Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Modelka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Modelka - ebook

Peter Wihl, dobiegający pięćdziesiątki malarz, przygotowując dużą jubileuszową wystawę, na chwilę traci wzrok. To wydarzenie – stanowiące jedynie początek ponurej serii – zasiewa w nim kłujący niepokój, a kiedy w kryzysowej sytuacji Peter zawodzi żonę i sześcioletnią córkę, pęknięcie się pogłębia. Gdy więc w jego życiu niespodziewanie pojawia się znajomy z przeszłości i niczym Mefistofeles oferuje rozwiązanie problemu, Peter zgadza się bez zastanowienia.

Modelka to bezlitosny obraz zaabsorbowania sobą i desperacji artysty. W tej gęstej, niepokojącej powieść Christensen opowiada o granicy między życiem a sztuką i rysuje przenikliwy portret człowieka, który dla twórczości jest gotów na każde poświęcenie.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68226-19-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Kiedy wresz­cie po­ja­wiła się przede mną szansa na prze­pro­wa­dze­nie wy­wiadu z ma­la­rzem Pe­te­rem Wih­lem, w do­datku tego sa­mego wie­czoru, kiedy koń­czył pięć­dzie­siąt lat i jed­no­cze­śnie otwarto jego nową wy­stawę, miało się oka­zać, że wy­wiadu nie mo­żemy wy­dru­ko­wać ze względu na ten straszny wy­pa­dek, do któ­rego do­szło wkrótce po­tem. Sie­dzie­li­śmy w re­stau­ra­cji, do­kład­nie na­prze­ciwko ga­le­rii, sły­sza­łam lu­dzi, któ­rzy wciąż wcho­dzili i wy­cho­dzili. Mia­łam wręcz wy­rzuty su­mie­nia z po­wodu ta­kiego za­anek­to­wa­nia Pe­tera Wihla, ju­bi­lata i bo­ha­tera wie­czoru, lecz to on za­pro­po­no­wał, że­by­śmy przy­szli po­roz­ma­wiać tu­taj. Wy­da­wał się i po­de­ner­wo­wany, i pe­łen wy­cze­ki­wa­nia, co może nie było wcale ta­kie dziwne, bo prze­cież wła­śnie otwarto jego wy­stawę, a poza tym miał też pew­nie głowę za­jętą in­nymi spra­wami. Wy­czu­łam, że mó­wiąc, stale od­wra­cał się do okna. Po­pro­sił na­wet o szam­pana dla mnie. I od­nio­słam wra­że­nie, że więk­szość z tego, co zdą­żył po­wie­dzieć, to były cy­taty, coś, co gdzieś prze­czy­tał albo usły­szał, my­śli za­po­ży­czone od in­nych, nie wiem, zwłasz­cza kiedy wy­po­wie­dział te słowa o sza­ta­nie, że to sza­tan uwol­nił ko­lory z przed­mio­tów. A jed­nak prze­czu­wa­łam, że chciałby po­wie­dzieć mi coś in­nego, coś wię­cej, tyle mu le­żało na sercu, może wła­śnie dla­tego tak się nie­cier­pli­wił, wcze­śniej oświad­czył, że po­wie mi wszystko, cho­ciaż nie wie­dzia­łam, co to ma ozna­czać.

Dyk­ta­fon le­żał mię­dzy nami na sto­liku. Spraw­dzi­łam, czy działa. Dzia­łał. Głos Pe­tera Wihla był wszę­dzie. Ma­larz da­lej mó­wił. Nie mogę po­wie­dzieć, że zro­zu­mia­łam ab­so­lut­nie wszystko, ale prze­cież po po­wro­cie do domu mia­ła­bym czas na uważ­niej­sze wsłu­cha­nie się w jego słowa. W pew­nej chwili mu prze­rwa­łam, może to szam­pan do­dał mi od­wagi na tyle, że spy­ta­łam wprost:

– Czy kie­dy­kol­wiek bał się pan, że pan nie do­koń­czy?

Usły­sza­łam, że coś upada na pod­łogę, może wi­del­czyk, bo Pe­ter Wihl jadł ciastko.

– Że nie do­koń­czę?

Je­stem pewna, że zro­zu­miał, o co mi cho­dzi. Mimo to mu­sia­łam do­pre­cy­zo­wać:

– Że nie do­koń­czy pan ob­ra­zów na wy­stawę, za­nim pan straci wzrok.

Pra­wie się do mnie przy­su­nął, głos miał ści­śnięty, pe­łen uporu.

– Ob­razu się nie koń­czy. Ob­raz się po­rzuca.

Umilkł, po jego od­de­chu zo­rien­to­wa­łam się, że znów się ode mnie od­wró­cił, i prze­stra­szy­łam się, że wszystko ze­psu­łam. Chcia­łam coś po­wie­dzieć, szu­ka­łam wła­ści­wych słów, chcia­łam po­wie­dzieć mniej wię­cej, że moim zda­niem stwier­dze­nie, że cze­goś się nie koń­czy, tylko się to coś po­rzuca, jest za­równo piękne, jak i straszne, ale za­nim do tego do­tar­łam, on mu­siał zo­ba­czyć je przez okno, bo na­gle się po­de­rwał i w jego gło­sie, te­raz nie­mal ja­snym, sły­chać było ulgę, kiedy mó­wił:

– Prze­pra­szam na chwilę. Moja żona i córka tu są.

A po­tem Pe­ter Wihl wy­szedł na ulicę, żeby je przy­wi­tać.1

Pół roku wcze­śniej stra­cił wzrok.

