Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mock - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 września 2016
Ebook
31,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,99

Mock - ebook

Wrocław, rok 1913.

Młody wachmistrz kryminalny Eberhard Mock może stracić wszystko. Dał się wplątać w obyczajowy skandal, grozi mu wyrzucenie z policji. Nie może pogrzebać kariery, zbyt wiele ma do stracenia. Z wściekłą determinacją rzuca się w wir śledztwa, które jest boleśnie nieprzewidywalne – albo ocali jego karierę, albo doprowadzi go do upadku.

W Hali Stulecia znaleziono nagie ciała czterech gimnazjalistów. Nad nimi niczym makabryczny Ikar wisi trup mężczyzny ze skrzydłami u ramion. Czy to zbiorowe samobójstwo, a może rytualny mord? Kto jest winny? Żydzi? Masoni? Mock nie przypuszcza nawet, że ta sprawa otworzy przed nim najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy. I sam przekona się, że w jego zawodzie nie ma miejsca ani na zaufanie, ani na litość.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-4364-4
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dobrze pamiętał ten dzień, kiedy został ogłoszony wyrok śmierci. Skazańcem był jeden z najpotężniejszych satrapów świata, a sąd kapturowy składał się z pięciu mężczyzn ukrytych w półmroku.

Każdy z nich siedział poza kręgiem światła. Ich kształty były zatem rozmyte. Małe biurkowe lampy wyraźnie oświetlały dłonie o zadbanych paznokciach, spięte spinkami mankiety białych koszul, kartki pokryte maszynowym pismem odbitym przez kalkę oraz dwie wielkie popielnice z dymiącymi papierosami i cygarami. Wzdłuż obu dłuższych boków konferencyjnego stołu obitego zielonym suknem siedziało po dwóch mężczyzn. U szczytu stołu – tylko jeden. Jego duże sękate palce bębniły po blacie – bardzo powoli, w jednostajnym rytmie. Elektryczne światło błyskało na złotym sygnecie amerykańskiej Akademii Marynarki Wojennej. Jego właściciel przewodniczył temu zebraniu.

Szósty mężczyzna siedział w kącie gabinetu, z dala od innych. Nie miał przed sobą stolika, lecz tylko onyksową popielnicę osadzoną na długiej żelaznej nodze. Strząsał popiół i starał się zrozumieć każde słowo, które padało od stołu. Nie było to łatwe, choć angielskich dialogów słuchał po kilka godzin dziennie. Lecz wymowa, którą w ciągu roku nauki języka angielskiego słyszał codziennie, była oksfordzka – bezbłędna, nieco pretensjonalna i rozpięta na wysokich tonach. Dzisiaj natomiast brzmienie słów było zniekształcone typowym amerykańskim bulgotem. Z trudem zatem wyłapywał idiomy i rozdzielał w myślach jednosylabowce, które stapiały się ze sobą w porywistym nurcie wypowiedzi. W silnym skupieniu przesuwał palcami po skroniach tak, jakby skórę na czole chciał naciągnąć na głowę. Czuł, jak napinają mu się blizny na twarzy i przypominają boleśnie ten dzień pod koniec wojny, kiedy to w Hamburgu przykleiła mu się do policzków płonąca papa zerwana z dachu podmuchem bomby.

Nie dbał jednak teraz o przykre wspomnienia. Najważniejsze było to, że – mimo brawurowego akcentu ze Środkowego Zachodu – rozumiał prawie wszystko. To, co słyszał, było arcyważne, warte nie tylko lekkiego bólu twarzy, ale nawet najwyższych poświęceń.

– Pewnie się zastanawiasz, Jerry, kiedy nastąpi ten wyjątkowy dzień. – Przewodniczący zebrania spojrzał na jednego z mężczyzn siedzących przy stole. – Jeszcze nie wiemy dokładnie. Na pewno to będzie w przyszłym roku: wiosną lub latem. W odróżnieniu od terminu miejsce jest nam dobrze znane.

Przesunął po blacie pliki fotografii spięte spinaczami. Każdy z czterech zestawów trafił do właściwego adresata.

Mężczyźni przeglądali powoli zdjęcia. Wszystkie przedstawiały gigantyczną okrągłą budowlę. Jej wsparta na czterech filarach kopuła składała się z kilku połączonych wielką liczbą betonowych żeber pierścieni o zmniejszającej się ku górze średnicy, co upodobniało ją nieco do piętrowego tortu. W jej przepastnym wnętrzu widać było rzęsiście oświetloną scenę, gdzie trwało jakieś teatralne widowisko. Ludzie tłoczyli się wokół niej, tworząc gęstą czarną masę, z której tu i ówdzie wystawały białe plamki. Na jednym ze zdjęć, mocno powiększonym, owe plamki zamieniły się w letnie kapelusze pań i panów.

Mężczyźni przy stole oglądali zdjęcia z zainteresowaniem. Tylko jeden z nich przerzucił je szybko, jakby tylko sprawdzał, czy ich liczba się zgadza.

– Powiesz coś o tym, Bill? – przewodniczący zebrania zwrócił się właśnie do niego.

– Już mówię – mruknął cicho indagowany, położył na stole teczkę z wytłaczanej skóry i wyjął z niej notatki. – Otóż ta budowla nazywa się Hala Ludowa i stoi w polskim mieście Wrocław, które jeszcze dwa lata temu było niemieckie i nazywało się Breslau. A hala ta nie była wtedy „ludowa”, lecz „stuletnia”. W przyszłym roku zostanie w niej zorganizowana wielka impreza propagandowa i jakaś wystawa, na którą zostali zaproszeni komunizujący intelektualiści Europy z Pablem Picassem na czele. Wszyscy mają wzywać do pokoju na świecie i krytykować amerykański imperializm. Z pewnością będą tam śpiewać peany na cześć wujka Joego i dziwne byłoby, gdyby...

– Gdyby wujka Joego tam zabrakło – dokończył za niego prowadzący.

– Tak. Oddano ją do użytku w roku tysiąc dziewięćset trzynastym, a zbudowano błyskawicznie, w ciągu dziewiętnastu miesięcy, licząc od dnia wylania fundamentów. Jak widać na zdjęciach, to budowla betonowa, o surowych ścianach, na których zachowały się nawet odbicia desek. Jest wielka i podobna do rzymskiego Panteonu, który jest na zdjęciu numer dwa...

