Moc truchleje. Opowieści wigilijne 1939-1945 - ebook
Moc truchleje. Opowieści wigilijne 1939-1945 - ebook
Gdy pierwsza gwiazdka oznacza nadzieję
Święta w czasie wojny na zawsze zapadają w pamięć. Cudem zdobyte jedzenie, tekturowa choinka w kącie celi i wspólnie odśpiewane „Bóg się rodzi” na tyłach baraku były szczytem odwagi. Ale tak spędzone Boże Narodzenie stawało się też namiastką domu, iskierką nadziei, że kiedyś jeszcze spędzi się je z bliskimi.
Sylwia Winnik sięga po nie znane dotąd świąteczne wspomnienia świadków historii. Inspiracją była dla niej opowieść rodzinna – wspomnienia prababci o Bożym Narodzeniu obchodzonym tuż po wojnie. W skromnych warunkach, ale w niepowtarzalnej rodzinnej atmosferze. Prababcia Emilia w czasie wojny ledwie uniknęła wywiezienia do Auschwitz. Te święta były więc dla niej prawdziwym cudem.
„Moc truchleje. Opowieści wigilijne 1939–1945” to zbiór wspomnień dotyczących świąt spędzonych w obozach koncentracyjnych, w kołchozach na Syberii albo w konspiracji. Te chwytające za serce historie udowadniają, że w skrajnych sytuacjach to poczucie wspólnoty z innymi ludźmi może dać nadzieję i siłę, by przetrwać.
Sylwia Winnik – autorka, która ocala ludzkie historie od zapomnienia. Do tej pory ukazały się trzy jej książki. Debiut „Dziewczęta z Auschwitz” szybko stał się bestsellerem.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6203-4 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Emilia wyciąga zebrane latem w lesie kurki, zagniata ciasto i piecze placuszki, kisi kapustę. Za dnia stoi w kolejce do jedynej olejarni, by kupić olej lniany. Och, jakżeż on smakuje! Będą pamiętać do końca życia ci, co go jedli. I później jeszcze, po latach, marzyć, by ponownie go skosztować. W Wigilię w domu pachnie grzybami, makiem, ale przede wszystkim olejem lnianym. Gdyby tak przejść się wąską polną dróżką między domami, można byłoby poczuć płynący z każdego z nich niezwykły zapach zbliżającej się wieczerzy. Najważniejszej w roku.
Podczas świątecznych przygotowań Emilia wspomina łapankę w kościele kilka lat wcześniej. Gdyby nie jej mąż, który ubłagał jednego z niemieckich oficerów, aby ją zwolnili, trafiłaby do Auschwitz. I w te święta nie byłoby jej w domu z dziećmi. Co kierowało tym Niemcem? Współczucie? Litość? Człowieczeństwo? Nie wiadomo. Obojętnie, co to było, Emilia każdego dnia dziękuje Bogu, że żyje.
W pokoju pyszni się choinka rozświetlona świeczkami, udekorowana ręcznie zrobionymi łańcuchami, watą, owocami, aniołkami z papieru. Małe dziewczynki wycięły z tekturki uśmiechnięte aniołki. Wiszą na najwyższych gałązkach. Do domu chłopcy wraz z ojcem wnoszą siano, które kładą pod stołem. Pokój ma symbolicznie nawiązywać do stajenki. Kurzu jest przy tym co niemiara. Ale tradycji staje się zadość.
Najpierw się pomodlą. Modlitwę poprowadzi ojciec. Podzieli między wszystkich opłatek z prawdziwym miodem. Życzą sobie przede wszystkim zdrowia. I pracy. Wspomną zmarłych rodziców i ich dzieci, które odeszły. Później Emilia i Piotr przy długiej ławce zasiądą wspólnie z dziećmi, by zjeść świąteczne dania. Janek, Jasia, Władzia, Józek, Helenka, Staszek i Zosia. Ta ostatnia ma dopiero niecały roczek. To moja babcia.
Na stole w miskach kuszą swym zapachem pierogi z kapustą z własnego ogrodu, kapusta z fasolą, zupa grzybowa, kluski z makiem, kompot z suszonych latem owoców. Na środku stoi chleb, a pod nim leży opłatek. Co roku stół uginał się od potraw przygotowywanych z plonów z własnych pól i ogródków, nawet w biednych polskich wsiach.
Po kolacji dom wypełnią kolędy. Potem przyjdzie czas na przeróżne tradycje. Bicie sianem po belkach pod sufitem. Ile źdźbeł się zawinie i pozostanie w szczelinach, tyle kop zboża zbierze gospodarz w przyszłym roku. Po kolacji z tej słomy chłopcy zrobią powrósła i pójdą obwiązać nimi drzewa w sadzie. Najstarszy z chłopców spyta każde drzewo, obwiązując je:
– Będziesz rodziło? Bo cię ścinam!
– Będę – odpowie chłopiec stojący za drzewem.
Zapowiadało to dobre zbiory owoców w następnym roku.
A jeszcze później starsi pójdą na pasterkę do kościoła oddalonego o dziesięć kilometrów. Najmłodsze dzieci będą się bawić na sianie pod ławą, to dla nich największa frajda. Zasną tam beztroskie i szczęśliwe.
W nocy przyjdzie Mikołaj, by zostawić śpiącym dzieciom mały upominek. Może tym razem Jasia dostanie rękawiczki, a Janek nowy sweterek? Rano z rozradowanymi buziami każde z nich z ciekawością zajrzy pod poduszkę, szukając podarunku. Mama powie, że trzeba jeść wszystko, co zostało z kolacji. W ten dzień nie wolno spoglądać w lustro ani wykonywać żadnych prac. Czas jest poważny i tak go należy przeżyć w gronie najbliższych.
Wczesnym rankiem w Świętego Szczepana Emilia zbudzi dzieci, by pomogły posprzątać pokój i wynieść sianko na pole, co zapewni brak chwastów. Czy obrzędy te dawały rezultat? Nie wiadomo. Podtrzymywano jednak dawne tradycje.
Tego dnia przyjdą kolędnicy. Specjalnie dla nich Emilia piecze ciastka. Król z koroną, Śmierć z kosą, Anioł ze skrzydłami i wiele innych postaci – wszyscy zaśpiewają kolędy przy dźwiękach harmonii. Wspólne świętowanie zbliża do siebie ludzi. „Na szczęście, na zdrowie, na ten Święty Szczepan! Hej, kolęda, kolęda!”
To opowieść o Bożym Narodzeniu. I o przemijaniu. Jedno, jak się niespodziewanie okazało, łączy się z drugim.
Za życia dziadków nie chciałam myśleć o dniu, w którym ich zabraknie. W końcu nadszedł. Po raz pierwszy. Potem drugi. I wreszcie trzeci. Gdy odeszli, przez długi czas nie umiejąc znaleźć odpowiednich słów, bawiłam się w sentymentalne poszukiwania fraz, by opisać, jak bardzo odmienili moje życie. A raczej, jak się ono zmieniło, odkąd nie ma ich ze mną. Zrozumiałam, że o tym, jak wiele znaczą niektórzy ludzie, świadczy namacalne uczucie pustki po ich stracie.
Słowa te w moim przekonaniu miały mnie uzdrowić, ale im bardziej nazywałam rzeczy po imieniu, tym silniej kaleczyły. O ile słowa „odejście”, „pustka”, „cisza” umiałam wypowiedzieć od niechcenia, jakby nie dotyczyły dziadków, o tyle słowo „śmierć” w ich kontekście zdawało mi się niespójne, niedorzeczne, zaskakujące. Szybko zrozumiałam, że gdy dziadkowie żyli, bałam się pisać czy nawet wspominać o śmierci. Gdy odeszli, nie chciałam tego robić. Mówienie albo pisanie o przemijaniu – w odniesieniu do ważnych dla człowieka osób – wywołuje lęk. Zadawałam sobie też pytanie: czy pisanie o nich sprawi, że zapomnę? Nie chciałam zapomnieć.
Boże Narodzenie to dla mnie zbiór pewnych elementów. Aż dziw, że tak rzeczowo je dziś nazywam. Ludzi. Miejsc. Domu dziadków. To tam przez niemal wszystkie lata mego życia spędzaliśmy całą rodziną Boże Narodzenie. Tych wszystkich ckliwych, miłych, lecz – gdyby się tak dobrze zastanowić – nieistotnych rzeczy: choinki, lampek, pięciuset pięćdziesięciu uszek z grzybami, kolęd i śniegu za oknem. Tak jakby bez tego wszystkiego święta miały się nie odbyć. Jakby się zapominało, że w tym czasie Bóg się rodzi – i ma to głębsze znaczenie niż cokolwiek innego.
Zawsze traktowałam Boże Narodzenie jak czas wielkich emocji towarzyszących jego przeżywaniu. Z ochotą i werwą zabiegałam o pielęgnowanie każdej, najmniejszej nawet, znanej mi tradycji świątecznej. W gruncie rzeczy nie powinno to nikogo dziwić. Przekazywane z matki na córkę tradycje rodzinne to niezwykle cenne dziedzictwo. Przekazywane kolejnym pokoleniom, również mamie i mnie, pozwalają zachować tę ciągłość, która nas jednoczy. Czuję, że jestem częścią czegoś większego, gdy na wigilijnym stole zapalam z mężem świecę, a potem modlimy się, składamy życzenia i zasiadamy do wieczerzy. Boże Narodzenie łączy się dla mnie z tym przyjemnym uczuciem przynależności, ale też z tęsknotą i ulotnością.
Nie będę ukrywać, że podtrzymywanie tradycji świątecznych daje mi wiele radości do dziś. Jednak dopiero gdy puste miejsce przy stole zaczęło przypominać konkretną osobę, kogoś bardzo bliskiego, zrozumiałam, że bez tych tradycji, które czynią mnie szczęśliwą, święta również byłyby tymi samymi świętami.
Pamiętam, jak któregoś roku przed świętami babcia zachorowała i leżała w łóżku w swoim pokoju. Przychodziliśmy do niej i składaliśmy sobie nawzajem życzenia. W dużym pokoju stał nakryty świąteczny stół. Jednak przy nim nie usiedliśmy. Zaniechaliśmy tradycji. Każdy przycupnął, gdzie mógł, a to na łóżku w nogach, a to na oparciu kanapy, a to na pufie obok stolika. Tamte potrawy zjedzone na kolanie, lecz przy babci, wspominam z największym rozczuleniem i miłością. Są dla mnie symbolem wiary – istotą głębokiego przeżywania świąt. Tam gdzie Bóg się rodzi, moc truchleje.
Pisanie tej książki stało się dla mnie okazją do odświeżania wspomnień potwierdzających moją myśl, która głosi, że kultywowanie radosnych tradycji może dawać poczucie szczęścia, ale zaniechanie ich w pewnych okolicznościach również może uczynić szczęśliwym. A wręcz może być przejawem miłości! Co nie znaczy, że jeśli można, nie warto z nich czerpać siły i radości. Wręcz przeciwnie!
I może jeszcze jedno. Wojna opisywana z tej nowej perspektywy, w której mimo niewyobrażalnych cierpień jawi się jako prawie normalny czas, kiedy święta były istotnym elementem nadziei i wolności – wydaje się mniej straszna.
Kultywowanie radosnych tradycji może dawać poczucie szczęścia, ale zaniechanie ich w pewnych okolicznościach również może uczynić szczęśliwym.
Natrafiłam na wspomnienia Leona Wanata, który na Pawiaku spędził Boże Narodzenie, i to aż cztery razy. Gdyby nie paczki od mieszkańców Warszawy i starania Patronatu, również w Boże Narodzenie więźniowie nie mieliby zbyt wiele do jedzenia. Ale warszawiacy bardziej przejmowali się tym, co zjedzą więźniowie polityczni – których jedyną winą było to, że walczyli o Polskę – niż tym, co sami zgromadzą na stole wigilijnym. W okresie okołoświątecznym najważniejszą sprawą było więc przemycanie żywności dla więźniów Pawiaka¹. W paczkach żywnościowych można było znaleźć cukier, trochę miodu lub marmolady, kawałek ciasta oraz kiełbasy czy boczku, cebulę. Paczki były różne, mimo podobnej zawartości. A nawet jeśliby ktoś jej nie dostał, mógł liczyć na pozostałych – wszyscy dzielili się tym, co mieli. Nigdy nie zabrakło opłatka. Leon Wanat w pierwsze pawiackie święta dostał od swojej przyszłej żony Marysi Borowej tekturową choinkę – radość przeogromna. Postawił ją na taborecie pod oknem. To mu przypomniało o rodzinnych więzach, które mimo wojennej zawieruchy nie powinny były się zagubić w „śnieżnej zamieci”². Wszyscy tego potrzebowali. Nadziei. Miłości. Poczucia, że ktoś czeka. Ci skatowani po przesłuchaniach przy alei Szucha, ci, których czekał transport w nieznane, i ci, których, jak podejrzewali, czekała rozwałka. Poczucie niepewności stało się normą³.
W Wigilię po wieczornym apelu więźniowie nakryli stołek czystym ręcznikiem, wykładając na niego wszystkie smakołyki z paczek, każdy jednak przestrzegał tradycji bezmięsnej wieczerzy. Nikt nie patrzył na to, co jest czyje. Po prostu. Wszyscy byli razem, dziękując, że mają co zjeść. Składali sobie życzenia, łamali się opłatkiem. Prosili Boga, by nie musieli więcej spędzać świąt w więzieniu. Pomiędzy murami, w których cierpienie nieraz odbierało chęć do życia, tego wieczoru w celach rozlegało się głośne „Bóg się rodzi”.
Tymczasem w Auschwitz rozgrywał się inny dramat. W pierwsze święta Bożego Narodzenia od momentu funkcjonowania obozu Niemcy postawili na placu ogromną choinkę, rozświetloną elektrycznymi światełkami. A obok niej leżał stos trupów⁴. Tak wysoki, że sięgał niemalże dachu bloku obozowego – wspominała więźniarka Maria Mazurkiewicz. Z drugiej strony choinki stali więźniowie z obozową orkiestrą i – przymuszeni – śpiewali „_Stille Nacht_”. Polskich kolęd nie wolno było śpiewać. Podobny dramat rozgrywał się na oczach więźniów obozu Auschwitz-Birkenau w 1942 roku.
We wcześniejszych reportażach starałam się ocalić od zapomnienia historie ludzi, którzy przeżyli wojnę. Naszych bohaterów.
Ta opowieść zaczyna się od opisu osobistych doświadczeń i historii własnej rodziny. Nie wierzę, że przenosząc je na papier, kiedykolwiek o nich zapomnę. Ale jeśli nawet któregoś dnia nie zdołam sobie o nich przypomnieć, po prostu sięgnę po tę książkę.
1 Zofia Kossak-Szatkowska, _Ślad człowieczeństwa_, Leon Wanat, _Kartki z Pawiaka_, Warszawa 1978, s. 25.
2 Tamże.
3 Tamże, s. 26.
4 Sylwia Winnik, _Dziewczęta z Auschwitz_, Warszawa 2018, s. 262–266._WIECZÓR WIGILIJNY_
W oknach cel Pawiaka trupie światła drgały,
Noc wojennej grozy tłukła w rdzawe kraty –
Serca więźniów igłą cierpień w noc tę tkały
Obraz życia, wygrzebując z gruzów daty.
Z ciemnej szachownicy nieba jak z pierzyny
Roje śnieżnych płatków biegły w dół omdlałe
W mury getta, gdzie żydowskie szły dziewczyny
I schylały z jękiem karki swe zbolałe.
W celach słychać twardy krok wachmana,
Przerywany śpiewem „_Stille Nacht_” z Berlina
Narodzenia noc w żałobę wdów odziana,
Szła przez mogił wzgórza zapłakana, sina.
Wiatr przestrzeni grajek śpiewał „Bóg się rodzi…”
Jak w fujarkę dmuchał w rdzawe krat piszczele,
Czasem zmieniał nutę w śnieżnej fal powodzi –
W siennikowych workach snem pachniało ziele.
Wachman wciąż spoglądał w otwór „judaszowy” –
Wigilijna noc więzienna kły szczerzyła,
Na podwórku wyrósł lasek choinkowy,
Z trupów więźniów, których Stille Nacht zabiła.
_Kazimierz Lapeusz. Oddział V_
_Grudzień 1942 rok_⁵
5 Kazimierz Lapeusz, _Wieczór wigilijny_, Leon Wanat, _Kartki z Pawiaka_, Warszawa 1978, s. 23.