja ostatnia nadzieja. Tak czy owak przygotowałem się na ostateczne zerwanie i podjąłem już wszelkie środki. Szkoda mi było matki, ale… „albo on, albo ja” – taki wybór chciałem przedłożyć jej i mojej siostrze. Już sobie nawet wyznaczyłem dzień; a na razie chodziłem do pracy.