– Czyżby miała też świątynny charakter? – przerwał mu jeden z mężczyzn. – Tak jak Panteon?

– Jej sakralny charakter jest nieoczywisty. – Ściany pokoju, obite specjalnymi płytkami, wchłaniały głos referenta. – Niektórzy uważają, że jest to świątynia masońska albo teozoficzna jak przybytek na cześć Goethego, czyli niezwykłe – zdaniem niektórych – wyjątkowo szkaradne Goetheanum w szwajcarskim Dornach, na zdjęciu numer trzy.

Zapadła cisza. Wszyscy wokół stołu wpatrywali się teraz w szwajcarską dziwaczną budowlę zaprojektowaną przez słynnego mistyka Rudolfa Steinera. Było w niej coś tajemniczego. Gdy zostało zrobione to zdjęcie, rozszczepione promienie wschodzącego słońca otaczały ją od tyłu niezwykłą aureolą.

– Tak samo wygląda ta wrocławska bryła, kiedy o wschodzie słońca patrzymy na nią od frontu. – Autor raportu postukał paznokciem w kolejne zdjęcie. – Goetheanum oraz Hala Ludowa zostały zbudowane tak, by ich wejścia były od zachodu, a sceny od wschodu. To typowa oś wschód – zachód jak w świątyniach średniowiecznych. Od zachodu wejście, od wschodu ołtarz. Ex oriente lux. Hala wrocławska oświetlona wschodzącym słońcem robi równie ponadnaturalne, potężne wrażenie jak świątynia Goethego.

– Jest naprawdę niezwykła. – Szef przesunął dłonią po granatowym rękawie, na którym ponad czterema złotymi paskami, jednym szerokim i trzema węższymi, wyszyta była gwiazdka. – Jej siła wyrazu budzi niepokój nawet polskich komunistów. Niedawno na pewnym tajnym zebraniu w Warszawie podjęto osobliwą decyzję, by postawić przed nią stumetrową stalową iglicę. Zlecono to znanemu architektowi profesorowi Stanisławowi Hemplowi. Nasz agent infiltrujący władze Warszawy, w tym Biuro Odbudowy Stolicy, w którym pracuje Hempel, dotarł do tego zlecenia. Tak oto wyjaśniono w nim potrzebę zbudowania stalowego obiektu – włożył okulary i zaczął czytać – „By ta iglica, ten symbol nowej Polski, wzbijająca się ku niebu, wizualnie rozciął wpół pomnik germańskiej pychy i pozbawił betonową bryłę tajemniczej i złowrogiej mocy. Aby każdy, kto by szedł do Hali Ludowej od frontu, widział najpierw polską igłę, która rozłupuje od stóp do głów niemieckiego giganta”.

Zapadła cisza. Zebrani zaczęli się niecierpliwić. Byli ludźmi czynu i opowieści o tajemnych siłach na rozstajach dróg i o potężnych energiach czakramów budziły w nich umiarkowany entuzjazm. Przewodniczący podał referentowi raport polskiego agenta i spojrzał na ludzi przy stole.

– Polacy rozbiją tę budowlę symbolicznie – zabębnił palcami po blacie – a my rozwalimy ją w jednym miejscu, ale dosłownie. Pogrzebiemy pod zwałami betonu nie tylko kilku pożytecznych idiotów Stalina, ale i jego samego... A jak tego dokonamy? O tym nam już powie tajemniczy pan, który jest tu z nami i nadzwyczaj dużo pali.

Wzrok szefa powędrował w kąt pokoju. Ku mężczyźnie z bliznami na obliczu zwrócili swe spojrzenia również pozostali czterej uczestnicy zebrania. Wezwany zdusił papierosa i wstał ciężko. Wszedł w plamę światła, a potem usiadł u szczytu stołu naprzeciwko szefa. Badawcze spojrzenia zawisły na jego kwadratowej szczęce, na pokrytych bliznami policzkach i na gęstych szpakowatych włosach, które układały się w lekkie fale. Mężczyzna był masywny, szeroki w barach i ubrany wizytowo – w nienagannie skrojony smoking i muszkę pod szyją.

– Przedstawiam wam agenta, który od dwóch lat dla nas pracuje – powiedział prowadzący spotkanie. – To człowiek, który o Hali Ludowej wie wszystko.

– Wolałbym określenie Hala Stulecia – zaprotestował mężczyzna z silnym niemieckim akcentem.

Chciał coś jeszcze dodać, ale głos uwiązł mu w gardle. Pamięć odmówiła mu posłuszeństwa. Zabrakło mu angielskiego wyrazu. Kiedy nad nim myślał poganiany niecierpliwymi spojrzeniami, zalała go fala wspomnień wywołana najpewniej pochlebstwem, iż „wie wszystko”. Rzeczywiście ani Hala Stulecia, ani miasto, w którym została zbudowana trzydzieści cztery lata wcześniej, nie miały przed nim żadnych tajemnic. Żył we Wrocławiu lat równo czterdzieści, aż do momentu, kiedy został on obrócony w perzynę przez rakiety wyrzucane przez tak zwane organy Stalina. Mieszkał w kilku różnych dzielnicach, w różnych mieszkaniach. Znał właściwie wszystkie ich rodzaje – od gnijących od wilgoci poddaszy, poprzez domki w małych sadach, do wspaniałych wielopokojowych apartamentów pełnych wyszukanych wygód, takich jak winda dostarczająca posiłki, wanny o złoconych kurkach czy porcelanowe bidety. W nędznym izbach – jako student – roił o karierze naukowej, w nieco lepszych pokojach – świętował swe kolejne policyjne awanse, a najczęściej oddawał się rozpuście i pijaństwu. W ciemnych norach, gdy leżał u boku prostytutek, marzył o rodzinie i życiu małżeńskim, a w późniejszych apartamentach jego dwa małżeństwa rozkwitły w miłości, by później zgnić w rozpaczy i frustracji.

Ulice Wrocławia też były świadkami jego triumfów i upadków. Po melinach mówiono o nim z pogardą lub ze strachem, nigdy obojętnie; w nielegalnych gorzelniach i tajnych klubach dla zboczeńców wystawiano czujki, by móc zawczasu ostrzec swych bywalców, których traktował bezwzględnie i brutalnie. Bandyci nie wchodzili mu w drogę, a dziwki przymilały się z daleka. Wszyscy go znali. Kierował policją kryminalną we Wrocławiu, który później przez jednego szaleńca został zamieniony w twierdzę, a przez drugiego podeptany i spalony żywym ogniem.

Przywołał go do porządku czyjś ostry głos:

– Pułkowniku, jest pan jeszcze z nami czy pańskie myśli całkiem odleciały?

– To bardzo długa opowieść, panowie. – Szpakowaty odpędził obrazy lat minionych. – A my chyba nie mamy zbyt wiele czasu...

– Aby nam wyjaśnić, jak podłożyć bombę, która zwali Stalinowi na łeb ten bunkier o żebrach dinozaura – jeden z mężczyzn spojrzał na zegarek – musi pan snuć długie opowieści?

Szef wyprostował się, obszedł stół dokoła i stanął za agentem. Oparł mu dłoń na ramieniu. Znów zalśnił sygnet z napisem Ex scientia tridens.

– Mamy czas – spojrzał karcącym wzrokiem na zniecierpliwionego współpracownika – proszę mówić, pułkowniku, tak długo, jak pan chce. Proszę nie pomijać żadnych szczegółów. Nikt panu nie będzie przerywał, a potem mój szofer odwiezie pana do lokalu, gdzie przygotowałem dla pana prezent urodzinowy.

Nachylił się nad wrocławianinem i szepnął łamaną niemczyzną:

– Jest blondynką i będzie czekać na pana choćby do rana.

Jubilat uśmiechnął szeroko i zaczął mówić.

– Wszystko się zaczęło w czasie budowy Hali Stulecia. Był ciepły majowy wieczór roku tysiąc dziewięćset dwunastego, równo rok przed uroczystym otwarciem hali...

Słuchali go w skupieniu, a czas płynął. Myślami przenieśli się do nie znanego im miasta wydzielającego ciężką woń bzów i wilgoć z wielkiej rzeki, czterech jej dopływów i całej masy cieków i strug. Opowieść była tak sugestywna, że przenieśli się w czasie i na chwilę zapomnieli, że jest osiemnasty dzień września czterdziestego siódmego roku i znajdują się w Waszyngtonie. Nie pamiętali, że kilka godzin wcześniej została uchwalona Ustawa o bezpieczeństwie narodowym. Zgodnie z nią powołano do życia Narodową Radę Bezpieczeństwa oraz Centralną Agencję Wywiadowczą. W ciemnym pokoju znajdowali się jej szef admirał Roscoe Hillenkoetter oraz jego czterech najbliższych współpracowników.

Szósty uczestnik spotkania, były niemiecki policjant, a obecnie funkcjonariusz amerykańskiego wywiadu, obchodził tego dnia swe sześćdziesiąte czwarte urodziny. Zamierzał je spędzić w ramionach sprzedajnej kobiety.

Takie najbardziej lubił.

Nazywał się Eberhard Mock.

Druga zmiana robotników opuszczała budowę Hali Stulecia. Zmęczeni mężczyźni w workowatych roboczych strojach rzucali majstrowi Wolfgangowi Kempskiemu krótkie „Nacht”, unosili robociarskie czapki z ceratowymi daszkami i opuszczali przebieralnie w barakach. Potem szli do bramy po długich deskach, spod których jesienią chlapało rzadkie błoto, a teraz wznosiły się tumany kurzu. Był poniedziałek dwudziestego maja tysiąc dziewięćset dwunastego roku.

Majster nasłuchiwał niskich głosów milknących w oddali. Lubił te chwile, kiedy powoli wszystko cichło i kolejny dzień intensywnej pracy przechodził w spokojną noc. Wtedy głaskał po głowie swego wiernego towarzysza, owczarka niemieckiego o imieniu Joop, i mówił do niego: „Chodź, stary, musisz do roboty. A ja tylko mały kieliszek pigwówki i też zaraz popracuję!”.

Ta ostatnia zapowiedź odnosiła się do dodatkowych obowiązków Kempskiego. Był on bowiem nie tylko majstrem, ale również stróżem nocnym. Ta funkcja pojawiła się niejako naturalnie – ze starego obyczaju przyznawania wędrownym murarzom tymczasowych kwater na miejscu budowy. Stary majster po prostu pilnował tego terenu, gdzie mieszkał.

Rodem z Lubania, z profesji – murarski obieżyświat. Dolnośląskich, a nawet górnośląskich, głównie przemysłowych obiektów wznosił wiele. Jednym z nich był Miejski Szpital dla Niemowląt przy Schulgasse we Wrocławiu, zaprojektowany przez Maxa Berga. Ten sławny już wtedy wrocławski architekt i miejski radca budowlany zapamiętał dobrze fachowość majstra, jego świetny zmysł organizacyjny i wielki autorytet, jaki miał u robotników. Po oddaniu szpitala do użytku w roku tysiąc dziewięćset jedenastym Berg rozpoczął dzieło swego życia – Halę Stulecia – i ściągnął na jej budowę najbardziej zaufanych współpracowników. Na jego to wniosek Kempsky nie tylko został zatrudniony na odpowiedzialnym stanowisku majstra, ale również otrzymał do swej wyłącznej dyspozycji dobrze wyposażony barak, obok którego stała zamykana na kłódkę osobista wygódka. Skoro już zamieszkał na budowie, do swoich obowiązków nadzorcy pracy dziennej chętnie dołożył – to była kolejna propozycja Berga – i zajęcia nocne, tym bardziej że dzięki temu znacząco wzrosła jego tygodniówka.

Obowiązki stróża nocnego nie były specjalnie uciążliwe i tak naprawdę nie on je sprawował, ale jego długoletni przyjaciel Joop, który codziennie około wpół do jedenastej wieczór był spuszczany z łańcucha i znikał wśród belek, desek, szalunków i rusztowań. Krążył wzdłuż parkanu i reagował szczekaniem na najlżejszy ruch na zewnątrz. Jego pan natomiast – trzymając pod ręką górniczy kilof – zapadał na twardej kozetce w spokojny, ale i czujny sen, z którego raz na jakiś czas wyrywało go szczekanie psa. Wtedy wstawał, wychodził na zewnątrz i w elektrycznym świetle rozstawionych wokół budowy latarń rozglądał się uważnie. Stwierdzał zwykle, że pies po raz kolejny szczeka albo na jakieś zwierzę wychylające się z parku Szczytnickiego, albo na zmęczonego pijaka, najpewniej parobka, który akurat urynuje pod płotem, by potem chwiejnym krokiem wrócić na pobliski folwark Zielony Dąb. Stróż robił wtedy obchód, po czym wracał na swą kozetkę i zamykał oczy w łagodnym półśnie. Dobiegał sześćdziesiątki i nie musiał spać tyle co młodzieniec. Wystarczyło mu codzienne osiem godzin przerywanego obchodami snu, a zmęczenie odsypiał w te rzadkie dni, kiedy budowy pilnował jego dochodzący z miasta zmiennik.

Podczas dzisiejszego dyżuru pierwszy alarm nastąpił o wpół do jedenastej, czyli krótko po opuszczeniu budowy przez ostatniego robotnika. Spowodował go włóczęga, który ukrył się w składzie pił mechanicznych, desek i rusztowań. Uniknął czujności Joopa najpewniej wtedy, gdy ten znajdował się na drugim końcu budowy, od strony Grüneicher Weg, dokąd dochodził do jego receptorów węchowych ostry odór zwierząt z pobliskiego ogrodu zoologicznego. Niedługo się cieszył ów włóczęga spokojnym snem. Nadzwyczaj bowiem obowiązkowy pies prychnął w końcu pogardliwie na woń egzotycznych zwierząt i ruszył w swą okrężną drogę wzdłuż parkanu. Natychmiast wywęszył śmierdzącego bezdomnego i – kiedy jego pan właśnie zapadał w drzemkę po wypiciu naparstka pigwówki – wydał ze swego gardła potężne szczekanie i głęboki warkot. Stróż wyskoczył z baraku, pobiegł do ogromnej szopy, skąd dochodziły hałasy, po czym ledwie uratował włóczęgę od śmierci, wyrzucając go z terenu budowy. Spodni jego nie ocalił.

Po obchodzie, jakiego natychmiast dokonał, wrócił do swego baraku, zasnął szybko jak zawsze, ale równie szybko się obudził. Działo się coś dziwnego. Pies nie szczekał mimo jakichś odległych metalicznych dźwięków.

Kempsky nie był człowiekiem strachliwym. Poprawił pas na kombinezonie, na głowę nacisnął zdefasonowany kaszkiet, chwycił za kilof i wyszedł z baraku. Rozejrzał się w ostrym świetle lamp i gwizdnął na psa. Odpowiedziała mu cisza. Jedynym odgłosem, jaki dochodził do uszu stróża, były dźwięczne uderzenia po drugiej stronie budowy – jakby ktoś walił młotkiem w szyny, na których dwa dźwigi dzień w dzień objeżdżały dokoła wznoszoną halę.

Stróż zacisnął mocno usta, aż zatrzeszczała jego sztuczna szczęka, i napiął mięśnie ramion. Ruszył szybkim krokiem wokół hali, mijając młyny, które za dnia z hukiem mieliły granit na grys i żwir. Obszedł południowy łuk powstającej budowli sąsiadujący z Grüneicher Weg. W mocnym świetle widział belki, rusztowania i szalunki. Pomiędzy nimi zalegał głęboki cień, z którego nie dochodził blask mądrych psich oczu.

Majster drgnął gwałtownie. Na budowie zgasły lampy. Ktoś wyłączył światło. Nie cały plac był jednak spowity ciemnością. Przed głównym wejściem, nad którym wznosił się eliptyczny szalunek, będący zarysem tak zwanej Sali Cesarskiej, paliły się trzy świeczki.

Kempsky podszedł do nich, by zobaczyć, co oświetlają. Poczuł piekący ból w brzuchu. Jakaś gorzka klucha rozsadziła mu wnętrzności i napełniła usta ciepłą kwaśną treścią. Wymiociny, które z niego bluzgnęły, ochlapały łojówki. Za nimi wznosiła się klatka ze zbrojonych prętów. A w niej było coś, co sprawiło, iż stróż opadł ciężko na ziemię i poczuł, jak łzy cisną mu się do oczu.

Jego najlepszy przyjaciel leżał bez życia. Łapy ukochanego psa, którego wychował od małego, przywiązane były do prętów zbrojeniowych. Język zwisał z boku potężnej głowy, a miękki czarny nos wciąż jeszcze był wilgotny.

Pręty tworzyły prostopadłościan o przedłużonych krawędziach. Połączono je cienkim i mocnym drutem wiązałkowym, którego zwoje składowano koło biura. Gdyby klatka miała ściany zamiast pustych przestrzeni, powstałaby regularna trumna, w której spoczywałoby jeszcze ciepłe psie ciało.

– Mamy i dla ciebie taki druciany sarkofag – usłyszał Kempsky. – Prawdziwą ażurową trumnę.

Zdawało mu się, że rozpoznaje ten głos. Odwrócił się, a potem zapadła ciemność.

Kiedy się ocknął, poczuł zimny wiatr na policzkach i rozkołysany ruch podłogi. Śniło mu się, że płynie statkiem miotanym przez fale. Chciał jęknąć, ale wszelkie odgłosy stłumił knebel o smaku jego własnych wymiocin. Chciał poruszyć rękami, ale były one przywiązane do jakichś zimnych poprzeczek.

I wtedy wszystko stało się jasne. Znajomy głos, który usłyszał przed utratą przytomności, nie rzucał słów na wiatr. Kempsky ocknął się w sarkofagu ze zbrojonych prętów.

Cała budowa wciąż była zatopiona w ciemności, ale prąd elektryczny wykonywał swoje zadanie i wprawiał w ruch linę, na której wisiał kołyszący się lekko wózek. To w nim leżał Kempsky w swym drucianym więzieniu. Wagonik sunął ku górze po stalowej linie łączącej jeden z ruchomych dźwigów z wielkim masztem stojącym na środku przyszłej hali.

Wagonik wzniósł się wysoko, zakołysał i przybił do masywnego szalunku, który po zalaniu betonem miał się przemienić w jeden z czterech potężnych filarów wspierających kopułę. Teraz ta przyszła podpora była jedynie drewnianą konstrukcją z sosnowych desek, którą pod koniec tego dnia prawie całą zalano betonem. Szalunek ten o wysokości dwudziestu metrów przypominał z oddali trójkątny podwójny wafelek stojący na jednym ze swych wierzchołków, z tą wszakże różnicą, że zamiast ciasta z obu stron były ściany z desek, a zamiast słodkiego nadzienia – w szczelinie pomiędzy ścianami rozlewał się wciąż jeszcze nie zastygły beton wytworzony z cementu w opolskiej cementowni Silesia.

Po chwili do szczytu filaru przybił kolejny wagonik z dwoma mężczyznami. Kempsky naliczył ich w sumie pięciu. Szybko się nim zajęli. Jeden zablokował wózek, aby się nie kołysał, a czterech wytaskało z jego wnętrza trumnę z prętów wraz z zawartością. Ręce i nogi majstra były przywiązane do zbrojenia wielokrotnie zwiniętym drutem wiązałkowym. Światło latarki elektrycznej poraziło jego oczy.

– Nie będziesz torturowany – usłyszał głos, który znów wydał mu się znajomy. – Twoja śmierć będzie szybka, choć wcale nie taka znowu lekka. Nie starczyło już, chłopie, trucizny dla ciebie, bo pies był duży i musieliśmy go nafutrować wieloma zatrutymi frankfurterkami. Dlatego w pełni świadomy zanurzysz się i udusisz w płynnym betonie jak w rzadkim gównie. Nie mówiłbym tego, ale cię lubię, stary, chociaż jesteś Żydem.

Najpierw zepchnęli druciany sarkofag z psem. Z lekkim bulgotem zanurzył się w cementowej mazi i zniknął pod powierzchnią. Potem zaczęli z boku na bok przewracać trumnę z Kempskim. Stary majster umierał godnie. Kiedy wpadał do betonu, nie czuł strachu. Kiedy gęste lepiszcze zalewało mu oczy i wdzierało się do nosa, zrozumiał, po co te zbrojone pręty – aby nie osłabiać wytrzymałości filarów. Ciała utopionych istot wytworzyłyby wokół siebie jakieś bąble, jakieś bańki powietrzne, które osłabiłyby beton. A pręty wokół ciał wzmocnią go w tych miejscach.

Kiedy Wolfgang Kempsky się dusił, przyszła mu do głowy absurdalna myśl, że mordercy znają się na rzeczy – na sprawach budowlanych. I wtedy przypomniał sobie, skąd zna głos swojego oprawcy.

Na dnie szalunku, na spodzie jednego z filarów, spoczęły na zawsze dwie istoty – człowiek i jego naprawdę dozgonny przyjaciel.

Światło ze wschodu (łac.).

Potęga morska poprzez naukę (łac.).

Obecnie ul. Hoene-Wrońskiego.

Obecnie ul. Wróblewskiego.Wrocław,

sobota 5 kwietnia 1913 roku,

godzina pierwsza po południu

Gimnazjalista Hans Brix był zafascynowany Halą Stulecia, a zwłaszcza jej przestrzennymi właściwościami. Wprawdzie poznawał ją krok po kroku, in statu nascendi, od samego właściwie początku – bo przynajmniej raz w tygodniu przyjeżdżał do niej wraz z ojcem, aby zza parkanu podziwiać postęp prac budowlanych – ale dopiero dzisiaj, na porannej lekcji, dowiedział się, ile matematycznych zagadek kryje w sobie ten betonowy kolos. Zafrasowały go one do tego stopnia, że nawet się nie ucieszył, a przynajmniej nie tak hałaśliwie jak jego koledzy, kiedy zostali powiadomieni przez nauczyciela, że kolejne lekcje odbędą się w plenerze. I tak tego ciepłego kwietniowego dnia udali się na wycieczkę do Hali Stulecia.

Dalsze pogadanki i wykłady, wygłaszane na Pergoli oraz koło Pawilonu Czterech Kopuł, dotyczyły kwestii historycznych. One już mniej interesowały czternastoletniego Hansa Brixa. Chłopak wyjął z tornistra zeszyt do matematyki i zamyślił się nad zasadą złotej proporcji ukrytej w gigantycznej budowli. Nie słuchał wcale wywodów historycznych, ale spoglądał w swoje notatki, poprawiał odręczny rysunek Partenonu i nie mógł się nadziwić, że budowniczowie starogreckich świątyń wykorzystywali w swej sztuce złoty podział odkryty przez Pitagorasa w mistycznych rojeniach. Zgodził się w duchu z nauczycielem, że instynktowne wykorzystywanie go przez ludzi świadczy, że jest on głęboko ukryty w ludzkiej duszy, że jest jakąś boską, harmonijną cząstką w człowieku. Chciał jeszcze gdzie indziej go poszukać. Postanowił przejrzeć materiały w Szkole Rzemiosł Budowlanych, gdzie jego ojciec był intendentem, i znaleźć wymiary różnych znanych budynków we Wrocławiu, by potem policzyć, czy nie ma w nich przypadkiem złotej proporcji. Chciał podzielić sumę wysokości i długości danego budynku przez jego długość i zobaczyć, czy jako wynik nie pojawi się tajemnicza złota liczba równa w przybliżeniu 1,62.

– To wspaniała świątynia demokracji, katedra równości pomiędzy ludźmi, która zaprasza do siebie wszystkich niezależnie od ich stanu – podniesiony głos nauczyciela w najmniejszym stopniu nie burzył myśli Brixa. – A z drugiej strony symbolizuje kosmiczne, wieczne i święte prawidłowości natury.

Mijały minuty i kwadranse. Chłopiec wciąż trwał w swych liczbowych medytacjach. Był bardzo uzdolniony matematycznie i potrafił w pamięci dokonywać obliczeń, bez najmniejszego problemu wyobrażając sobie kolejne linie swoich działań. Ocknął się dopiero wtedy, gdy weszli do wnętrza hali prowadzeni przez niewysokiego tęgiego majstra, który uśmiechał się do nich głupkowato i czasami wchodził w słowo nauczycielowi.

Kiedy nastąpił ostatni punkt wycieczki, czyli zwiedzanie budowli, Brix nie piał z zachwytu jak jego koledzy. Taksował wzrokiem potężne żebra kopuły, cztery pylony i największe organy w Europie. Nieuważnie słuchał nauczyciela, który teraz mówił:

– Wierzchołek kopuły symbolizuje Ojca Ducha, który zsyła swe światło na ziemię, a światło to płynie przez żebra kopuły, zwłaszcza przez cztery potężne arkady apsyd, symbole czterech żywiołów...

Brix trzymał się blisko majstra i wciąż go pytał o wymiary tego czy innego elementu. Ten mu chętnie udzielał odpowiedzi i cieszył się, że chłopiec wykazuje takie zainteresowanie budowlą. Położył mu rękę na ramieniu i co chwila mu wyszeptywał do ucha – by nie przerywać wykładu nauczyciela – różne informacje budowlane. Raz czy dwa pogłaskał go przy tym po szyi. Brix słuchał bardzo uważnie i podawane przez majstra wielkości przeliczał w swej pamięci w poszukiwaniu złotej proporcji. Nigdzie nie znalazł złotej liczby nawet w wielkim przybliżeniu, ale się nie poddawał.

Po zakończeniu zwiedzania uczniowie zostali pożegnani przez majstra uściskiem dłoni tak silnym, że niektórzy skrzywili się z bólu. Nauczyciel przypomniał im o zadaniu domowym na poniedziałek i swoim zwyczajem zakrzyknął „Valete!”. Wszyscy – z wyjątkiem Brixa i pedagoga, który usiadł przed halą na stosie desek i coś szkicował w notatniku – poszli na przystanek tramwajowy i odjechali jedynką w stronę centrum miasta.

Hans wszedł w alejki parku Szczytnickiego. Już nie myślał teraz o złotej proporcji, lecz o zabawie w podchody, którą wymyślili poprzedniego dnia z kolegami. Przed nim był całkiem inny cel. Minął drewniany kościółek przytransportowany tu, jak wiedział, z Kędzierzyna na Wystawę Sztuki Ogrodowej i Cmentarnej, i ruszył na północ Finkenweg, która to ulica wchodziła głęboko w park. Kiedy przeciął Schwoitscher Chaussee i zostawił po lewej ręce okazałe wille stojące w środku parku, znalazł się w jego ciemnej, ponurej części. Było tutaj mnóstwo pustych i cienistych polan zasłoniętych przed oczami przechodniów gęstymi krzakami. Polany te tworzyły całe ciągi wśród drzew – swoiste komnaty w układzie amfiladowym – i były ulubionym miejscem spotkań wrocławskich pederastów. Brix nie miał o tym pojęcia i szedł spokojnie w miejsce, gdzie miała na niego czekać tajna wiadomość. Wczoraj na mapie sprawdził, gdzie to jest. Zostawił za sobą publiczny szalet stojący na skraju parku, przeskoczył przez jezdnię i pobiegł w górę Morgenzeile, a potem skręcił w lewo, w Leerbeutel. Pod numerem drugim stał ten dziwny dom o dachu opadającym w kilku krzywiznach. Było to pierwsze z czterech wyznaczonych miejsc. Podszedł do bramy i wyjął z kieszeni kompas. Odliczył dwadzieścia kroków na południowy zachód, gdzie w dziupli dużego dębu miała na niego czekać kolejna wskazówka w grze. Wszedł na ulicę i licząc uważnie kroki, ruszył ku kępie drzew.

Kiedy już był na chodniku po drugiej stronie ulicy, w oddali zadudniły o bruk końskie kopyta. W szpalerze drzew pojawił się duży powóz zaprzężony w cztery kare konie. Na ich głowach powiewały czarne kity.

Brix spojrzał zdumiony na pojazd, który zbliżał się ku niemu w ogromnym pędzie. Zapatrzył się na końskie pióropusze. Kareta zatrzymała się koło niego, drzwi otwarły się ze złowrogim zgrzytem.

Nawet nie poczuł, że został złapany za kołnierz. Nie wydał z siebie choćby tchnienia, kiedy jego gardło zostało zdławione silnym uchwytem. Z jego kieszeni wysunął się kompas i wypadł na ulicę.

Kareta odjechała. Zza dużego dębu wyszedł bezdomny, który oddał tam dług naturze. Sięgnął po leżący na bruku kompas i schował go do kieszeni, a potem pokuśtykał w stronę bramy ogrodowej willi profesorostwa Neisserów, gdzie od litościwej służącej dostawał darmowe posiłki.

Był jedynym człowiekiem, który widział całe zajście.

Wrocław,

sobota 5 kwietnia 1913 roku,

godzina piąta po południu

Zakamuflowany lokal zwany łaźnią parową był urządzony w piwnicy na Neue Antonienstrasse 16. Nad nim, na wysokim parterze, mieściły się drukarnia książek oraz biuro firmy Meister Lucius & Brüning sprzedającej farby, w podwórzu zaś firma spedycyjna i fabryczka kartonów. W kamienicy tej mieszkało tylko czterech lokatorów, a zatem było spokojnie i dyskretnie. Do łaźni parowej wchodziło się przez piwnicę. Pierwszym odźwiernym był hojnie opłacany stróż kamienicy, drugim – strażnik samego lokalu. Po pokonaniu tych wszystkich przeszkód spragniony wrażeń wrocławianin trafiał w końcu do tego owianego złą sławą przybytku.

Trudno tam było zaczerpnąć tchu z powodu tytoniowego dymu i wyziewów ludzkich ciał stłoczonych w jednym miejscu, rozgrzanych alkoholem, podnieconych erotyczną ochotą.

Tak było i teraz – w ten nietypowy dla przedwiośnia ciepły, prawie letni dzień. Ludzie – słusznie nie ufając kapryśnej wrocławskiej pogodzie – ubrani byli prawie jak w zimie. Siedzieli zatem tutaj w płaszczach i melonikach bądź cylindrach. Ich cygara, papierosy i fajki wypuszczały kręte nitki dymu, natomiast ich płuca – całe jego kłęby. W obawie przed wścibskimi przechodniami nie pozwalano otwierać drzwi ani okien, które znajdowały się tuż nad brukiem ulicy. Nic zatem dziwnego, że w tym lokalu wilgoć skraplała się na ścianach i ludzkich twarzach, nadając mu charakterystyczną woń i bardzo trafną nazwę.

W środku siedzieli starzy bywalcy, którzy zjawiali się tutaj po sobotnim rodzinnym obiedzie, by oddawać się nieprzystojnym i zgoła nierodzinnym rozrywkom.

Nikt prawie nie zwrócił uwagi na nowego gościa. W drzwiach stał brunet około trzydziestki, średniego wzrostu, o solidnej mocnej sylwetce. Zdjął melonik, po czym otarł kraciastą chustą czoło i kwadratową szczękę obramowaną gęstym niebieskawym zarostem. Przez chwilę mrugał powiekami, by przyzwyczaić oczy do dymu. Jedynie barman spojrzał przelotnie na mężczyznę, po czym natychmiast stracił zainteresowanie jego osobą. Jeśli tu został wpuszczony – rozumował prosto, nalewając komuś gorzały – znaczy jest swój. Nie wiedział, że odźwierny, niezbyt rozgarnięty Martin, dla własnego dobra wolał się nie opierać przybyszowi.

Mężczyzna wszedł głębiej do środka i pociągnął kilkakrotnie nosem. Woń uległa wzmocnieniu i pewnym modyfikacjom. Dołączyły do niej nuty kiszonych ogórków, rzepy i cebuli. Z wielkich słojów wypełnionych śledziami i topielcami – czyli serdelkami marynowanymi na modłę czeską – buchała woń octu. To były, jak wiedział, jedyne zakąski w tym podziemnym lokalu. Goście nie szukali tu bynajmniej kulinarnych wrażeń, a woń gotujących się potraw szybko by zaalarmowała nielicznych mieszkańców tej starej, kiepsko wentylowanej kamienicy – co byłoby bardzo nie na rękę właścicielowi tego interesu.

Nowo przybyły był tu po raz pierwszy, bo ten lokal podlegał wyłącznie nadzorowi jego szefa Paula Vyhladila. Zdjął melonik, wyjął kościany grzebyk, przeczesał wilgotne, falujące włosy i rozejrzał się dokoła. Na ścianach wisiały pornograficzne olejne obrazy, które – musiał przyznać – były bardzo frapujące i zainteresowały go nie tylko jako mężczyznę, ale również jako miłośnika antyku. Przedstawiały bowiem rozmaite orgiastyczne sceny rozgrywające się w greckich i rzymskich budowlach.

Po chwili oderwał od nich wzrok i przyjrzał się obecnym na sali mężczyznom. Uczynił to raczej z przyzwyczajenia niż z obowiązku. Nie oni byli dzisiaj obiektem jego inwigilacji. Nie dostał rozkazu aresztowania żadnego z nich. Dzisiaj na polecenie swojego szefa miał odnaleźć niejaką Dorę Lebenthal i sprowadzić ją przed jego oblicze. Wiedział, gdzie ona może być o tej porze – na małej oszklonej antresoli na pięterku za barem. Spojrzał tam z pozorną obojętnością.

W ten sam punkt byli wpatrzeni wszyscy mężczyźni, ale z całkiem odmiennych niż on powodów. Nad barem odbywały się bowiem erotyczne zawody. Trzy kobiety jęczały pod trzema mężczyznami, co było bardzo dobrze słychać i widać przez otwarte okna antresoli.

Przybysz nie cieszył się długo brakiem zainteresowania obsługi lokalu. Barman, niski, drobny mężczyzna w białym kapeluszu, którego rondo było nad uszami zwinięte w dwa rulony, podbiegł do niego i uśmiechnął się przymilnie.

– Szanowny pan raczy dołączyć do zakładów? – Grdyka wystająca nad ceratowym brudnym kołnierzykiem poruszyła się gwałtownie. – Obstawiamy, który najdłużej będzie ruchał. Zbieram zakłady, który dłużej se porucha.

– Ile jeszcze będzie trwało to ruchanie? – Przybysz postanowił sprawić barmanowi przyjemność, wypowiedziawszy jego najwyraźniej ulubione słowo.

– Och, gdybym ja to wiedział, o gdybym – mężczyzna pokazał spróchniałe pieńki swych zębów – tobym był bogaczem większym niż Schottländer! No co? Obstawiamy, obstawiamy! U nas nie ma darmowych pokazów! Płacić albo spadać! Spadać!

Rozmówca uśmiechnął się do niego szeroko i uczynił gwałtowny ruch ręką. Chwycił małego za krawat i przyciągnął do siebie tak mocno, że pod brodą pękła gumka od wątpliwej ozdoby jego ubrania.

– Posłuchaj, Alois – wychrypiał. – Ty mnie nie znasz, ale ja cię znam. Alois Schumpeter, od niedawna we Wrocławiu, nieprawdaż? Prawa ręka właściciela tego lokalu pana Rüdigera Gottweina. Widzisz, ja wszystko wiem o tobie, a on wie wszystko o mnie. Zwłaszcza to, w jakim wydziale policji pracuję.

Zapadła cisza przerywana jedynie sapaniem współzawodników.

– Ależ tu śmierdzi! – Przybysz dotknął swych nozdrzy. – Nie lubię tłumu, żaru i smrodu. Jeśli ci artyści nie skończą swej roboty w ciągu kwadransa, to wtedy ty spuścisz kurtynę. Anulujesz zakłady, zwrócisz klientom forsę i wszystko będzie cacy. Jeśli nie, to ja się wtedy włączę do akcji. Nie chcesz tego, mały, i ja też tego nie chcę. Za gorąco tutaj na gwałtowne ruchy. Daję tobie i im kwadrans.

Alois oderwał się od mężczyzny, splunął na klepisko i wrócił za bar, patrząc ze strachem zmieszanym z nienawiścią na policjanta. Ten włożył melonik, zsunął go na potylicę, po czym podszedł do baru, zażądał sznapsa i zakąski, co też dostał w ciągu kilkunastu sekund. Spojrzał znacząco na Aloisa, wyjął z kieszeni kamizelki potężny zegarek na łańcuszku i położył go tuż przy stopce wódki i galaretce z nóżek, którą okrywały dwa kapelusze marynowanych prawdziwków. Wychylił alkohol do połowy i zagryzł go galaretką. Przez chwilę patrzył na widowisko, a zwłaszcza na poruszające się w górę i w dół obcasy kobiecych pantofli. Spojrzał na zegarek. Minęły trzy minuty.

Kiedy minął kwadrans, wypił resztę wódki i pochłonął zakąskę. Na podniebieniu poczuł smak pietruszki, a pod zębami twardą chrząstkę. Wypluł ją na ziemię i obcasem wypastowanego na glanc trzewika wcisnął w miękkie klepisko. Poczekał jeszcze chwilę, zastanawiając się, jakich to opóźniaczy erotycznych używają zawodnicy, by tak długo zachować aktywność. Jęki kobiet były równie jednostajne i równie autentyczne jak wcześniej.

W końcu schował zegarek do kieszeni kamizelki. Potem wtargnął za bar, odsunął bezceremonialnie barmana i ruszył ku antresoli. Mały Alois rzucił się na niego z tyłu, chwytając go za rękaw. Bojowy był, nieugięty, nie chciał się rozstać z pieniędzmi.

– Tam nie wolno! – wrzasnął. – Tam zawody! Zawody!

Policjant odwrócił się i szarpnął go za kamizelkę. Wtedy usłyszał szept barmana:

– Walnij, ale nie za mocno!

Bez słowa rzucił go na bar i patrzył, jak się po nim powoli osuwa i znika wśród zalegających podłogę skrzynek. Był pewien, że mały udaje. Zdumiony jego dziwną prośbą nie wykorzystał maksymalnie swej siły. Wszedł na schody prowadzące na pięterko. Wokół wrzeszczeli podnieceni mężczyźni. Na ścianie, pół metra nad głową wchodzącego, rozprysła się szklanka. O jego policzek otarł się śledź, który na moment przykleił się do ściany, by potem się po niej ześlizgnąć. Mężczyzna przystanął, obejrzał dokładnie marynarkę, sprawdzając, czy nie został na niej ślad po niefortunnym zdarzeniu. Nienawidził wielu rzeczy, ale zdecydowanie najbardziej brudu, zwłaszcza na własnym ubraniu. Z umieszczonej pod pachą kabury wyjął swój nowiutki mały pistolet samopowtarzalny Mauser M1910. Wiedział, że huk wystrzału ostudzi zapał widzów skuteczniej niż policyjna legitymacja i jakiekolwiek groźby.

Nie musiał jednak strzelać. Wystarczyło, że wyciągnął broń i skierował ją w stronę tłumu, a zaraz zapadła cisza. Trzej współzawodnicy zerwali się ze swych partnerek. Widział ich dobrze kątem oka. Stali w wypuszczonych na brzuchy koszulach, podwiązki do skarpet opinały ich łydki. Ich wąsate czerwone twarze były nabrzmiałe od wysiłku.

– Spierdalać na dół – wycedził przez zęby. – Dziwki też. Tylko Dora zostaje.

Drugi policjant stał w szeroko otwartych drzwiach łaźni parowej. Nad głową trzymał policyjną gwiazdę i grzecznym, niemalże dworskim ruchem ręki zapraszał wszystkich do wyjścia. Odźwierny Martin stał obok niego ze wzrokiem wbitym w ziemię. Goście wychodzili, mrucząc niechętnie, przeklinając intruza i wypatrując małego Aloisa, który wciąż miał ich pieniądze obstawiane na ruchaczy. Wyziewy powoli się rozwiewały. Po chwili przybytek rozkoszy był pusty.

Mężczyzna na antresoli spojrzał na Dorę. Z obojętną miną podciągała pończochy. Jedno z koronkowych ramiączek halki zsunęło się na jej ramię. Gdy je poprawiała, zadrgała jej kształtna duża pierś. Poczuł mrowienie w lędźwiach. Wcale nie był daleki od myśli, aby pozostać z Dorą dłużej na tym pięterku.

Te rojenia przerwał mały Alois. Rzucił mu się prawie do nóg i podał zwitek banknotów.

– Dziękuję, człowieku, dziękuję. To twoja działka, twoja. – Podsuwał mu pod nos garść pieniędzy. – Zarobiłeś! Nic im nie muszę zwracać! Powiem, że ty mi wszystko zabrałeś! Sztama między nami? Sztama na przyszłość?

Policjant odebrał pieniądze i rzucił je na kolana Dory, która właśnie się czesała i wszystkiemu uważnie przysłuchiwała.

– To twoje, podziel się z koleżankami. – Uśmiechnął się do dziewczyny. – Należy się wam za leżenie pod tymi wieprzami.

– Wolałby pan być na miejscu wieprza? – Dora spojrzała na niego zalotnie spod długich rzęs. – Bo ja bym wolała pod panem...

Pogłaskał ją po głowie i aby stłumić żądzę, wyciągnął papierosa. Schumpeter z niedowierzaniem przyglądał się policjantowi. Nie mógł uwierzyć, że oddał swoje sprytnie zarobione pieniądze jakiejś nędznej dziwce.

– Co jest, człowieku! – krzyknął. – To twoja forsa, nie tej wywłoki!

– No daj ognia, mały! – mruknął do niego przyjaciel dziwek. – Co tak się patrzysz? Przydaj się w końcu na coś!

Alois podszedł i zapalił zapałkę o własny but. Zrobił to z ociąganiem. Gardził policjantem. I wtedy dostał w twarz. Nie był to już cios markowany, nie było to lekkie uderzenie. Pięść trafiła go nad uchem, siła uderzenia rzuciła na schody. Na szczęście chwycił się poręczy i nie spadł na bar. Natychmiast się zerwał na równe nogi i zaczął pocierać zaczerwieniony policzek. Spojrzał na Dorę nienawistnym wzrokiem.

– Powiedziałeś do niego: człowieku, a mnie nazwałeś wywłoką, tak? – Dziewczyna uśmiechnęła się znacząco. – A pan wachmistrz policyjny Eberhard Mock bardzo nie lubi, kiedy ktoś do niego mówi „na ty” i kiedy ktoś nas obraża.

Alois Schumpeter już nie gardził policjantem. Znał to nazwisko. Usłyszał je od pana Gottweina pierwszego dnia swego pobytu w nadodrzańskiej metropolii. Pan Gottwein opisał Eberharda Mocka jako nieobliczalnego, po czym ostrzegł swojego nowego pracownika słowami: „Uważaj na tego wściekłego psa!”.

Wrocław,

sobota 5 kwietnia 1913 roku,

godzina szósta po południu

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

W trakcie powstawania (łac.).

Obecnie Wydział Architektury Politechniki Wrocławskiej.

Bądźcie zdrowi (łac.).

Obecnie ul. Kopernika.

Obecnie ul. Mickiewicza.

Obecnie al. Różyckiego.

Obecnie ul. Chopina.

Obecnie ul. Zelwerowicza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: