Mock. Pojedynek - ebook
Mock. Pojedynek - ebook
Breslau, 1905. Życie Eberharda Mocka – syna ubogiego szewca z Wałbrzycha – toczy się w murach uniwersytetu i w brudnych, wilgotnych zaułkach wielkiego miasta. Trawiony niedostatkiem i wzgardzony przez innych studentów, ukojenia szuka w studiowaniu dźwięcznych łacińskich kadencji, a rozrywki – w kuflu taniego piwa i w ramionach sprzedajnych dziewcząt.
Kiedy wydziałem filozoficznym wstrząsną kolejne samobójstwa wykładowców, a w jego życiu pojawi się tajemnicza rosyjska studentka, Mock przekona się, że zło może kryć się wszędzie – i pod podbitymi gronostajem togami profesorów, i w brudnych wychodkach plugawych dzielnic. Jeszcze nie wie, że wkracza na drogę, z której nie ma powrotu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5522-7 |
Rozmiar pliku: | 901 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
poniedziałek 20 marca 1916 roku,
dzień przed rosyjską ofensywą,
godzina jedenasta przed południem
– Zabić wszystkich. Co do jednego. I nie odzywać się przy tym ani słowem. Zlikwidować ich w całkowitym milczeniu. Zrozumiano?
_Feldwebelleutnant_ Eberhard Mock nie mógł uwierzyć w potworny rozkaz, który właśnie otrzymał. Stał wyprostowany jak struna, wpatrując się w zaciśnięte usta dowódcy 257. Rezerwowego Pułku Piechoty i w myślach starał się przekonać sam siebie, że to, co przed chwilą usłyszał, jest jakimś ponurym żartem.
– Ci ludzie są bałtyckimi Niemcami, _Herr Oberstleutnant_ – wykrztusił w końcu. – Mam zabić naszych rodaków?
Pięćdziesięcioletni podpułkownik Max Zunehmer zastanawiał się przez chwilę, jak zareagować na to pytanie jawnie zwiastujące niesubordynację. By zyskać na czasie, wstał, rozprostował się i przeszedł tam i z powrotem po nędznej, lecz dobrze wypucowanej izbie, która stanowiła jego kwaterę na lewym brzegu Dźwiny. Postukał główką fajki po pobielonych wapnem balach, z których zbudowana była chata, i nieoczekiwanie przycisnął ucho do ściany. Ledwo widoczne jasne brwi ściągnęły się nad nosem, a bruzda pomiędzy małymi oczami mocno się pogłębiła. Sprawiał wrażenie, jakby słuchał odgłosów korników ryjących w tajemnych korytarzach.
Przeciągnął się raz jeszcze, aż trzasnęły kości, podszedł do Mocka i warknął:
– Zdjąć kożuch! Siadać!
Mock uczynił, co mu nakazano. Ciężkie baranie okrycie powiesił na oparciu krzesła, usiadł, a hełm położył na kolanach. Zunehmer nie odchodził, lecz – oparłszy się o stół z surowych desek, zawalony teraz wojskowymi mapami – przesuwał wzrokiem po mundurze podwładnego. Szukał brudu, dziur wypalonych papierosem albo też niepożądanych elementów stroju – własnoręcznie wystruganych krzyżyków albo innych talizmanów na szczęście. Niczego nieregulaminowego jednak nie dostrzegł. Buty jeździeckie były czyste, jedynie na ostrogach zalegała grudka śniegu zmieszanego z błotem. Bryczesy polowe idealnie odstawały tam, gdzie powinny były odstawać, czarno-biała wstążka orderowa Żelaznego Krzyża była nienagannie zawiązana w dziurce środkowego guzika munduru, a srebrna nitka przetykana czarną na naramiennikach nie miała nawet śladu zanieczyszczenia. Mock w swej kwaterze na pewno miał żelazko.
– Dobrze – mruknął podpułkownik i wrócił na swoje miejsce za stołem. – Niemiecki oficer, zwłaszcza tutaj, w tej krainie brudu, wszy i pluskiew, musi świecić przykładem nienagannej higieny osobistej. Szkoda, że dla wykonania mojego rozkazu będzie się pan musiał przebrać w te… – wskazał stos ubrań leżący na piecu – w te zarobaczone szmaty!
Mock spojrzał w okno, jakby tam szukał wspomnianych insektów. Nie ujrzał jednak niczego poza topniejącymi kopcami śniegu na brzegu rzeki oraz dwoma dębami, których nagie gałęzie szarpał teraz porywisty wiatr. Na szerokie i jeszcze częściowo zamarznięte rozlewisko Dźwiny padały płaty mokrego śniegu, wirujące na wietrze.
– Zrozumiał pan rozkaz, _Feldwebelleutnant_ Mock? – zapytał Zunehmer.
– Tak jest, _Herr Oberstleutnant_!
– Powtórzyć!
Rozkaz nie był trudny do zapamiętania. Dobrać sobie dwudziestu weteranów. Nieulękłych i posłusznych. Takich, którym ręka nie zadrży. Przebrać się wraz z nimi w ubrania leśnych partyzantów, tak zwanych plienników, czyli rosyjskich uciekinierów z niewoli, którzy grasowali po przepastnych lasach Kurlandii, atakując małe oddziały niemieckie, napadając na podróżnych, plądrując majątki ziemskie i gwałcąc każdą napotkaną kobietę. W tym przebraniu miał się udać do oddalonego o piętnaście kilometrów majątku Buschhof, należącego od wieków do rodziny von Sassów. W tych dniach w obawie przed ofensywą rosyjską opuścili go właściciele – pan Nikolaus von Sass z najbliższą rodziną. Została służba – Łotysze i czterech Niemców. Mieli chronić majątek przed pliennikami, ale nie uchronili. Do pałacyku wtargnęli leśni bandyci i zajęli go. Są tam teraz wszyscy. Rozkaz był prosty: należy wejść do rezydencji, udając innych partyzantów, i zabić każdego napotkanego człowieka. Także Niemców.
Mock w krótkich słowach opisał otrzymane zadanie i zamilkł. Dowódca obserwował jego tłuste czarne włosy i dwudniową szczecinę pokrywającą kwadratową szczękę. Był to obraz niecodzienny, ten trzydziestotrzyletni mężczyzna słynął bowiem ze swej czystości i pedanterii. Wbrew sobie wykonał rozkaz, aby się zaniedbać na potrzeby tajnej akcji – żaden pliennik nie był gładko ogolony.
Skamieniała twarz Mocka nie wyrażała teraz żadnych uczuć. Była to jednak tylko maska, o czym Zunehmer wiedział doskonale.
– Posłuchajcie mnie, Mock. – Rozsupłał woreczek z tytoniem i zaczął nabijać fajkę. – Prawie każdy dowódca cesarskiej armii z wielkim krzykiem kazałby teraz panu wyjść i wykonać rozkaz. Ale ja nie jestem prawie każdy. Ja panu powiem, dlaczego go wybrałem do tej misji… Jestem zdania, że wydawanie zaskakujących rozkazów bez żadnych wyjaśnień to zwykły brak szacunku dla oficera.
Pyknął kilkakrotnie z fajki, aż się dobrze rozpaliła, i znów wbił wzrok w Mocka.
– Ci czterej Niemcy – westchnął – zarządca folwarku, dwaj jego bracia oraz guwerner, to zdrajcy i rosyjscy szpiedzy. Taki otrzymałem meldunek od naszego wywiadu. Nie mamy czasu, by ich przesłuchiwać, potwierdzać ciążące na nich zarzuty i stawiać ich przed sądem wojennym. Należy ich po prostu rozstrzelać. Ofensywa Kuropatkina na dniach, dzisiaj lub jutro Rosjanie uderzą. Nie mamy czasu bawić się w prokuratorów, sędziów i adwokatów, zrozumiano, Mock?
Zunehmer wstał i dotknął ze wstrętem kożuchów i ubrań cywilnych, jakie leżały na chlebowym piecu.
– Musi pan teraz opuścić swoją kwaterę i zamienić starannie wyprasowany mundur na to ohydztwo, a potem pojechać do Buschhofu i zlikwidować tych Niemców, którzy służą wrogowi. Po okolicy rozejdzie się wieść, że dokonali tego inni leśni bandyci. Że między nimi były jakieś niesnaski. Takie plotki będą nam potrzebne. Na niemiecki mundur nie może paść choćby cień podejrzenia, bo cała okolica rozhuczałaby się od oskarżeń, które by się w końcu przedostały do tych różnych kurlandzkich baronów, tych wszystkich Puttkamerów czy Zoege von Manteuffel. A ci „bałtyccy rycerze” mają spore wpływy w Berlinie i po wojnie może się zrobić gorąco wokół naszej akcji i dowództwa 8. Armii. Nie muszę chyba dodawać, że całą misję wyznacza i aprobuje generał von Below…
Dmuchnął dymem, a następne słowa wyrzekł z naciskiem:
– Ma pan zabić tych Niemców. I powtarzam: zrobić to w milczeniu, aby jakiś szczęściarz, który przeczeka całą akcję w wychodku, nie zeznał później, że napastnicy mówili po niemiecku. Czy teraz już wszystko jasne?
Mock odetchnął z ulgą.
– Tak jest, _Herr Oberstleutnant_! – wykrzyknął i wstał.
– Odmaszerować!
Eberhard zgarnął z pieca stare ciuchy, wrzucił je do worka, który ze sobą przyniósł, włożył hełm, zasalutował i wyszedł. Wciągnął w płuca zimne powietrze. Czuć było w nim lekką woń zgnilizny, jaką niesie ze sobą odwilż, która wkrótce odsłoni na drogach i w lasach trupy koni i ludzi – teraz wciąż jeszcze pokryte śniegiem.
Front niemiecko-rosyjski w Kurlandii nad Dźwiną,
poniedziałek 20 marca 1916 roku,
dzień przed rosyjską ofensywą,
godzina czwarta po południu
Feldwebelleutnant Eberhard Mock wraz ze swoimi dwudziestoma ludźmi opuszczał przedmieścia Jakobstadtu, nędznego dziesięciotysięcznego miasteczka, które samo w sobie wyglądało jak jedno wielkie przedmieście. Ruszyli na północ lewym brzegiem Dźwiny i po przebyciu trzech kilometrów doszli do miejsca, w którym rzeka się rozdzielała – prosto płynął główny jej nurt, a wąska odnoga odbijała na zachód i wiła się dalej jak wąż wśród ośnieżonych pól. Po pokonaniu kolejnych czterech kilometrów wzdłuż owej odnogi dotarli do ujścia rzeczki zwanej Susejem Małym. Omal jej nie przeoczyli, ponieważ była zamarznięta i pokryta śniegiem, przez co wyglądała jak zwykły kawałek obniżonego nieco terenu pomiędzy drzewami.
Odetchnęli z ulgą, ponieważ nareszcie znaleźli się wśród drzew. Stanowiły one osłonę przed lodowatym wiatrem, który – dotąd nie natrafiając na żadne naturalne przeszkody – wciskał się im pod kożuchy i wywoływał dreszcze. Po krótkim odpoczynku, pokrzepiwszy się chlebem, słoniną i łykiem gorzałki, wsiedli znów na konie i ruszyli wzdłuż Suseja. Jego brzeg był zarośnięty krzakami i pełen zasp niekiedy tak głębokich, iż konie tu i ówdzie zapadały się po pęciny. Po chwili ujrzeli młyn folwarku Holmhof, gdzie rzeczka rozlewała się na szerokość dwudziestu metrów, a po obu jej stronach biegły wyraźnie wytyczone ścieżki.
Przewodnik, stary Polak, prowadził ich okrężną drogą na wyraźne żądanie Mocka. Ta decyzja Eberharda miała swoje uzasadnienie. Ekspedycja karna była ściśle tajna, toteż nie chciał on podążać do Buschhofu zwykłą, krótszą trasą – bitym leśnym traktem wprost z Jakobstadtu – ponieważ tam mogli ich wypatrzyć zwiadowcy plienników. Poza tym atak od północy, znad rzeczki, poprzez zaspy, nie był zbytnio prawdopodobny z punktu widzenia bandytów.
Ludzie Mocka niekiedy schodzili z wierzchowców i prowadzili je za uzdę, głaszcząc po chrapach, aby nie parskały zbyt głośno – zwłaszcza kiedy zdaniem Polaka należało zachowywać się jak najciszej. Szli wtedy powoli i przeklinali szeptem, lecz dosadnie, swe przemoczone buty i dziury w portkach, przez które kąsało ich dotkliwe zimno.
Po trzech prawie godzinach natrafili na drewniany mocno sfatygowany mostek przerzucony przez rzeczkę. W ruchach przewodnika objawiła się pewna nerwowość, a nozdrza zwierząt się rozszerzyły. Coś poczuły. Po chwili i do ludzi doszedł delikatny zapach dymu. Mock wraz z Polakiem wyszli ostrożnie poza linię drzew rosnących na brzegu i w odległości trzystu metrów ujrzeli pałacyk Buschhof, do którego z owego mostka biegła prosta droga zarośnięta po bokach dużymi rzadkimi krzakami. Z budynków biły w niebo dymy. Mock zapłacił przewodnikowi już teraz, na wypadek gdyby akcja się nie udała, a on sam zginął. Nakazał trzem swoim ludziom pilnować koni i czekać na trzy wystrzały, które będą sygnałem, iż dwór został opanowany. Sam z siedemnastoma żołnierzami ruszył dalej – wzdłuż rzeczki.
Przebyli jeszcze jakieś pięćset metrów i stali teraz, nieco zasapani, w takiejże odległości od rezydencji.
– Zachować milczenie – powiedział cicho swym ludziom dowódca. – Dopóki można, używać bagnetów. Potem strzelać! Idziemy!
Poszedł już kwadrans na siódmą, kiedy ruszyli lekkim truchtem w stronę pałacu. Zachowywali szyk, chociaż ładownice przytwierdzone paskami od chlebaków przeszkadzały im w biegu. Trzymali w rękach karabiny Mauser 98. Na niektóre z nich nasadzone były bagnety, na dwóch – garłacze do miotania granatów. Spod baranich czapek wystawały twarze czerwone od lodowatego wiatru. Jedynie dowódca nie miał karabinu. W wysoko uniesionej ręce dzierżył pistolet parabellum.
Było już ciemno, okna budynku jarzyły się światłami. Do ich uszu doszły okrzyki i śpiewy najpewniej pijanych plienników. Jeden z ludzi Mocka potknął się i upadł, a naboje w jego ładownicy głośno zagrzechotały. Wtedy rozdarły się dworskie psy i ktoś krzyknął ostrzegawczo. W niebo gruchnął strzał. Zostali zauważeni. Otworzyły się okna, zaszczękały zamki karabinów, a nad ich głowami zaczęły świstać kule. Bezładne okrzyki leśnych umilkły. Wśród karabinowych salw wyraźnie było słychać podniesiony głos wydający rozkazy. Na szczęście Mock i jego ludzie już dopadli dworskich zabudowań, zanim na parapecie jednego z okien pojawił się karabin maszynowy Maxim, a jego kule zaczęły wyrywać grudy śniegu i ziemi za ich plecami.
Pierwszymi przeciwnikami były cztery dobermany, które rzuciły się na nich, gdy tylko wbiegli na prostokątny podwórzec okolony z trzech stron stajniami i budynkami gospodarczymi, z czwartej zaś – samą rezydencją, zbudowaną w stylu myśliwskiego pałacyku. Dwa psy zaskomliły boleśnie. Po dwóch bagnetach spłynęła krew i ciepłe zwierzęce wnętrzności. Jeden z pozostałych dobermanów rzucił się Mockowi do gardła, ale ten w ostatniej chwili zasłonił się łokciem i psie zęby wryły się w gruby rękaw kożucha. Eberhard strzelił mu w głowę i poczuł wilgoć na twarzy. Ostatni pies został rozerwany kulami karabinu maszynowego, który z parapetu został przeniesiony na próg pałacu i walił teraz po murach stajennych. Jeden z ludzi Mocka krzyknął i runął w bryję błota i topniejącego śniegu. Zapadła ciemność – w siedzibie von Sassów zgaszono światła, aby lepiej zamaskować swe pozycje. Niemcy rozciągnęli się w długą linię i przywarli do budynków gospodarczych, kryjąc się za wszelkimi możliwymi osłonami.
Sytuacja nie wyglądała dobrze. Leśni, ukryci za kolumnami przy podjeździe do dworu, oddawali pojedyncze strzały, których prawie nie było słychać w terkotaniu maxima. Ta śmiercionośna broń skutecznie powstrzymywała napastników przed opuszczeniem pozycji. Od strony drogi i wjazdu na podwórzec doszły pokrzykiwania po rosyjsku. To wartownicy plienników, którzy pilnowali zabudowań od strony mostka na Suseju, ruszyli na pomoc swoim.
Ludzie Mocka nie tracili zimnej krwi. Bez słowa przystąpili do zadań, które przydzielił im dowódca podczas odprawy. Czterej pod osłoną ciemności ustawili się przy bramie na podwórzec – po dwóch z każdej strony. Pozostali, kucając i czołgając się, pełzli wzdłuż ścian stajennych. Krok po kroku zbliżali się do podjazdu i schodów pałacu, zachodząc go z dwóch stron.
Nikt teraz nie strzelał. Cisza wwiercała się w uszy. Dwaj Rosjanie obsługujący karabin maszynowy odstąpili od niego, wystawili głowy spoza kolumn ganku i wytężali wzrok, by ocenić sytuację. Niewiele dostrzegli w ciemności. Niemcy leżeli na ziemi, a ich kożuchy nie różniły się kolorem od śniegu i błota zalegającego na podwórzu.
Nagle od bramy rozległ się stłumiony okrzyk i charakterystyczny bulgot. Mock wiedział, że jeden z jego ludzi chwycił pliennika za szyję i poderżnął mu gardło bagnetem. Nie wiedzieli jednak tego obrońcy. Alkohol buzujący w ich żyłach oraz poczucie niepewności były mieszanką prawdziwie wybuchową. Usłyszawszy hałas, zaczęli strzelać w stronę wejścia – bez opamiętania, na oślep. Rozległy się wrzaski bólu i przerażenia. Po rosyjsku, co ucieszyło Mocka. Obrońcy pałacyku w pijanym widzie walili do swoich. Niestety – można również było usłyszeć jeden okrzyk w surowo zakazanym przez Mocka języku.
– _Oh, mein Gott!_ – rozległo się na podwórzu, po czym nastąpiło rzężenie.
Rosjanie, widząc, co zrobili swoim, zamarli w przerażeniu. Eberhard, leżący za przewróconą, pustą psią budą, spojrzał w niebo. Zza chmur wychodził wielki czerwonawy księżyc. Oto nadeszła chwila lepszej widoczności, o czym kilkakrotnie mówił podczas odprawy. Wyjął gwizdek i wydał wysoki dźwięk.
Do tej pory zostali zabici dwaj ludzie Mocka, ale żaden z nich – na szczęście – nie należał do tych, którym powierzono kluczowe w tej potyczce zadanie. Mieli je wykonać dwaj szeregowcy ukryci w cieniu stodoły dwadzieścia metrów od podjazdu. Każdy z nich wyjął teraz spod kożucha mauser z garłaczem do miotania granatów. Rozległ się huk, kolumny przy wejściu stanęły w ogniu. Wszystko zatopił czarny dym. Po chwili już nikt stamtąd nie strzelał.
Kilkunastu Niemców wpadło na schody prowadzące do rezydencji. Dwaj z nich zajęli się karabinem maszynowym, pozostali, depcząc ciała rozerwanych granatami Rosjan, wtargnęli do wnętrza. Zapalili pochodnie i znalezione w środku lampy naftowe i kontynuowali walkę, która właściwie już się zamieniła w polowanie na plienników. Rozpoczęło się przeszukiwanie pokojów i piwnic. Pojedyncze strzały wewnątrz domu i okrzyki bólu oraz rosyjskie przekleństwa zwiastowały rychłe zakończenie całej akcji.
Kwadrans później było po wszystkim. Eberhard z psią krwią rozmazaną na twarzy stał pomiędzy kolumnami na ganku i lustrował podwórze, na którym zapłonęły trzy ogniska podlane naftą. Jego ludzie w brudnych kożuchach ciągnęli zabitych plienników i układali ich jeden obok drugiego.
– Siedmiu, ośmiu, dziesięciu, dwunastu, czternastu – policzył szeptem zabitych wrogów. – Dwóch – Spojrzał na niemieckie trupy.
Po chwili musiał zwiększyć liczbę zabitych wrogów do dwudziestu i podwoić własne straty – bo właśnie sześć ciał wrogów i dwa ciała kolegów przyciągnęli jego ludzie z siedziby von Sassów. Przyjrzał się obcym zwłokom. Trzech zabitych mężczyzn odróżniało się od pozostałych. Byli gładko ogoleni i podobni do siebie. Ubrani w porządne surduty o klapach ozdobionych herbem, na którym widniał czerwony lew i trzy żółte gwiazdy.
To ci zdrajcy – pomyślał Mock. – Zarządca folwarku i dwaj jego bracia. Brakuje tylko jednego.
– Szukać guwernera!
Ten rozkaz wyszeptał, a jego ludzie wzajemnie go sobie powtarzali. Wpadli na powrót do pałacyku. On sam też tam wszedł i z pistoletem w jednej dłoni, a z pochodnią w drugiej zaczął przeszukiwać kąt po kącie, wypatrując zamaskowanych drzwi i tajemnych przejść, których w takich miejscach zwykle nie brakowało. Stąpał ostrożnie, omijając szklane odłamki naczyń i szyb. Czasami pod jego niekształtnymi buciorami zachrzęścił rozsypany cukier albo zaszeleściły kartki książek wyrzuconych nie wiedzieć czemu z wielkich szaf bibliotecznych. Ze starych płócien obrazów patrzyły na niego surowe oblicza bałtyckich rycerzy, z których ten i ów miał przestrzelone czoło albo postrzępiony od noża policzek – najwyraźniej ślady zabawy niedawnych rezydentów.
Po godzinie ostrożnego i drobiazgowego zaglądania w każdą dziurę Eberhard wyszedł znów na podjazd i rozejrzał się dokoła. Nie znaleziono guwernera, akcja skończyła się niepowodzeniem.
Jego ludzie również skończyli tę drugą lustrację i siedzieli teraz wokół ognisk. Ich trzej koledzy oraz polski przewodnik przyszli już z końmi, które teraz dostały owsa.
– Można mówić! – krzyknął Mock i spojrzał na jednego ze swoich. – Martin, melduj!
Feldfebel Martin Scholte odszedł od ogniska i stanął przed Mockiem na baczność. Jego koledzy ustawili się za nim w szeregu.
– Melduję posłusznie, _Herr Feldwebelleutnant_ – krzyknął. – Straty nasze: czterech zabitych i trzech lekko rannych. Po stronie wroga zabitych dwudziestu, w tym trzech Niemców. Herby na ubraniach pokazują, że chyba… Pracowali tutaj, we dworze…
– Tak, zauważyłem. – Mock ruszył po schodach ku swoim ludziom. – Kto z naszych zginął?
– Loch, Noack, Brechenmacher i Busche – odkrzyknął feldfebel Scholte.
Eberhard zszedł ze schodów i stanął przed nim.
– Nie ma nigdzie guwernera… – ni to stwierdził, ni to zapytał.
– Tak jest! – odparł podwładny. – Nie ma go nigdzie! Szukaliśmy wszędzie.
– Spocznij!
Mock wyjął papierośnicę i poczęstował Scholtego. Potem spojrzał na swoich ludzi.
– Dobra robota! Ranni, wystąp!
Nikt nie posłuchał tego polecenia.
Żołnierze stali z otwartymi ustami i wpatrywali się w coś nad głową Mocka. Odwrócił się i poszedł za ich wzrokiem. Na balkonie nad wejściem, podpartym przez kolumny osmolone wybuchem granatu, stał człowiek z rękami uniesionymi do góry. Wokół jego głowy owinięty był biały turban.
W całkowitej ciszy, przerywanej jedynie trzaskaniem płomieni, rozległ się rozdzierający krzyk.
Jakby wycie dziecka.
Kiedy Mock chciał później opisać te wysokie, przenikliwe dźwięki, brakowało mu słów. Mógł je tylko do jednego porównać. Tak wył kiedyś tłusty różowy prosiak, któremu wbijano drut w chrząstkę ryja, by nie rył w polu i w ogrodzie. Mock nie mógł zapomnieć tego obrazu w pewnej wsi pod Trzebnicą – zwierzę się szarpie, a krzepki brudny parobek ściska pod pachą jego łeb. Drugą ręką na oślep kłuje i nie trafia. Chce wepchać zardzewiały drut w pysk, tymczasem wwierca go zwierzęciu prosto w oko.
Wycie rozpaczy. Krzyk agonii.
– To woła Pikuls, bóg podziemia – szepnął stary Polak. – On zawsze w turbanie… Wzywa do siebie duchy zmarłych…
Mock poczuł zimny dreszcz sunący wzdłuż kręgosłupa. Podejrzewał, że to, co go zaraz spotka, będzie spełnieniem ponurej przepowiedni, jaką pół roku wcześniej usłyszał w przerwie walk pozycyjnych podczas kampanii mazurskiej. Wtedy to w obozowisku cygańskim rozłożonym nad malowniczym zakolem rzeki Węgorapy usłyszał budzące grozę słowa.
– Widzę to w kartach – szeptała stara Cyganka. – Widzę. Już niedługo, już niedługo… W kraju dalekim, kraju północnym, w lesie przepastnym… Człowiekiem być przestaniesz. W dziką bestię się zamienisz, a piekło cię wezwie do siebie.Wrocław,
czwartek 12 października 1905 roku,
kwadrans na siódmą wieczór
Sala Muzyczna, jedna z najpiękniejszych na uniwersytecie, pękała w szwach. Barokowe serafiny i putta, tworzące chóry anielskie, wygrywały nieme _Magnificat_, a z fresku na suficie Bóg Stwórca Świata patrzył wszechwidzącym okiem na głowy profesorów, studentów, dziennikarzy oraz licznej inteligencji, która w ten ciepły październikowy wieczór przybyła tutaj zwabiona sławą profesora Ernsta Haeckla.
Z jednej strony wspaniałość i nietypowość sali wykładowej podkreślały zaszczyt, jaki biolog z Jeny uczynił środowisku akademickiemu Wrocławia, z drugiej zaś – jej sakralny charakter kłócił się w oczywisty sposób z ateistycznymi poglądami, jakie ten prelegent miał zaprezentować na dzisiejszym wykładzie. Haeckel, uważany za najwybitniejszego z żyjących przyrodników, naukowy spadkobierca Darwina, był bowiem osobistym nieprzyjacielem żydowskiego Pana Boga. Wiara, iż jakaś istota mogłaby stworzyć świat w ciągu sześciu dni, budziła w nim głęboki naukowy sprzeciw, a w sferze emocjonalnej wywoływała odrazę prowadzącą często do gwałtownych ataków.
Z tego też powodu członkowie zarządu wrocławskiego Towarzystwa Krzewienia Higieny Rasowej, którzy go zaprosili, długo się zastanawiali, czy wizerunek postaci zwanej _Creator mundi_ nad głową Haeckla w czasie jego wrocławskiego wykładu nie wywoła ataku złości mówcy i czy nie należałoby tej mitycznej i złowrogiej figury zakryć jakimś materiałem. W końcu szef stowarzyszenia, profesor paleontologii i geologii Arthur Ritter von Nahrenhorst, odrzucił ten pomysł i postanowił uprzedzić jenajczyka, że jego wystąpienie będzie obserwowane z góry przez Oko Opatrzności. Uczynił to podczas uroczystego obiadu, godzinę przed wykładem. Haeckel roześmiał się wtedy wesoło, przyjął do wiadomości okoliczności prelekcji i poprosił o parasolkę, ponieważ owo oko, jak twierdził, będzie gorzko płakało i lało łzy z wysoka po słowach, które tam padną.
Jak dotąd Sala Muzyczna nie usłyszała jednak ani jednego dźwięku z jego ust. Wykład miał się rozpocząć o godzinie szóstej, tymczasem szedł już kwadrans na siódmą, a mówca wciąż nie przybywał. W dwóch okiennych wykuszach, na drabinach przyniesionych tu specjalnie z archiwum uniwersyteckiego sekretariatu, stali studenci z korporacji Borussia, gotowi zamknąć okna, aby uliczny hałas nie zakłócał wystąpienia. Na razie jednak nie było czego zakłócać. Wraz ze świeżym powietrzem wciąż wpadały do sali odgłosy charakterystyczne dla Burgstrasse: dzwonek tramwaju, nawoływania rzeźnika z jednego z ulicznych kramów, a nawet – zupełnie sprzeczne z powagą świątyni nauki – przekleństwa woźniców i rubaszne piosenki flisaków spławiających Odrą swe towary.
Któryś z profesorów co chwila wstawał ze swojego miejsca w pierwszych rzędach, odwracał się i patrzył w stronę wejścia do sali. Za wzrokiem wykładowców wędrowały spojrzenia studentów, którzy – nierzadko siedząc po dwóch na jednym krześle – falowali i mocno się przepychali.
W końcu dwaj korporanci stojący w samym wejściu do sali, ubrani w płaskie czapki bez daszków wyszywane w barwach Borussii – czarnymi, czerwonymi i białymi nićmi – unieśli do ust fanfary. Ich przenikliwy dźwięk odbił się od sufitu, filarów chóru i od szyb pośpiesznie zamykanych okien. Do sali wszedł długo wyczekiwany profesor Ernst Haeckel w towarzystwie trzech mężczyzn – profesora Arthura von Nahrenhorsta, nadsekretarza uniwersyteckiego doktora Waltera Rehberga oraz dziekana Wydziału Filozoficznego profesora Ferdinanda Albina Paxa.
Umilkły fanfary, huknęły brawa. Panowie wolnym krokiem ruszyli w stronę podium, gdzie stały fortepian i przepiękne organy. Dziekan i nadsekretarz usiedli w pierwszym rzędzie, a dwaj pozostali weszli na podium, pokonawszy dwa stopnie. Von Nahrenhorst stanął z prawej strony, zaś Haeckel usiadł na jednym z dwóch wysokich ozdobnych krzeseł wykonanych niecałe dwieście lat wcześniej, gdy Królewski Uniwersytet we Wrocławiu – jak brzmiała dziś jego oficjalna nazwa – był jeszcze jezuicką Universitas Leopoldina.
Obaj wsparli się o barierkę – von Nahrenhorst dłońmi, a prelegent łokciami. Ten pierwszy donośnym głosem zaczął prezentować osobę niezwykłego gościa, ten drugi, przechyliwszy się w przód, wyglądał, jakby się modlił, co było dość komiczne i wywołało kilka zdrowych parsknięć wśród studenterii.
Ernst Haeckel był krzepkim starcem po siedemdziesiątce z falującymi siwymi włosami i z bujną brodą tejże barwy. Ubrany był w dobrze skrojony surdut z ekstrawagancką aksamitną kamizelką koloru śliwkowego, której guziki ciągnęły się aż pod szyję. Zapatrzywszy się na piękny chór naprzeciwko, był nieobecny duchem i zdawał się nie przejmować pochwałami, jakimi von Nahrenhorst go obsypywał w swym słowie wstępnym.
– Moi panowie – mówca podniósł głos – Profesor Haeckel na przykładzie australijskich Aborygenów oraz Murzynów z Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej przedstawi panom w swoim wykładzie niezbite dowody na to, że przepaść duchowa i umysłowa pomiędzy ludzką rasą wyższą a ludzką rasą niższą jest głębsza, powtarzam: głębsza, i bardziej przepastna niż pomiędzy przedstawicielami tejże niższej rasy a małpami człekokształtnymi. Nasz gość uczyni to, odchodząc chwilami od swej macierzystej dziedziny, jaką są _res naturales_, i wstępując na grunt językoznawstwa. Takie łączenie dziedzin nie jest w wypadku profesora Haeckla niczym zaskakującym, wszak za chwilę stanie przed nami wielki polihistor współczesnej nauki. Niemniej organizatorzy doszli do wniosku, że pewne specyficzne pojęcia lingwistyczne, z pewnością nowe i nie znane niektórym słuchaczom, winny być wcześniej przed naszą publicznością akademicką wyjaśnione. Ponieważ mówiący te słowa nie czuje się na siłach, aby tego kompetentnie dokonać, poproszę pana Alfreda von Jodena, docenta prywatnego z Wydziału Filozoficznego, o krótkie językoznawcze wprowadzenie do tez pana profesora Haeckla.
Von Nahrenhorst skinął głową i usiadł na wolnym krześle, tuż obok wspomnianego polihistora. Na podium wszedł zapowiedziany Alfred von Joden. Był to wysoki, szczupły i przystojny szatyn przed czterdziestką. Przystrzyżona w szpic broda, przetykana pojedynczymi nitkami siwizny, nadawała mu powagi, podobnie jak zakola nad wysokim czołem. Z uwagą rozejrzał się po audytorium, a elektryczne światło kilkakrotnie zabłysło w jego binoklach. Z czarnego surduta wystawały błyszczące bielą mankiety z wielkimi spinkami, które przyciągały wzrok, gdy mówca gestykulował.
Po przystępnym zdefiniowaniu pewnych pojęć, które zajęło niecały kwadrans, von Joden zapowiedział, że zmierza już do końca swego wprowadzenia i da jeden tylko – swój własny – przykład, który dokładnie pokaże kierunek myśli profesora Haeckla.
– Moje panie i moi panowie. – Prelegent uszanował tą apostrofą nieliczne studentki siedzące na sali. – Języki narodów cywilizowanych porzucają gramatyczny balast. Takim balastem jest zbytnio rozbudowany system przypadków. Jest on w językach wyżej cywilizowanych narodów redukowany. Mówiąc krótko, im wyższy szczebel cywilizacji, na którym stoi dany naród, tym mniej nacja ta ma przypadków w swoim języku. Na przykład Anglicy stoją cywilizacyjnie wyżej niż my, Niemcy. My zaś stoimy znacznie wyżej niż Słowianie, na przykład Polacy. Czy tę nadrzędność odbija system przypadków w danym języku? Ależ tak! W angielskim wcale nie ma przypadków, w niemieckim są tylko cztery, a w polskim aż sześć – nie liczę tu tak zwanego wołacza, który przez wielu wybitnych uczonych nie jest wcale uważany za przypadek.
Na sali rozległy się nieliczne, lecz głośne protesty. To studenci polscy oburzyli się na słowa von Jodena. Ten przerwał i spiorunował wzrokiem część sali, skąd dochodziły okrzyki. Nadsekretarz uniwersytecki Rehberg, ucieleśnienie akademickiej dyscypliny, wstał i ruszył ku rozgniewanym studentom. Ta wielce wpływowa osobistość, prawa ręka rektora, budziła w nich niechęć i trwogę – większą niż sam rektor i wszystkich pięciu dziekanów razem wziętych. Oni mieli swoje krótkie kadencje, on natomiast od dwudziestu już lat zarządzał uniwersytetem, był doskonałego zdrowia i nic nie wskazywało, aby miał przejść na emeryturę. Odznaczał się niebywałą wręcz pamięcią i każdemu studentowi, który miał nieszczęście o coś go prosić – o stypendium, o zgodę na darmowe posiłki w stołówce, zwanej mensą, albo o przyznanie sali na zebranie jednej z wielu organizacji – przypominał jakieś dawne grzeszki i przewiny. Czasami robił to po prostu dla zasady, aby wzbudzać strach, ale najczęściej jednak wykorzystywał swoją wiedzę i władzę do różnego rodzaju nacisków. Był mściwy i bystry – potrafił znaleźć najmniejsze uchybienie regulaminowe, a sędzia uniwersytecki rzadko kiedy mu się sprzeciwiał.
Nic dziwnego, że Polacy – widząc groźny wzrok Rehberga – natychmiast umilkli, i cała sala w ciszy wysłuchała końcówki wykładu von Jodena. Rozległy się brawa i od strony podium doszedł donośny głos von Nahrenhorsta.
– A teraz, moi panowie, a teraz… – wołał i nagle zmienił ton na widok chudego łysego mężczyzny po sześćdziesiątce, który zbliżał się szybkim krokiem do podium. – Profesorze Bachmann, profesorze… Czas na pytania i uwagi przewidzieliśmy po wykładzie profesora Haeckla… Kolego Bachmann, bardzo proszę!
– Ja nie zostanę na wykładzie Haeckla – zagrzmiał potężny głos. – Nie będę słuchał kogoś, kto sieje nienawiść! A obowiązek wobec nauki zmusza mnie, bym teraz zabrał głos i uświadomił naszej młodzieży, jak mocno się mija z prawdą von Joden!
Na podium znalazł się profesor Bachmann z Wydziału Filozoficznego. Zdawało się, że jego podwójny podbródek i obwisłe nieco policzki kiwają się w takt każdego zdania. A wygłaszał je z pasją i z takim krasomówczym kunsztem, że jego koledzy siedzący w pierwszych rzędach natychmiast umilkli, ciesząc się na przeżycie intelektualne, jakim z pewnością będzie jego polemika.
Studenci również zapadli w milczenie, ponieważ Carl Bachmann budził w nich wielki szacunek. Nawet Rehberg odwrócił się od studentów i z niesmakiem spoglądał na nieco poplamiony surdut mówcy i na jego przekrzywioną kokardę pod szyją.
– Docencie prywatny, doktorze von Joden – grzmiał Bachmann. – Od kilku lat pretenduje pan do stanowiska profesora na naszej Alma Mater i czeka na wolne miejsce na Wydziale Filozoficznym. Jeśli będzie pan głosił takie urągające nauce tezy jak ta przed chwilą, to tej profesury nigdy się pan nie doczeka!
Świadom retorycznej mocy swego wystąpienia, zawiesił głos. Po sali rozszedł się szmer.
– Liczba przypadków w języku nie jest żadnym wyznacznikiem poziomu cywilizacyjnego ludu, który się nim posługuje, kolego von Joden. – Bachmann mówił teraz scenicznym szeptem, który dzięki wspaniałej akustyce sali docierał w każdy jej kąt. – Jeśli będziemy się trzymali tej pseudozasady, natrafimy na nieprzezwyciężalne trudności. Bo jakże wyjaśnimy wyższość bajecznej starożytnej cywilizacji indyjskiej – jej język, sanskryt, liczy aż osiem przypadków, ściślej mówiąc, siedem plus wołacz – nad cywilizacją Arabów, którzy używali i używają tylko trzech? Czyżby Bułgarzy, którzy nie znają przypadków, stali cywilizacyjnie wyżej niż my, Niemcy? Albo jak dokonać porównania cywilizacyjnego dwóch narodów nie używających w ogóle przypadków, powiedzmy, Francuzów i Anglików? To są przykłady pierwsze z brzegu, zapewniam panów, że jest ich o wiele więcej. Kulturowe prawo von Jodena upada pod naporem kontrprzykładów i jest zwykłą urągającą nauce uzurpacją!
Powiedziawszy to, profesor Bachmann z wielką powagą ukłonił się akademikom zgromadzonym na podium, na głowę włożył pognieciony staromodny kapelusz i wolno ruszył ku wyjściu. Nadsekretarz Rehberg podbiegł za nim, uchwycił się jego ramienia i coś mu szeptał pojednawczo. Bachmann, nie przerywając swego marszu, zniżył swe ucho do ust Rehberga, wysłuchał go i pokręcił przecząco głową. Nadsekretarz wciąż przy nim dreptał i uśmiechał się przymilnie. Profesor podał mu rękę na pożegnanie i wyszedł. Urzędnik stał pomiędzy rzędami słuchaczy i patrzył ze smutkiem na znikającą w drzwiach postać uczonego. W absolutnej ciszy słychać było na dalekim uniwersyteckim korytarzu odgłos jego mocno stawianych kroków.
Po kilku sekundach w sali rozległy się inne dźwięki. Szuranie krzeseł. Kilku studentów wstało i ruszyło za Bachmannem.
Och, ci Polacy! – zauważył w myślach Rehberg, lecz nagle zganił siebie samego. – Nie, ten ostatni nie jest Polakiem. Jak on się nazywa? Jak się nazywa? Gdzież się podziała ta moja niezawodna niby pamięć!?
Patrzył na studenta, który – tego był pewien – stawił się u niego raz jeden, składając wniosek o darmowe posiłki. Rehberg mu wtedy odmówił z czystej złośliwości, wymawiając się brakiem miejsc i komentując nieprzyjemnie jego pocerowane spodnie i wytarte łokcie surduta. Kazał mu przyjść po dwóch tygodniach, postanawiając w duchu przyznać mu wtedy bezpłatne posiłki w mensie – oczywiście po zdaniu tak zwanego egzaminu pilności, bez czego żaden student nie miał co liczyć na gratisowe wyżywienie. Ten już jednak nigdy do niego nie przyszedł. Nadsekretarz widział go kilka razy pod „czarną deską”, czyli pod tablicą ogłoszeń stojącą przy wejściu do uniwersytetu. Młody mężczyzna nigdy mu się nie ukłonił, tylko patrzył impertynencko.
– Już wiem – szepnął do siebie Rehberg. – Ten solidaryzujący się z Polaczkami student to Eberhard Mock. Tak, Eberhard Mock. Bardzo dobrze się uczy, ale biedny… Zapamiętam to nazwisko. Przyjdzie on jeszcze do mnie z prośbą o darmowe obiady, oj, przyjdzie…
Nadsekretarz nie wiedział, że to nazwisko zaważy na jego życiu.
Wrocław,
czwartek 12 października 1905 roku,
_godzina siódma wieczór_
Dwudziestodwuletni student Eberhard Mock wyszedł wraz ze swoimi polskimi kolegami z gmachu uniwersytetu. Stanęli pod niedawno wybudowaną fontanną z pomnikiem nagiego młodzieńca opierającego się o wygiętą szpadę. Zapalili papierosy. Wszyscy Polacy podziękowali Mockowi za okazaną im solidarność, a najserdeczniej Stanisław Pasierbski, który siedział obok niego na ćwiczeniach z metryki greckiej i łacińskiej, prowadzonych przez profesora Konrada Zachera. Eberhard był nieco zakłopotany ich słowami.
– Zrobiłem po prostu to, co uważam za przyzwoite – wykrztusił. – Podobnie bym się zachował, gdyby obrażano Żydów czy Rosjan…
Słysząc te słowa, studenci pokiwali głowami. Pewnie wzmianka o Rosjanach, których Polacy, a zwłaszcza studiujący tu poddani cara, szczerze nienawidzili, sprawiła, że zapadło na chwilę kłopotliwe milczenie. Jeden z nich powiedział coś do kolegi w ojczystym języku. Po chwili rozmowa potoczyła się po polsku. Mock – sądząc po gniewnych minach i po podniesionym głosie kolegów – doszedł do wniosku, że komentują wystąpienie von Jodena. Poczuł się nieco dotknięty tym, że wykluczyli go ze swej rozmowy. Spojrzał na figurę szermierza i wydawało mu się, iż ten ironicznie się uśmiecha.
Nie podobał mu się ten pomnik, a szczególnie jeden jego element – szpada. W sposób oczywisty kojarzyła mu się ona z odwiecznym zwyczajem studenckim – z pojedynkami szermierczymi, tak zwanymi menzurami urządzanymi przez burszenszafty. Był to raczej nieszkodliwy rytuał, który skutkował w najgorszym razie bliznami na twarzy, uznawanymi za symbol dzielności i obnoszonymi z wielką dumą. Mimo to Mock czuł do owych pojedynków głęboką odrazę. Drażniła go już sama istota pojedynkowania, zgodnie z którą rację ma ten, kto zwycięży. Tymczasem on był głęboko przekonany, iż sprawiedliwość jest czymś koniecznym i nie może się opierać na przypadku, jakim jest większy lub mniejszy spryt tego czy innego szermierza.
Splunął do fontanny, przydeptał butem papierosa i pożegnał polskich kolegów. Pasierbski usiłował go zatrzymać i zaprosić na piwo, ale Mock nie miał zamiaru z nikim się dzisiaj zadawać – tym bardziej z Polakami z kraju carów, za którymi tak naprawdę nie przepadał. Odróżniali się oni znacznie od swych rodaków ze Śląska lub z Wielkopolski, których z kolei Mock bardzo lubił. Natomiast tamtych, zwykle ziemiańskich synów – bogatych, eleganckich, wyperfumowanych i szarmanckich wobec dam – uważał za nieznośnych arogantów, ponieważ obnosili się dumnie ze swym szlacheckim pochodzeniem. Taką butę Mock, szewski syn z Wałbrzycha, odczuwał szczególnie dotkliwie, a towarzysze Pasierbskiego byli bardzo butni.
Pożegnał ich zatem zimno i opuścił Universitätsplatz. Skręcając kolejnego papierosa, poszedł noga za nogą w stronę swej nędznej stancji na rogu Messerstrasse i Stockgasse.
Kiedy już wszedł na mikroskopijne podwórze, nad którym wznosiły się dwie drewniane galeryjki, zwykle obwieszone praniem, usłyszał od strony wychodka charakterystyczne pojękiwania. Ktoś chwycił go za rękaw.
– Czego tu szukasz, panie konsyliarzu? – Mocka owionął czosnkowo-alkoholowy oddech. – Guza?
Student odsunął się ze wstrętem i parsknął drwiąco. Już zdołał się był przyzwyczaić do tego, że sto metrów od świątyni nauki rozciąga się świat brudu, smrodu, przemocy i wenerycznych chorób. Ale jeszcze nigdy ten kontrast tak mocno mu się nie narzucił. Oto przed chwilą był świadkiem subtelnych językoznawczych debat, a teraz wstąpił w kloakę.
Był spokojny. Umiał pływać w gnojowicy.
– Coś ci się nie podoba, ty dziuro w dupie? – mruknął zaczepnie.
Tamten nie odpowiedział. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i zacisnął pięści. Był muskularnym, krępym mężczyzną. W skąpym świetle, jakie ledwie rozjaśniało podobne do studni podwórko, widać było, jak szykuje się do ataku. Pochylił się do przodu. Głowa i szczęka wysunęły się poza krzywiznę klatki piersiowej, upodabniając go do goryla. Pod pocerowaną koszulą bez kołnierzyka napinały się mięśnie. Spod złamanego daszka kolejarskiej czapki łypały ślepia, w których spryt łączył się z rozbawieniem. Sięgnął do kieszeni. Na palcach jego lewej ręki zalśnił kastet.
Mańkut – pomyślał Eberhard. – Niedobrze…
Mężczyzna uderzył błyskawicznie lewą ręką. Mock miał dobry refleks. Wyrzucił w powietrze swoją prawą i poczuł przeszywający ból w łokciu. Wtedy napastnik uderzył prawą pięścią. Trafiła ona Mocka w głowę – tuż nad uchem. Przed oczami pojawiły mu się mroczki. Mężczyzna skrzywił się lekko z bólu, a Eberhard odskoczył. Napastnik miał doświadczenie w bójkach ulicznych. Stosował kombinację ciosów – zadawał najpierw lżejszy cios kastetem, by odwrócić uwagę od silniejszej ręki, którą następnie wyprowadzał właściwy atak.
To rozpoznanie uświadomiło studentowi, że nie wygra z tym przeciwnikiem, jeśli nie wzmocni siły swego ciosu. Choćby wykorzystał cały swój instynkt, wyostrzony w ciemnych zaułkach w okolicach wałbrzyskiego dworca, nie ma szans w walce na gołe pięści.
Odwrócił się i pobiegł w stronę fury mleczarza, pana Balcerzaka. Napastnik skradał się cicho za studentem. Pewny siebie, uśmiechał się drwiąco.
Szedł zbyt powoli. Zlekceważył studencika.
Mock wyrwał z wozu okuty orczyk. Sycząc z bólu, jaki przeszywał mu łokieć i głowę, zamachnął się. Trafił. Mężczyzna cofnął się i z niedowierzaniem spojrzał na przeciwnika. Dłoń, na której wciąż miał kastet, przyłożył do szyi. Po palcach spłynęła krew.
Ten moment wahania zdecydował o wyniku walki. Mock, wyższy od napastnika, uniósł orczyk nad głową i walnął nim od góry – jak siekierą.
Usłyszał chrzęst łamanego daszka od czapki. Mężczyzna chwycił się za głowę, ukucnął i powoli – jakby w zwolnionym tempie – przechylił się na bok, i rozłożył w błocie podwórza.
Mock kątem oka dojrzał wtedy jego kolegę, który właśnie wyszedł zza drugiej furmanki Balcerzaka, zapinał rozporek i patrzył ze zdumieniem na studenta. Huk otwieranych drzwi od wychodka wstrząsnął podwórzem. Pojawił się następny przeciwnik. Potężny łysawy chłop wyszedł stamtąd i rozglądał się ze złym wyrazem twarzy. W jego wytatuowanej dłoni tkwił wojskowy bagnet. Zza jego pleców, z ustępu wypadła kobieta i uciekła z podwórka, unosząc koronki sukni, aby nie powalać jej błotem.
Obaj przeciwnicy szli ku Mockowi, kołysząc się na lekko ugiętych nogach. Zrozumiał, że nie ma teraz szans.
– Stać, skurwysyny!
Adolf Nitschmann, syn gospodyni Mocka, stał na galeryjce. Student poznał go dwa tygodnie wcześniej, kiedy wraz z cygańską orkiestrą wszedł na podwórze. Urządził wtedy dla sąsiadów przyjęcie z okazji wyjścia z więzienia. Mocka powitał nieufnie i nie zaprosił na pijatykę.
Na jego zaczerwienionej od wódki twarzy malował się gniew.
– Co to, kurwa, jest? Co tu się, kurwa, dzieje na moim podwórku?
– Spokojnie, Rzeźnik – odezwał się facet spod wychodka i wskazał na Mocka. – Ten bubek tu się przypałętał, chyba ubliżał Ptaszynie i rozwalił mu łeb…
Zbir, zwany Ptaszyną, już dochodził do siebie. Wstał z błota, oparł się o wóz mleczarza i potrząsał głową.
– Tak było, tak było – potwierdził bełkotliwie słowa kolegi.
Nitschmann zbiegł z galeryjki. Wszedł powoli w błoto podwórka. Miał na sobie barchanowy poplamiony podkoszulek i przykrótkawe spodnie z grubego sukna. Tatuaże wychodziły mu spod podkoszulka i sięgały szyi. Opuszczone szelki majtały się koło kolan.
Oparł dłonie na biodrach i spoglądał spode łba to na jednego, to na drugiego.
– Który to powiedział do mnie „Spokojnie!”? Który to nie okazał mi szacunku w moim rodzinnym rewirze? Nie wiecie, że mojego pseudo używają tylko koledzy? A który z was jest moim kolegą? No, który?
Łysawy opuścił głowę.
– To ja powiedziałem. Przepraszam pana, panie Nitschmann.
Rzeźnik pokiwał głową wyrozumiale i ruszył w stronę Ptaszyny i trzeciego, który teraz podtrzymywał kolegę.
– Co tam robiłeś za wozem, skurwysynu? Odlewałeś się? Na moim podwórku? Wystarczy, że trzy lata mnie tu nie było, a jakiś obszczymur leje pod moim płotem?
Na jego twarzy odmalowała się furia. Rzadkie włosy jeżyły mu się nad czołem. Zaciskał pięści tak mocno, że drgały mu mięśnie pod podkoszulkiem.
– Przepraszamy, panie Nitschmann. – Karki Ptaszyny i jego towarzysza ugięły się w pokorze. – Johanna nas tu przyciągnęła… Powiedziała, że tu cicho i można podupcyć w kiblu… To się nie powtórzy…
Kryminalista podszedł teraz do Mocka i przyjacielskim gestem położył mu rękę na ramieniu.
– To jest mój sąsiad, rozumiecie, obszczymury! – ryknął. – On jest stąd! Uczy mojego brata, pomaga mojej matce. Nazywa się Mock. Przeprosić go, ale już! Wszyscy trzej! A potem zadośćuczynić!
– Przepraszamy, panie Mock – rozległ się chór niechętnych głosów.
Potem każdy z nich podchodził do Eberharda i dawał mu kilka monet. Ten pokręcił głową, nie chciał ich przyjąć.
– Weź to, chłopaczyno – mruknął Nitschmann. – To zadośćuczynienie. Zjedz dobrą kolację i wypij piwko za moje zdrowie. A na przyszłość, jak ktoś cię tu zaczepi w okolicy, mów jedno… Że od Rzeźnika jesteś…
Wrocław,
czwartek 12 października 1905 roku,
godzina dziewiąta wieczór
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
Stwórca świata (łac.).
Obecnie ul. Grodzka.
Nauki przyrodnicze (łac.).
Obecnie pl. Uniwersytecki.
Obecnie ul. Nożownicza.
Obecnie ul. Więzienna.