Pe­ter Wihl w któ­reś paź­dzier­ni­kowe po­po­łu­dnie pra­co­wał w ate­lier nad ob­ra­zami na ju­bi­le­uszową wy­stawę, dwu­na­stoma du­żymi płót­nami. Był w swoim mun­du­rze, go­towy na wojnę: bose stopy w znisz­czo­nych san­da­łach, długi po­pla­miony far­tuch, sza­lik na szyi. Upo­rał się już z tłem, z pod­stawą. Te­raz po­zo­sta­wała je­dy­nie sztuka. I wpadł w przy­jemny ciąg, który od czasu do czasu się zda­rza, nie­mal jak odu­rze­nie na trzeźwo. Ręka była pewna i po­słuszna. My­śli wy­raźne. Wie­dział, do­kąd zmie­rza. Na­le­żało je­dy­nie zna­leźć drogę. Bez wy­siłku prze­cho­dził od mo­tywu do mo­tywu, które po­woli, ale wy­raź­nie na­bie­rały formy, ana­to­miczne wy­cinki, mię­śnie, ło­patka, ścię­gno, staw palca. Nie przy­po­mi­nał so­bie, kiedy ostat­nio do­świad­czał ta­kiej kon­troli, te­raz znów pa­no­wał nad swo­imi na­rzę­dziami, pa­no­wał nad pracą i to wła­śnie te­raz, w mo­men­cie, gdy praca miała się wznieść i zmie­nić w sztukę, kiedy rze­mio­sło, męka, miało za­cząć lśnić, i to uczu­cie przy­po­mi­nało szczę­ście. To było szczę­ście. Na­gle jed­nak po­czuł gwał­towny ból w oczach, jakby coś się w nich stłu­kło i po­pę­kało, jakby oczy wy­peł­niły się ha­ła­sem. Ko­lory zlały się ze sobą, li­nie roz­pu­ściły, per­spek­tywa znik­nęła, po pro­stu zro­biło się czarno i osu­nął się na pod­łogę. Nie trwało to długo. Już mi­nęło. Sły­szał tylko echo bólu, cięż­kie ude­rze­nia wła­snego serca. Pe­ter Wihl klę­czał i długo opie­rał głowę na rę­kach. Do­szedł do sie­bie. Wszystko wró­ciło na swoje miej­sce rów­nie na­gle, jak się roz­biło. Wstał po­woli, a kiedy od­wró­cił się w stronę wy­so­kich okien, zo­ba­czył He­lene i Kaię na końcu ogrodu, w ob­ra­mo­wa­niu szpro­sów i krzyży, w ga­sną­cym świe­tle paź­dzier­nika, i wszystko to, co mógł zo­ba­czyć, wy­peł­niło go ra­do­ścią czy też ra­czej ulgą tak głę­boką, tak doj­mu­jącą, że o mało się nie roz­pła­kał, bo chwilę wcze­śniej znaj­do­wał się w ciem­no­ści. He­lene sie­działa na bia­łej ławce pod ja­bło­nią i prze­glą­dała sce­no­pis, czarne, krótko ob­cięte włosy, fio­le­towe mi­tenki, płaszcz w ko­lo­rze ochry, ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział jej wy­raź­niej, a Kaia gra­biła li­ście gra­biami o wiele dla niej za du­żymi. I Pe­ter Wihl po­my­ślał, że ni­gdy nie na­ma­lo­wał tych dwóch osób, ani swo­jej żony, ani córki.

Może znał po­wód: były mu zbyt bli­skie i nie miał od­wagi.

Wło­żył wia­trówkę i wy­szedł do nich.

Kaia nie prze­sta­wała gra­bić, li­ście ota­czały ją żół­tym krę­giem.

Ga­łąź tuż nad He­lene była czarna, a na jej końcu wi­siało czer­wone zmar­z­nięte jabłko.

– Co czy­tasz?

– Co czy­tam? Dziką kaczkę, oczy­wi­ście.

– No tak, oczy­wi­ście. Wszystko w po­rządku?

He­lene odło­żyła sce­no­pis i pod­nio­sła wzrok na Pe­tera.

– O co cho­dzi?

– O nic.

Przy­glą­dała mu się jesz­cze przez chwilę.

– O co cho­dzi? – po­wtó­rzyła.

– Po­czu­łem się tylko tro­chę zmę­czony.

Na­gły po­dmuch wia­tru po­de­rwał li­ście i Kaię oto­czył żółty sztorm. Pe­ter pod­szedł do niej i ra­zem pró­bo­wali ła­pać li­ście, nie­które były zu­peł­nie su­che, w pal­cach roz­pa­dały się w pył i zni­kały, inne, wil­gotne, tylko im ucie­kały, opa­da­jąc na zie­mię gdzieś da­lej w ogro­dzie, nie dało się zła­pać wszyst­kich i w końcu Pe­ter kuc­nął przed córką.

Miała zie­lone oczy.

Oczy swo­jej matki.

– Zo­sta­wimy te li­ście do wio­sny – po­wie­dział.

– Tak?

– Tak. Żeby mo­gły uspo­koić się pod śnie­giem.

Kaia się ro­ze­śmiała i wska­zała na niego pal­cem.

– Znów masz farbę na twa­rzy!

– A jaki ko­lor?

Rzu­ciła gra­bie i przy­ci­snęła mu pa­lec do czoła.

– Nie­bie­ską.

– Tylko nie­bie­ską?

– I czarną.

– Wię­cej już nie?

– I jesz­cze tro­chę brą­zo­wej.

– Brą­zo­wej?

– Tak. Tu­taj. I bia­łej. Na no­sie.

– Do czego je­stem po­dobny?

Kaia mu­siała się za­sta­no­wić, cią­gle pa­trzyli so­bie w oczy i Pe­tera Wihla znów obez­wład­niło to zie­lone spoj­rze­nie, spoj­rze­nie jego dziecka, otwarte, nie­zlęk­nione, ta­kie nie­zu­żyte, jakby wszystko przez cały czas wi­działo po raz pierw­szy.

Ale te­raz po jej buzi prze­mknął cień.

– Nie wiem – po­wie­działa ci­cho.

– Nie wiesz?

Kaia spu­ściła wzrok i po­krę­ciła głową.

A po­tem wy­po­wie­działa te dziwne słowa, w jej gło­sie brzmiał nie­mal lęk, więc Pe­ter też się wy­stra­szył.

– Nie je­steś po­dobny do sie­bie.

Spró­bo­wał się ro­ze­śmiać, ob­ró­cić te słowa w żart.

– Nie je­stem po­dobny do sie­bie?

Kaia znów po­krę­ciła głową.

He­lene wstała z ławki, wiatr za­czął prze­rzu­cać strony sce­no­pisu, kartka po kartce. Po­de­szła do nich. Pe­ter po­woli się pod­niósł. He­lene po­ło­żyła mu rękę na ra­mie­niu.

Już się ściem­niło.

– Idź tro­chę od­po­cząć, za­nim przyjdą – po­wie­działa.

– Za­nim przyjdą? Kto przyj­dzie?

Kaia uprze­dziła matkę, za­wo­łała pierw­sza:

– Wu­jek Ben!

Pe­ter wes­tchnął.

– Wu­jek Ben.

He­lene przy­su­nęła się do niego.

– Za­po­mnia­łeś?

– Te­raz już pa­mię­tam. Przyj­dzie wu­jek Ben.

– Z osobą to­wa­rzy­szącą.

– O Boże, znów z osobą to­wa­rzy­szącą?

Kaia się ro­ze­śmiała, jakby po­czuła ulgę, że może mó­wić o czymś, z czego się cie­szy.

– Wu­jek Ben z osobą to­wa­rzy­szącą!

– I z je­dze­niem – do­dała He­lene.

A Pe­ter zro­bił tak, jak po­wie­działa, po­szedł do ate­lier i tam po­ło­żył się na an­tre­soli. Wkrótce wśród za­pa­chu ter­pen­tyny za­padł w sen, nie głę­boki, taki tuż pod po­wierzch­nią, na sa­mych obrze­żach, ale wy­star­cza­jący, żeby śnić: stoi sam na szkol­nym po­dwó­rzu przy fon­tan­nie z wodą do pi­cia, ma ja­kieś je­de­na­ście lat i mar­z­nie. Pod­cho­dzi do niego inny chło­piec. Pe­ter, je­śli rów­nież we śnie ma tak na imię, czuje strach. Robi kilka kro­ków do tyłu, ale ten chło­piec, który jest od niego więk­szy, czy też cięż­szy, nie za­trzy­muje się, do­póki cał­kiem się nie zbliży, nie po­dej­dzie tuż do niego. I pyta: Gdy­byś mógł wy­bie­rać, to wo­lał­byś być ślepy czy głu­chy? W tej chwili Pe­ter się obu­dził z od­po­wie­dzią na py­ta­nie ze snu na ję­zyku: To nie jest ża­den wy­bór. To groźba.

I rów­nie na­gle przy­po­mniał so­bie tamte dziwne, prze­ra­ża­jące słowa Kai: Nie je­steś po­dobny do sie­bie.

Wstał, wziął prysz­nic, po­tem na­chy­lił się do ma­to­wego lu­stra, które stop­niowo na­bie­rało przej­rzy­sto­ści i ostro­ści, jego twarz się zbli­żyła, jakby wy­ła­niał się z mgły, i nie mógł do­strzec nic in­nego niż to, że jest tym, kim był, Pe­te­rem Wih­lem, wkrótce pięć­dzie­się­cio­let­nim, o je­den dzień star­szym niż wczo­raj i o jedną noc młod­szym niż ju­tro.

Ale w oczach cią­gle wi­dział resztki tam­tego na­głego stra­chu, pa­niki, która go opa­dła, gdy na kilka se­kund stra­cił wzrok.

Na tym po­le­gała róż­nica.

Pe­ter Wihl po­my­ślał: Czy kie­dy­kol­wiek się jej po­zbędę?

Wró­cił do ate­lier i usiadł tam w ciem­no­ści wśród ob­ra­zów.

Póź­niej wrzu­cił po­lano do pie­cyka, zmiął kilka sta­rych brud­nych ga­zet, pod­pa­lił je i otwo­rzył szy­ber; od czar­nego że­laza wkrótce za­częło się roz­cho­dzić cie­pło i prze­szklone drzwiczki za­pa­ro­wały.

Ben przy­szedł o wpół do ósmej. Przy­niósł bu­telkę czer­wo­nego wina i je­den kie­li­szek. Usiadł na dru­gim krze­śle, w ate­lier były tylko dwa krze­sła, jedno wy­godne, a dru­gie nie­wy­godne. Pe­ter sie­dział na tym wy­god­nym. Ben na­lał so­bie i wy­pił. Był je­dyną osobą, która mo­gła wejść do ate­lier, kiedy Pe­ter pra­co­wał, na­wet He­lene i Kaia nie mo­gły tu za­glą­dać, taką mieli umowę, było to je­dyne prawo usta­no­wione przez Pe­tera, z wy­jąt­kiem tego do­ty­czą­cego al­ko­holu, i było ab­so­lutne.

Pe­ter pił wodę.

Ben pił wino i za­czął od tego sa­mego, od czego za­czy­nał za­wsze:

– Po­wi­nie­neś tu so­bie za­in­sta­lo­wać lampę.

– Prze­cież wiesz, że ma­luję wy­łącz­nie przy na­tu­ral­nym świe­tle.

– Nie­długo skrócą ci się dni pracy, Pe­ter.

– Masz mi coś do za­rzu­ce­nia?

– Mam na­dzieję, że twoje ob­razy nie będą ta­kie mroczne jak oto­cze­nie.

Pe­ter wstał i od­wró­cił jedno z płó­cien do ściany.

– Gdzie osoba to­wa­rzy­sząca? – spy­tał.

– Osoba to­wa­rzy­sząca za­ba­wia He­lene i Kaię.

– A kim jest osoba to­wa­rzy­sząca tym ra­zem?

Ben ro­ze­śmiał się krótko.

– Czy w twoim pro­stym py­ta­niu wy­czu­wam pe­wien scep­ty­cyzm czy może ra­czej po­gardę?

– Ależ skąd.

– A może mo­no­ga­miczną i mę­ską kry­tykę mo­jego stylu ży­cia?

Te­raz z ko­lei ro­ze­śmiał się Pe­ter.

– Czyż­byś był dzi­siaj prze­wraż­li­wiony, Ben?

– Na imię mu Pa­trick i ma dwa­dzie­ścia dzie­więć lat.

– Gdzie go zna­la­złeś?

– W ba­se­nie w Gran­dzie, w nie­dzielę rano. A ści­ślej mó­wiąc, w sau­nie. Za­do­wo­lony?

Ben­ja­min Rav w ze­szłym roku skoń­czył sześć­dzie­siąt pięć lat, był szczu­pły i wy­spor­to­wany, co­dzien­nie rano prze­pły­wał swoje ty­siąc me­trów w ba­se­nie w Grand Ho­telu, okre­sami po­tra­fił być asce­tyczny, za­wsze no­sił dwu­rzę­dowe gar­ni­tury, włosy miał gę­ste i siwe, w wieku osiem­na­stu lat wpiął so­bie perłę w pła­tek le­wego ucha, jak mieli w zwy­czaju Cy­ga­nie, ma­ry­na­rze i pe­dały, osiem lat póź­niej wy­je­chał do hisz­pań­skiego mia­steczka ry­bac­kiego Ca­da­qués, ku­pił za gro­sze wa­lizkę li­to­gra­fii Sa­lva­dora Da­lego, wpraw­dzie nie­sy­gno­wa­nych, ale sprze­da­wał je nu­wo­ry­szom i próż­nia­kom ze śmie­tanki to­wa­rzy­skiej na wy­brzeżu Mo­rza Śród­ziem­nego i zbił na tym ma­ją­tek. W taki wła­śnie spo­sób za­czął. Ben, jak na­zy­wali go naj­bliżsi, któ­rych nie było wielu, był mar­szan­dem Pe­tera Wihla od dwu­dzie­stu pię­ciu lat, od jego de­biu­tanc­kiej wy­stawy Am­pu­ta­cje.

– He­lene się o cie­bie mar­twi – po­wie­dział Ben.

Pe­ter z po­wro­tem usiadł.

– Na­prawdę?

– A kiedy He­lene się mar­twi, za­czy­nam się mar­twić i ja.

– Je­stem po pro­stu tro­chę zmę­czony.

– Zmę­czony? Do otwar­cia zo­stało pół roku. Dzień póź­niej bę­dziesz się mógł czuć zmę­czony. Na­stęp­nego dnia mo­żesz umrzeć.

Pe­ter na­lał so­bie do szklanki i wy­pił.

– To mi­nie – stwier­dził.

– Wiesz, o co idzie gra?

– Tak, do­brze wiem.

– Nic już nie do­sta­niesz za darmo. Prze­ciw­nie. Oni chcą cię do­paść. Naj­chęt­niej wy­rzu­ci­liby cię na śmiet­nik.

– Dzięki, Ben. Bar­dzo mnie uspo­ko­iłeś.

– Mó­wię se­rio, Pe­ter. Dla­tego mu­sisz im, do cho­lery, po­ka­zać ta­kie ob­razy, ja­kich ni­gdy w ży­ciu nie wi­dzieli.

– I taki mam za­miar. Stoją tu­taj.

– Mó­wiąc wprost, nie stać cię już na to, że­byś się po­wta­rzał.

– Co masz na my­śli?

– Do­kład­nie to, co mó­wię, Pe­ter. Wiesz, co złe ję­zyki mó­wią o to­bie ostat­nio?

– Po­wiedz, Ben.

– Mó­wią, że je­śli Pe­ter Wihl za­mie­rza na­ma­lo­wać ko­lejne czę­ści ciała, to wkrótce bę­dzie mu­siał ma­lo­wać flaki.

Pe­ter od­wró­cił głowę i ro­ze­śmiał się.

– A co to za złe ję­zyki?

– Wszy­scy.

– Wszy­scy? To zna­czy kto?

– Daj spo­kój, Pe­ter. Pró­buję ci po­wie­dzieć, że te­raz nie mo­żesz so­bie po­zwo­lić na zmę­cze­nie. Sły­szysz, co mó­wię? Słu­chasz mnie?

– To mi­nie – po­wtó­rzył Pe­ter.

Ale Ben się nie pod­da­wał.

– He­lene po­wie­działa, że kiedy dziś po po­łu­dniu wy­sze­dłeś do nich z ate­lier, wy­da­wa­łeś się wstrzą­śnięty.

– Wstrzą­śnięty? Tak po­wie­działa?

– Tak. Wstrzą­śnięty. Wła­śnie tego słowa użyła. Coś się stało?

Pe­ter znów się pod­niósł i sta­nął przy wy­so­kich oknach, od­wró­cony do Bena ple­cami, ciem­ność była zu­peł­nie bli­sko, wi­dział je­dy­nie od­le­głe świa­tełka z willi na tym skraju mia­sta, na któ­rym się wy­cho­wał. Pa­dał deszcz, ale on go nie do­strze­gał.

– Sły­sza­łeś, co się stało z bielą ty­ta­nową Bec­kersa? – spy­tał.

– Nie, po­wiedz.

– Che­mik umarł i re­cep­turę sprze­dali Chiń­czy­kom, a oni, ja­sna cho­lera, do­mie­szali do niej oleju so­jo­wego. I te­raz jest już bez­u­ży­teczna. Nie lśni.

– To dla­tego te ob­razy są ta­kie mroczne?

Pe­ter od­wró­cił się gwał­tow­nie, ale w cie­niu mię­dzy płót­nami le­d­wie mógł do­strzec Bena.

– Ty je­steś wła­ści­cie­lem ścian. Ja ma­luję ob­razy. Mo­żemy to tak zo­sta­wić?

Ben pod­szedł do niego z in­nej strony, niż Pe­ter się spo­dzie­wał. Uniósł kie­li­szek.

– Spro­wa­dzę ci biel z Lon­dynu – oświad­czył.

Wy­pili, a Pe­ter zro­zu­miał, że Ben oczy­wi­ście nie wie­rzy w ta­kie wy­ja­śnie­nie, że Pe­ter był wstrzą­śnięty śmier­cią che­mika, wy­na­lazcy jego ulu­bio­nej farby, bia­łego tła. Czy po­wi­nien mu ra­czej po­wie­dzieć prawdę, że na mo­ment oślepł i że te­raz znów wi­dzi, ale że tam­ten mo­ment wstrzą­snął nim w spo­sób, na któ­rego opi­sa­nie nie miał słów, nie star­czało mu wy­obraźni, śmierć wy­su­nęła czu­łek, pół roku przed wer­ni­sa­żem, pół roku przed pięć­dzie­sią­tymi uro­dzi­nami, czy miał o tym po­wie­dzieć?

Za­wo­łała ich He­lene.

Prze­szli przez ogród, po li­ściach, do kuchni w głów­nym domu.

Kaia po­ma­gała na­kry­wać do stołu, pełno na nim było ma­łych mi­se­czek i ta­le­rzy­ków z tym no­wym ro­dza­jem je­dze­nia, ta­kim, które się je pal­cami, Pe­ter go nie zno­sił, nie chciał jeść pal­cami, bo ist­nieją przy­bory, które do tego służą.

– Zro­bi­łeś to wszystko sam, wujku? – spy­tała Kaia.

Wu­jek Ben ro­ze­śmiał się i wziął ją na ręce.

– Ja ni­czego nie ro­bię sam, moja kró­lewno. Wszystko, co mam, ku­puję.

Osoba to­wa­rzy­sząca już sie­działa przy stole i na wi­dok Pe­tera od razu wstała. Wy­cią­gnęła obie ręce i chwy­ciła jego dłoń.

– To dla mnie wielki za­szczyt móc tu przyjść i pana po­znać.

– No, no – prze­rwał mu Ben. – Tu obo­wią­zują na­tu­ralne formy to­wa­rzy­skie, mimo że je­ste­śmy u ge­niu­sza.

Męż­czy­zna, czy też ra­czej chło­pak, nie pusz­czał ręki Pe­tera.

– Mam na imię Pa­trick.

Z pulch­nymi dzie­cin­nymi po­licz­kami spra­wiał wra­że­nie młod­szego niż jego dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, choć może głów­nie z po­wodu ubra­nia, luź­nych spodni, du­żych bu­tów, ti­szertu z ro­syj­skimi li­te­rami na piersi, w każ­dym ra­zie nie wy­glą­dał na pły­waka; wie­śniak w mie­ście, po­my­ślał od razu Pe­ter, lecz jed­no­cze­śnie zro­zu­miał, że skoro Ben wy­brał so­bie tego chło­paka, tym sa­mym da­jąc mu re­fe­ren­cje, pa­su­jąc go, można rzec, na ry­ce­rza, to on, Pe­ter Wihl, jest poza świa­tem, do­biega pięć­dzie­siątki i nie ro­zu­mie obo­wią­zu­ją­cych ko­dów, sy­gnały wy­dają mu się bez­sen­sowne, nie od­róż­nia już wrza­sku zwy­cię­stwa od wo­ła­nia o po­moc, in­nymi słowy, wy­padł z rytmu, stał się cu­dzo­ziem­cem na wła­snym bo­isku i zna­ko­mi­cie się z tym czuł.

Czy wła­śnie to miał na my­śli Ben, mó­wiąc o śmiet­niku?

– Pe­ter Wihl – przed­sta­wił się.

Pa­trick się uśmiech­nął.

– Je­stem wiel­kim fa­nem.

– No to mi ulżyło.

Pe­ter wresz­cie uwol­nił rękę z uści­sku Pa­tricka i mo­gli usiąść. He­lene na­lała wody i wina do kie­lisz­ków, Kaia piła oran­żadę jabł­kową, przez pe­wien czas je­dli pal­cami w mil­cze­niu, ten ro­dzaj je­dze­nia wy­ma­gał ca­łego stosu ser­we­tek i wiel­kich ro­lek ręcz­ni­ków pa­pie­ro­wych, tak, do ze­stawu po­winna zo­stać do­łą­czona wanna i ka­bina prysz­ni­cowa, a Pe­ter za­czął się za­sta­na­wiać, czy po pro­stu nie się­gnąć po nóż i wi­de­lec, zwy­czajny nóż i wi­de­lec, żeby za­grać na no­sie uda­wa­nemu mo­der­ni­zmowi Bena, tym eg­zo­tycz­nym da­niom, które w miej­scach, skąd po­cho­dzą, są tra­dy­cyj­nymi po­tra­wami lu­do­wymi, lub może po­wi­nien za­miast tego za­cząć pić, ale oczy­wi­ście tego też nie zro­bił, tylko od­wró­cił się do chło­paka.

– Czym się zaj­mu­jesz, Pa­trick?

– Ko­mu­ni­ka­cją – od­parł Ben.

Pe­ter na­lał so­bie wody do kie­liszka.

– Czy Pa­trick nie po­trafi od­po­wie­dzieć sam?

– Ko­mu­ni­ka­cją – po­wie­dział Pa­trick.

– Czy nie wszy­scy się tym zaj­mu­jemy?

Pe­ter za­uwa­żył, że He­lene i Ben stale wy­mie­niają prze­lotne spoj­rze­nia, in­nymi słowy, mar­twili się o niego, roz­ma­wiali o nim wcze­śniej, a te­raz wzięli go pod ob­ser­wa­cję.

– Co to zna­czy ko­mu­ni­ka­cja?

Py­ta­nie za­dała Kaia.

He­lene na­chy­liła się do niej.

– To zna­czy ro­zu­mie­nie się na­wza­jem.

Kaia z po­wagą po­ki­wała głową, ale da­lej pa­trzyła na Pe­tera.

– Py­ta­łam tatę – szep­nęła.

– To zna­czy, że jak nie­długo po­wiem, że masz iść spać, to pój­dziesz – wy­ja­śnił.

– Nie! – za­wo­łała Kaia.

– Wła­śnie że tak – po­wie­dział Pe­ter. – Ko­mu­ni­ka­cja ozna­cza po pro­stu, że mam ra­cję.

Wszy­scy się ro­ze­śmiali, może tro­chę za gło­śno, szcze­gól­nie He­lene, po­my­ślał Pe­ter, aż ta­kie za­bawne to prze­cież nie było, i znów pół­mi­ski za­częły krą­żyć wo­kół stołu, z po­mi­nię­ciem jego, cią­gle z po­mi­nię­ciem jego, tak jak i roz­mowa z cza­sem za­częła się to­czyć z jego po­mi­nię­ciem, a Pe­ter nie miał siły się w nią włą­czać, był wy­łą­czony, jakby znaj­do­wał się w wa­go­nie, który stale zwal­nia i w końcu cał­kiem się za­trzyma, na bocz­nym to­rze, na zło­mo­wi­sku, i in­ten­syw­nie czuł, że jest wy­łą­czony, a to, co zwy­kle spra­wiało mu pewną przy­jem­ność, to jego, można po­wie­dzieć, do­bro­wolne wy­gna­nie, kiedy mógł w spo­koju zaj­mo­wać się swo­imi spra­wami, bez względu na to, gdzie się znaj­do­wał, my­lone przez nie­któ­rych z cza­ru­ją­cym roz­tar­gnie­niem, nie spra­wiało mu już żad­nej ra­do­ści i nie przy­no­siło spo­koju, bo tego wie­czoru nie był pa­nem swo­jej nie­obec­no­ści, tym ra­zem to się­gało głę­biej, w ten straszny mrok, który wcze­śniej tego dnia po­wa­lił go na zie­mię, a po­tem rów­nie gwał­tow­nie go z niej po­dźwi­gnął.

– Am­pu­ta­cja.

Pe­ter rap­tow­nie pod­niósł głowę, wszy­scy wpa­try­wali się w niego w mil­cze­niu.

– Co?

He­lene bez słowa na­kryła mu rękę dło­nią.

Pa­trick jesz­cze bar­dziej się na­chy­lił.

– Am­pu­ta­cja – po­wtó­rzył.

Pe­ter cią­gle nie wie­dział, o co cho­dzi.

– Am­pu­ta­cja?

Te­raz za­częli spo­glą­dać po so­bie, tylko Kaia cią­gle nie spusz­czała z niego wzroku, wy­da­wała się za­smu­cona i znie­cier­pli­wiona wi­do­kiem ojca w ta­kim sta­nie, tak wy­łą­czo­nego, nie na swoim miej­scu.

Ben do­lał so­bie wina do kie­liszka.

– Pa­trick ma na my­śli twój de­biut, mój drogi. Twoją pierw­szą wy­stawę u mnie. Tę wy­stawę, która zro­biła z cie­bie tego, kim je­steś. Pa­mię­tasz ją, Pe­ter? To było za­le­d­wie dwa­dzie­ścia pięć lat temu.

– Zro­bi­łeś się sen­ty­men­talny od wina czy od tego pa­skud­nego je­dze­nia pal­cami?

Ben się ro­ze­śmiał.

– I jest tym za­chwy­cony, je­śli się do­brze wsłu­chasz.

Ben już mó­wił pod­nie­sio­nym gło­sem, jak zwy­kle w pew­nym mo­men­cie, na ogół jesz­cze przed dzie­wiątą, cho­ciaż nie był wsta­wiony, bo nie upi­jał się ni­gdy, chciał je­dy­nie mieć pew­ność, że wszy­scy go sły­szą, miał taki brzydki na­wyk z mło­do­ści, kiedy więk­szość osób z jego kręgu szep­tała, mil­czała albo kła­mała.

Pe­ter spoj­rzał na ze­ga­rek, trzy po dzie­wią­tej; nie uświa­da­miał so­bie, że czas tak leci, tak szybko, tak długo, czyżby znów od­pły­nął?

Ro­ze­śmiał się, śmier­tel­nie wy­stra­szony.

– Ile lat mia­łeś wtedy, Pa­trick? Trzy? A może jesz­cze na­wet się nie uro­dzi­łeś?

He­lene szyb­kim ru­chem ode­rwała li­stek z rolki ręcz­nika pa­pie­ro­wego i po­ło­żyła go Kai na ko­la­nach.

– Dwa ob­razy cią­gle wi­szą u mnie w sy­pialni – po­wie­dział Ben.

Pa­trick po­pa­trzył wprost na Pe­tera.

– Godne po­dziwu.

– Godne po­dziwu?

– Tak. Czę­ści ciała po­zba­wione swo­jej funk­cji. To bru­talne i piękne. Dla­czego już tego nie ma­lu­jesz?

Na chwilę za­pa­dła ci­sza; kry­tyka była tak wy­raźna, tak nędz­nie za­ma­sko­wana uprzejmą formą, od­wró­coną po­chwałą, że na­wet Ben spu­ścił wzrok, za­wsty­dzony, za­że­no­wany, i za­czął pra­co­wi­cie wy­cie­rać palce w to, co jesz­cze zo­stało z nie­bie­skiej ser­wetki.

Pe­ter spoj­rzał wprost na Pa­tricka.

– Bo już to na­ma­lo­wa­łem.

Ben uniósł kie­li­szek i wy­ra­ża­jąc uzna­nie dla Pe­tera, a na­ganę dla swo­jego mło­dego no­wo­cze­snego przy­ja­ciela, po­wie­dział:

– Ta od­po­wiedź była o wiele lep­sza niż py­ta­nie.

Wy­pili i znów za­pa­dła ci­sza. Na szczę­ście prze­rwała ją Kaia.

– Co to zna­czy am­pu­ta­cja?

Pe­ter od­sta­wił kie­li­szek.

– Je­śli na przy­kład boli cię pa­lec u nogi i wda się za­ka­że­nie, które grozi roz­la­niem się na całą nogę, to wtedy ten pa­lec się od­cina. To jest am­pu­ta­cja.

He­lene się ro­ze­śmiała.

– Nie słu­chaj taty – po­wie­działa.

Kaia się za­my­śliła.

– A je­śli roz­boli mnie głowa? – spy­tała w końcu.

He­lene wstała.

– To mu­sisz iść do łóżka!

Kaia była zbyt śpiąca, żeby pro­te­sto­wać, i po­słusz­nie po­szła za matką. Męż­czyźni da­lej sie­dzieli. Ben otwo­rzył ko­lejną bu­telkę wina.

– Prze­czy­ta­łem coś dziw­nego w wy­wia­dzie z jedną z tych pań od Rem­brandta. Po­wie­działa, że za­wsze śnimy fi­gu­ra­tyw­nie. Tak jest z wami?

Pa­trick tylko wzru­szył ra­mio­nami. Cią­gle był ob­ra­żony.

– Ja ni­gdy nie pa­mię­tam swo­ich snów – od­parł Pe­ter.

To oczy­wi­ście było kłam­stwo. Zna­ko­mi­cie pa­mię­tał na przy­kład tego chłopca, który za­dał mu tamto nie­moż­liwe py­ta­nie na szkol­nym po­dwó­rzu, całą jego po­stać, ten pulchny chło­pak był roz­po­zna­walny, tak samo jak roz­po­zna­walny był on, Pe­ter, w za­mszo­wej kurtce, z ucze­sa­nymi na mo­kro wło­sami, sen był za­tem fi­gu­ra­tywny, lecz mimo to nie re­ali­styczny, tylko skrzy­wiony, Pe­ter nie po­tra­fił opi­sać go in­nym sło­wem, i uświa­do­mił so­bie, nie­mal jakby do­zna­jąc ob­ja­wie­nia, że w snach świa­tło pły­nie z ich wnę­trza, nie ma w nich żad­nego in­nego źró­dła świa­tła, tak jak biała farba Bec­kersa po­trafi tkwić na spo­dzie ob­razu pod wszyst­kimi in­nymi war­stwami farby i spra­wiać, że na­wet czarna po­wierzch­nia ja­śnieje.

Ben się ro­ze­śmiał.

– Czy w tym ko­bie­cym ana­chro­ni­zmie coś jest? Czy we śnie je­ste­śmy po pro­stu sta­ro­świeccy? Ukryci w sza­fie re­ali­ści, że tak po­wiem?

– Ja bym ra­czej na­zwał sny in­sta­la­cjami – stwier­dził Pa­trick.

Ben prędko zer­k­nął na Pe­tera, przez mo­ment nie­mal za­wsty­dzony w imie­niu swo­jego mło­dego ko­chanka, i da­lej przez pe­wien czas tylko pili, za­miast roz­ma­wiać, tak było naj­le­piej, sły­szeli deszcz bęb­niący o dach, wiatr w drze­wach przy ogro­dze­niu, He­lene śpie­wa­jącą Kai.

Ale Pe­ter nie zdo­łał się po­wstrzy­mać:

– Czyli że to­bie śnią się in­sta­la­cje, Pa­trick? Pod mo­imi am­pu­ta­cjami w łóżku Bena?

– Nie, na coś ta­kiego rzadko jest czas.

Ben im prze­rwał.

– Mam do­brą wia­do­mość, Pe­ter.

– Aha, no to mów. Za­mier­za­cie prze­pro­wa­dzić ad­op­cję?

Ben wes­tchnął i na mo­ment od­wró­cił się w stronę Pa­tricka.

– Pe­ter Wihl ma oso­bliwe po­czu­cie hu­moru. Trzeba tro­chę czasu, żeby się do niego przy­zwy­czaić.

Pa­trick po­krę­cił głową.

– Ja uwa­żam, że Pe­ter jest za­bawny.

Pe­ter na­chy­lił się do niego.

– Uwa­żasz, że je­stem za­bawny?

– Lu­bię pro­wo­ka­cyjny dow­cip.

Pe­ter się ro­ze­śmiał.

– Pro­wo­ka­cyjny? Po pro­stu usi­łuję być miły.

Pa­trick też za­czął się śmiać.

– Miły jak am­pu­ta­cja – po­wie­dział.

Pe­ter do­strzegł prze­błysk wście­kło­ści chło­paka, więc mil­czał.

Ben na­krył ręką jego dłoń.

– Kiedy skoń­czysz przy­go­to­wy­wać tę wy­stawę, czeka cię por­tret.

Pe­ter przy­cią­gnął rękę do sie­bie.

– Czyj?

Ben ka­zał się pro­sić.

– Tego nie mogę po­wie­dzieć, do­póki wszystko nie bę­dzie przy­kle­pane. Ale mogę zdra­dzić przy­naj­mniej tyle, że wy­żej już się nie we­sp­niemy.

– Wcze­śniej będę chciał na­ma­lo­wać ko­goś in­nego, Ben.

– Kogo?

Pe­ter na­chy­lił się nad sto­łem.

W tej sa­mej chwili wró­ciła He­lene. Usia­dła i z uśmie­chem po­pa­trzyła po ko­lei na wszyst­kich męż­czyzn, Ben w tym cza­sie na­peł­nił jej kie­li­szek.

– Ja­kie ma­cie ta­jem­nice? – spy­tała.

– Sny Pa­tricka to in­sta­la­cje – po­wie­dział Pe­ter.

A Pa­trick, który ze swoją miękką gładką bu­zią – może za sprawą wina – co­raz bar­dziej przy­po­mi­nał prze­ro­śnięte dziecko, nie­spo­koj­nie po­ru­szył się na krze­śle; za­słu­żył na to, po­my­ślał Pe­ter, a Ben mu­siał przyjść chło­pa­kowi na ra­tu­nek, wziął go za rękę, od­wró­cił się do He­lene i zmie­nił te­mat.

– Po­wiedz nam ra­czej, co sły­chać z Dziką kaczką?

– Za wcze­śnie, żeby coś mó­wić. Ale wy­daje mi się, że to bę­dzie inne.

Ben wes­tchnął.

– W grun­cie rze­czy to nie­zno­śna sztuka. Ib­sen, ten chy­trus, po­zwala, żeby wszystko, co może pójść źle, po­szło tak źle, jak tylko się da. A to nie­zno­śne!

He­lene prze­chy­liła głowę.

– A co twoim zda­niem po­wi­nien zro­bić Ib­sen?

Ben za­czął mó­wić jesz­cze gło­śniej:

– Dra­ma­tyczny z niego po­zer. Te nie­przy­jemne hi­sto­rie w ro­dzi­nie Ek­da­lów mo­gliby po pro­stu upo­rząd­ko­wać i ura­to­wać dziecku ży­cie! Ego­istyczni męż­czyźni w śred­nim wieku to chyba naj­ohyd­niej­sze, co może być.

– I co wtedy zo­sta­nie z dra­ma­ty­zmu?

Ben się ro­zej­rzał.

– Czy szczę­ście nie jest do­sta­tecz­nie dra­ma­tyczne? Czy do dra­ma­ty­zmu po­trzebne są cho­roby we­ne­ryczne, ban­kruc­two i na­gła śmierć? Nie można po­prze­stać na szczę­ściu?

– Cho­dzi ci o idyllę, Ben?

– W każ­dym ra­zie chcę za­pro­po­no­wać otwartą sce­no­gra­fię, żeby pu­blicz­ność mo­gła na wła­sne oczy zo­ba­czyć sa­mo­bój­stwo Ja­dwini. No i chęt­nie na­pi­ła­bym się kawy.

Znów im prze­rwano, tym ra­zem Kaia, która za­wo­łała Pe­tera. Po­szedł do niej i w pół­mroku usiadł na brzegu łóżka, za­do­wo­lony, że może po­być z córką i cho­ciaż na chwilę uciec.

– Nie udaje ci się za­snąć?

Kaia po­ki­wała głową.

– Roz­ma­wiamy za gło­śno?

– Zwłasz­cza wu­jek Ben.

Sta­ran­nie otu­la­jąc ją koł­drą, Pe­ter na­słu­chi­wał roz­mowy w kuchni, nie sły­szał słów, tylko głosy, ale on też nie zdo­łałby za­snąć wśród ta­kich dźwię­ków w domu, lep­szy jest deszcz bęb­niący o dach i okna, deszcz to wła­ściwy akom­pa­nia­ment do snu.

– Tak, zwłasz­cza wu­jek Ben – po­wtó­rzył.

Kaia na­gle chwy­ciła go za rękę, a jego zdu­miała siła tych ma­łych pa­lusz­ków.

– Do kogo je­stem po­dobna? – spy­tała.

I Pe­ter w tej sa­mej chwili przy­po­mniał so­bie wła­sne py­ta­nie, w ogro­dzie, kiedy wy­szedł z ate­lier, wstrzą­śnięty, i nie­po­kój Kai, po­nie­waż nie umiała zna­leźć od­po­wie­dzi; te­raz przy­szła jej ko­lej, by za­dać to py­ta­nie, bo dzieci nie za­po­mi­nają, dzieci mu­szą się z pew­nych spraw roz­li­czyć, więc Pe­ter po­chy­lił się nad nią i pal­cem po­gła­dził ją po skry­tej w cie­niu buzi na bia­łej po­duszce.

– Do sie­bie sa­mej, to ja­sne, do ko­góż by in­nego?

Kaia się uśmiech­nęła.

– Ty też.

Roz­li­czyła się i pu­ściła jego rękę. Te­raz już mo­gła usnąć.

Pe­ter lekko po­ca­ło­wał ją w czoło.

– Co ci się bę­dzie dzi­siaj śniło?

– Jesz­cze nie wiem.

Uśmiech­nął się i wy­pro­sto­wał.

– Do­bra od­po­wiedź – szep­nął.

Ale kiedy miał za­mknąć drzwi, znów roz­legł się głos Kai:

– Mogą zo­stać uchy­lone?

Pe­ter się od­wró­cił.

Kaia sie­działa w łóżku, wy­pro­sto­wana, pa­dała na nią wą­ska smuga świa­tła z przed­po­koju.

– No ale wtedy bę­dziesz sły­szała wujka Bena.

– Ale je­śli drzwi będą za­mknięte, to i tak nie za­snę.

Pe­ter zo­sta­wił je więc uchy­lone i idąc do kuchni, do po­zo­sta­łych, my­ślał z nie­po­ko­jem, pra­wie z prze­ra­że­niem, że córka ma za­le­d­wie sześć lat, a już zna roz­terki do­ko­ny­wa­nia wy­boru, i to nie jest ko­niecz­ność wy­bie­ra­nia mię­dzy dwoma do­brami, albo lody, albo cze­ko­lada, tylko mię­dzy dwoma złami, mię­dzy ciem­no­ścią a ha­ła­sem, dwoma spo­so­bami nie­za­śnię­cia. Sta­nął przy stole, oni pili kawę, deszcz prze­stał pa­dać, za­brzmiało to tak, jakby we­lon dźwięku od­cią­gnięto na bok, He­lene wy­jęła bu­telkę ca­lva­dosu, Pa­trick spra­wiał wra­że­nie znu­dzo­nego, a Ben jesz­cze nie skoń­czył iry­to­wać się Ib­se­nem.

– Ży­ciowe kłam­stwo jest prze­re­kla­mo­wane, to sport wy­my­ślony przez Nor­we­gów. Nie­prawda, że ży­ciowe kłam­stwo i szczę­ście mają ze sobą zwią­zek. Spójrz­cie tylko na mnie!

A Pe­ter zro­zu­miał, że oczy­wi­ście jest tylko je­den spo­sób na roz­wią­za­nie pro­blemu Kai, na uwol­nie­nie jej od roz­te­rek wy­boru i na to, żeby spo­koj­nie za­snęła.

Wy­ce­lo­wał pal­cem w Bena, a oni do­piero te­raz go za­uwa­żyli.

– Na­sza córka prosi, że­byś ści­szył głos – po­wie­dział. – Albo cał­kiem się za­mknął.

Ben za­sło­nił usta ręką.

Pa­trick ro­ze­śmiał się ja­snym, dzie­cię­cym śmie­chem.

– Może ra­czej pora, że­by­ście się wzięli do zmy­wa­nia – pod­su­nął.

Pe­ter się od­wró­cił.

– Słu­cham? Co po­wie­dzia­łeś?

Pa­trick spoj­rzał na Bena, który się za­czer­wie­nił. Pod dło­nią za­sła­nia­jącą usta ten chudy afek­to­wany, a wkrótce już bar­dzo stary męż­czy­zna na­prawdę się za­czer­wie­nił. A Pa­trick spy­tał:

– Czy wy nie ma­cie w zwy­czaju zmy­wać we dwóch?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: