Modlitwa nieznajomej - ebook
Modlitwa nieznajomej - ebook
Amanda odpowiada na modlitwę nieznajomej i… rozpoczyna niezwykłą podróż.
Mniej więcej rok temu Amanda Vance urządzała wraz z mężem pokój dla dziecka, którego narodzin oczekiwali już wkrótce. Dziś pokój ten jest pusty, podobnie jak serce Amandy. A w najbliższych dniach czeka ją świętowanie w gronie licznej i wielodzietnej rodziny męża, co budzi jej ogromną obawę. Nadto musi jeszcze zdecydować, czy jest już gotowa wrócić do swej dawnej pracy, na oddział intensywnej opieki dla noworodków. Za dużo naraz.
Nieoczekiwanie Amanda otrzymuje propozycję, by towarzyszyć swej starszej sąsiadce, Emily, w podróży do Izraela. To okazja nie tylko, by zobaczyć Jerozolimę, ale i odsunąć na chwilę wszystkie troski. Amanda przyjmuje więc zaproszenie Emily.
Niezwykły splot zdarzeń sprawia, że w Jerozolimie młoda Amerykanka staje się odpowiedzią na modlitwę nieznajomej kobiety. Ale czy jej własne wołanie zostanie wysłuchane?
Wspaniała historia, pełna emocji i głębokiego duchowego piękna.
Debbie Macomber, najlepsza amerykańska autorka wg rankingu „New York Timesa” (2012 i 2013) oraz „USA Today.”
Davis Bunn – wykładowca akademicki, podróżnik, pisarz o międzynarodowej sławie, swobodnie poruszający się po różnych gatunkach literackich. Trzykrotny zdobywca Christy Award. Jego książki, tłumaczone na kilkanaście języków, sprzedały się w łącznym nakładzie ponad 7 000 000 egzemplarzy.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7516-725-2 |
Rozmiar pliku: | 543 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Amanda weszła do szpitala przez „wypadki”. Nazywali tak to wejście po części dlatego, że prowadziło do oddziału ratunkowego i intensywnej terapii. Ale głównym powodem był odgłos karetek podjeżdżających gwałtownie przed budynek oraz wózków do transportu rannych, wyciąganych z ambulansu i mknących w głąb oddziału. Letnie ulewy na Florydzie potrafiły w kilka godzin zalać to miejsce na stopę, a burze były tak intensywne, że rozbryzgi wody spod kół zmieniały się w mgiełkę sięgającą pięćdziesięciu stóp. Wiatry, które nierzadko towarzyszyły tym nawałnicom, zwłaszcza w porze huraganów, uniemożliwiały dojazd do oddziału ratunkowego. Roztropni architekci zaprojektowali więc dla pozostałych siedmiu pięter szpitala drugie, zadaszone wejście z osobnym podjazdem. Bez względu na to, jak silna była burza, ludzie mogli dotrzeć tu suchą nogą. To miejsce miało też jednak wadę: brak światła słonecznego. Nawet w dzień panował tu mrok.
Kiedy Amanda została osobistą asystentką dyrektora szpitala, od razu przerobiła tu oświetlenie i zorganizowała darmowy parking z obsługą. I choć parkingowi otrzymywali niewielkie wynagrodzenia, nazywała ich wolontariuszami. Na tablicach informacyjnych wypisano wielkimi literami, że napiwki są zabronione.
Sporą część pacjentów i odwiedzających stanowili ludzie starsi – w końcu to Floryda. Nie musieli już drałować pieszo z parkingu. A wolontariusze Amandy, w większości równie starzy jak odwiedzający, stanowili serdeczną przeciwwagę dla ponurego wejścia. Witali przybyszów z uśmiechem, zapewniając, że znajdą tu opiekę najlepszą z możliwych. I większość ludzi, witanych tak serdecznie, wierzyła ich zapewnieniom. A przynajmniej wchodzili do szpitala z mniejszym przerażeniem.
Intensywne światło w tej mrocznej enklawie pochodziło z nowej, miniaturowej choinki, którą Amanda ustawiła tu wczoraj. Bożonarodzeniowe ozdoby tu, na Florydzie, prezentują się dość osobliwie. Ale Amandzie to nie przeszkadzało – uważała, że choinka będzie miłym akcentem. Takie gesty były dla niej czymś naturalnym. Inni nazywali to darem; mówili, że dzięki niej ludzie czuli się lepiej – zarówno pracownicy, jak i pacjenci. Słyszała to na każdym kroku. Tyle tylko że ona sama nie lubiła swojej pracy. Nie polubiła jej od pierwszego dnia. Przyjęła ją, bo stanowiła dla niej rodzaj ucieczki. Nic ponadto.
Frank, jej ulubiony parkingowy, a zarazem sąsiad, pełnił właśnie dyżur. Kiedy jego jedyna siostra, która nigdy nie wyszła za mąż, ciężko zachorowała, Frank i jego żona sprowadzili się tutaj, by towarzyszyć jej podczas tych ostatnich dni. Nigdy nie zostawiali jej samej. Przez dziewięć trudnych miesięcy siostra Franka krążyła między domem a szpitalem. Witając nowo przybyłych i odprowadzając ich samochody na parking, Frank chciał podziękować. Uśmiech nie znikał mu z twarzy, a jego serce było tak wielkie jak niebo nad Florydą.
– Coś mi się wydaje, że to będzie burzliwy dzień – powiedział.
– Nic z tego – zapewniła go Amanda. – Widziałabym notatkę służbową.
– A ja ci mówię, że coś się święci.
Amanda zeszła ze schodów i poczekała, aż Frank pomoże starszej kobiecie rozstawić balkonik i przekaże kluczyki innemu pomocnikowi.
– Doktor Henri się śmieje – oznajmił pogodnie.
– Żartujesz?
– Nie. Wcisnął brodę w kołnierzyk koszuli i szczerzy zęby.
– Gdybym cię nie znała, powiedziałabym, że tym razem przesadziłeś.
Doktor Henri, ordynator oddziału ratunkowego, był ciemnoskórym, pomarszczonym człowiekiem pochodzącym z Republiki Dominikany i najlepszym specjalistą od nagłych przypadków, jakiego Amanda kiedykolwiek spotkała. Nie znosił amerykańskiej wymowy swojego imienia, ale skoro nawet francuskie Henri przekraczało możliwości wielu pracowników szpitala, tym okrutniej męczył się słysząc, jak wymawiają jego nazwisko: Beausejour.
– Zawsze uważałam, że ten srogi mars na jego czole to tylko tatuaż.
– Wszystkie pielęgniarki są w szoku – zgodził się Frank. – To może oznaczać tylko jedno, prawda? Moira kopnęła w kalendarz.
– Nic z tego – odpowiedziała Amanda i odwróciła się, by odejść. – Dziś rano otrzymałam od niej pięć e-maili.
♦
Amanda postanowiła osobiście sprawdzić ową plotkę o śmiechu.
Już miała zapytać siostrę dyżurną, czy to prawda, kiedy zdarzyło się coś niesłychanego. Przez otwarte drzwi gabinetu zabiegowego dobiegła ją melodia.
– Jeśli śnię, to mnie nie szczyp. Nie chcę się obudzić – powiedziała cicho pielęgniarka.
– Czy to on jest w środku? – zapytała Amanda.
– A któżby? Zdumiewające, co?
– Co się stało?
– Bałam się zapytać.
Doktor wyłonił się z gabinetu i uśmiechnął się.
– Czyż to nie moja ulubiona dama? Jak się masz, Amando?
Obie szeroko otworzyły oczy.
– W porządku, doktorze Henri.
– Proszę pójść za mną.
Wszystkie sale chorych, z wyjątkiem jednej, były wolne – nic dziwnego o tej porze dnia. Doktor Henri szybko zbadał jedynego pacjenta.
– Pani sąsiad Frank nas opuszcza – powiedział.
– Dlaczego?
– Ma bóle w biodrach. Prawdopodobnie zauważyła pani jego chwiejny chód. Ma silne zwyrodnienia w obu stawach.
– Mówił mi, że to reumatyzm.
– Wszystkim to mówi. Nawet swojej żonie. Chce zachować całą sprawę w tajemnicy, ale uważam, że powinna pani wiedzieć.
– Też tak sądzę.
– Frank nie chce żadnego zamieszania. Jego zdaniem najlepiej będzie, jeśli założy, że wkrótce tu wróci.
Amanda pokiwała głową ze zrozumieniem. Franka czekało sześć miesięcy męczarni, a może i więcej. Operacja, rehabilitacja, a potem jeszcze raz to samo z drugim biodrem.
Doktor Henri zatrzymał się przy windzie.
– Pierwszą operację powinien przejść w styczniu.
– Czy wie pan, że Frank i Emily wybierają się w przyszłym tygodniu do Izraela? Frank mówi, że ona marzy o tej wycieczce od lat.
– Mówił mi. Nie chce jechać. Dobrze by było, gdyby to pani powiadomiła o wszystkim Emily. Jeśli Frank pojedzie, będzie tam musiał chodzić z balkonikiem, a może i jeździć na wózku inwalidzkim.
– On tego nie zdzierży.
– Podróż będzie dla niego bolesna. I ryzykowna: jego stan może się tam pogorszyć.
– Zajmę się tym – obiecała Amanda.
– Tak, pani to zrobi najlepiej.
Doktor Henri zamierzał już wyjść, ale Amanda zatrzymała go.
– Szukałam pana, by zapytać, co tu się dzisiaj dzieje. Co pana tak cieszy?
Promienna twarz doktora Henriego znów stała się groźna.
– Nieładnie, Amando Vance, wstydź się. Lekarze nie zajmują się plotkami. Powinniśmy być ponad to.
♦
Amanda nalegała, by przydzielono jej najmniejszy gabinet. Był on niewiele większy od szafy, długi, wąski i załamany, niczym ramię zgięte w łokciu. Jedyne okno znajdowało się zbyt wysoko, by można było zobaczyć przez nie cokolwiek poza skrawkiem nieba. Na początku, gdy podjęła tę pracę, siedziała sama przy pustym biurku i obserwowała kwadrat światła przesuwający się po ścianie naprzeciw niej. Potrzebowała w szpitalu miejsca, które odgradzałoby ją od pielęgniarek i w którym mogłaby wracać do zdrowia. Ale w ciągu kilku tygodni przekonała się, że jej praca jest równie stresująca jak wszystko, co dotąd znała.
Ale znalazła też nowy dom.
Amanda zatrzymała się przy biurku Harriet, która pełniła rolę sekretarki jej i jeszcze czterech innych osób pracujących w administracji szpitala.
– Coś się wydarzyło?
– Ta wiedźma dzwoniła do ciebie. Pięć razy.
Żadna niespodzianka.
– A poza tym? – zapytała Amanda.
Harriet była na wpół zgorzkniałą osobą, której uśmiech polegał na wzruszeniu ramionami.
– Nic takiego.
Amanda usłyszała dzwonek telefonu, ruszyła więc do swojej kanciapy.
– Mówi Amanda.
To pielęgniarka z izby przyjęć.
– Czy doktor Henri powiedział ci, co wprawiło go w pląsy?
– To doktor Henri teraz tańczy?
– Coś w tym stylu. Powiedział coś?
– Nic. Ani słowa.
– A zapytałaś?
– Oczywiście. Tylko się uśmiechnął. – Amanda zmieniła temat. – Słyszałaś już, że Frank od nas odchodzi?
– Tak. I chce, byśmy mu pozwolili odejść po cichu.
– Czy my się na to zgodzimy?
– A odkąd to słuchamy, co mówią mężczyźni?
Amanda odłożyła słuchawkę. Z jej twarzy zniknął uśmiech.
– Idę na górę – powiedziała do Harriet.
Kobieta obdarzyła ją znużonym uśmiechem.
– Dobrze, że nie ja.
♦
Kiedy drzwi windy otworzyły się na siódmym piętrze, Amanda wyczuła, że coś się stało. Pielęgniarki potrafią zauważać drobne zmiany w atmosferze swojego oddziału. Być może ludzie spoza szpitala wyśmiewali ten ich szósty zmysł, ale Amanda nie miała wątpliwości, że jej zdolność do odbierania subtelnych sygnałów ocaliła wiele ludzkich istnień. Tego ranka jej antena zadrżała.
Tak naprawdę nie chciała podejmować pracy asystentki dyrektora. Ale doktor Henri, jeden z trzech lekarzy zarządzających sprawami medycznymi, postawił sprawę jasno: albo weźmie tę posadę, albo wróci na etat pielęgniarki. Nie mogła tam wrócić. Nie w tym momencie. Być może nigdy.
Stało się to, gdy Amanda szukała cichego kąta, w którym mogłaby pozbierać się po tamtej bożonarodzeniowej gehennie, jak ją w myślach nazywała. To było rok temu, tydzień po Święcie Dziękczynienia. Doktor Henri był wówczas nieugięty. Lekarze znali Amandę i ufali jej. Nie mogli jednak tego samego powiedzieć o nowej dyrektorce szpitala, Moirze Campbell.
Moira zraziła do siebie wszystkich już pierwszego dnia. Amanda była na zwolnieniu lekarskim, dzięki czemu uniknęła najgorszego. Nowa dyrektorka najwyraźniej wetknęła nos do dawnego gabinetu dyrektorskiego i zażądała go dla siebie. Fakt, że jakiś czas temu przerobiono go na pokój dla lekarzy, nic dla niej nie znaczył. Lekarzy wyeksmitowano, Moira się zainstalowała i rozpoczęła się bitwa.
Sala tronowa, jak ją teraz nazywano, mieściła się w południowo-wschodniej części najwyższego piętra szpitala. Zbiegały się tutaj trzy skrzydła: w pierwszym mieściło się centrum kardiologiczne, w drugim radiologia, a w trzecim – krótkim, dobudowanym najpóźniej – biura dyrekcji administracyjnej i medycznej. Gabinet Moiry Campbell znajdował się na końcu pustego korytarza; stąd sprawowała swe feudalne rządy, otoczona splendorem.
Amanda chciała zostać na dole, a lekarze ją w tym wspierali. Tłumaczyli Moirze, że asystentka musi mieć kontakt z personelem, a zatem, by dobrze wypełniać swoje zadania, powinna przebywać w najbardziej newralgicznym punkcie szpitala. Tak naprawdę było to najlepsze rozwiązanie dla nich obu. Amanda potrafiła znosić Moirę w drobnych dawkach. Dopóki nie musiała przebywać zbyt długo w jej towarzystwie, potrafiła tolerować Moirę z taką samą cierpliwością, jaką okazywała wrzeszczącemu niemowlakowi – skontrolować funkcje życiowe, sprawdzić, czy czegoś nie brakuje, a jeśli dziecko dalej chce wrzeszczeć, pozwolić mu na to. Moira najlepiej czuła się przy komputerze i przy swoich formularzach rachunkowych. Za to z ludźmi nie dawała sobie rady.
Amanda zapukała do zamkniętych drzwi.
– Wzywała mnie pani…
Moira nie przerywała przekładania zawartości szuflady do kartonowego pudła.
– Przenoszą mnie.
Przez głowę Amandy przeleciały trzy myśli. Pierwsza: doktor Henri naprawdę miał powód do radości. Druga: ona sama wkrótce będzie miała ogromną przyjemność przekazać oficjalnie tę wiadomość. Trzecia: niebiosa są bardzo przychylne dla pacjentów, którzy dziś tu przybędą po pomoc.
– Nie ma pani nic do powiedzenia? – zapytała Moira.
Amanda wzruszyła ramionami. Nie znosiła, gdy praktykanci reagowali w ten sposób. Ale nie mogła powiedzieć, co myśli. Dolałaby tylko oliwy do ognia.
– Kto panią zastąpi? – zapytała wreszcie.
– Och, nie wiem. Ktoś z zarządu.
Właściciele szpitala rezydowali w Bostonie. I to stamtąd pochodziła Moira. Myśl, że przybędzie tu jakiś jej klon, stłumiła radość Amandy. Troszeczkę.
Moira Campbell prawdopodobnie była kiedyś całkiem atrakcyjna. Ale coś się musiało wydarzyć – Amanda podejrzewała, że chodziło o mężczyznę. Teraz Moira była parodią samej siebie. Jej bladoniebieskie oczy straciły blask. Nosiła zbyt krzykliwe ubrania, strzygła się na chłopczycę, co zupełnie do niej nie pasowało, a jaskrawopomarańczowa barwa jej włosów z pewnością pochodziła z tubki. Ściągnięta twarz i podejrzliwe spojrzenie zniechęcały ludzi.
Amanda odwróciła się w stronę okna i stłumiła w sobie chęć śpiewania. Rozciągał się stąd zdumiewająco rozległy widok na dachy ciągnące się wzdłuż brzegu laguny. Długa mierzeja wyglądała stąd jak lśniąca zielona wstęga.
– Kiedy przybędzie pani następca? – zapytała Amanda.
– Jutro.
Moira przesypała do kartonu zawartość kolejnej szuflady.
– Poproszono mnie, bym zwolniła gabinet przed jego przyjazdem. Żadnego oficjalnego przekazania funkcji. Nic. To skandal!
– Czy mogę pani pomóc w pakowaniu?
– Nie, dzięki. Bez wątpienia woli pani oglądać moje plecy.
Amanda przyłapała się na tym, że kiwa głową twierdząco. Za oknem żaglówka przecinała wodę. Zastanawiała się, jak by to było, spędzić kilka dni w tak beztroski sposób, daleko od świata i jego nieszczęść, żeglując tam, dokąd zabierze ją wiatr.
Moira wciskała papiery do i tak pełnych kartonów.
– Ma pani swoje specjalne miejsce w moim końcowym raporcie, mogę to pani obiecać.
Amanda uznała, że ma dość. Wyszła z biura, cicho zamknęła drzwi i wreszcie odetchnęła głęboko – nie robiła tego od jedenastu miesięcy.
♦
Kiedy wchodziła do windy, dopadły ją najdziwniejsze myśli, tak jakby czekały tam na nią. Palec Amandy krążył wokół przycisku trzeciego piętra. Winda nagle szarpnęła i sama ruszyła w dół, jakby zbyt długo czekała na jej decyzję.
Amanda wcisnęła przycisk.
Wejście na oddział ginekologiczno-położniczy i neonatologię znajdowało się na wprost windy i miało własną portiernię. W przypadku dzieci trzeba dziś zachowywać szczególną ostrożność. Nikomu zatem nie było wolno wejść na oddział, jeśli się wcześniej nie umówił. Każdego sprawdzano.
Dyżur pełniła nowa siostra, młoda i uważna. Amanda jej nie znała – nic dziwnego, nie było jej na oddziale niemal od roku. Pielęgniarka sprawdziła jej identyfikator służbowy, poprosiła, by Amanda wpisała się do rejestru, i uśmiechnęła się.
Wszystko tu było znajome i zarazem tak bardzo obce. Poprzedni ordynator, doktor Frost, przeszedł na emeryturę dwa tygodnie po jej odejściu. Znała oczywiście nowego szefa oddziału, ale rozmawiała z nim tylko wtedy, gdy było to konieczne. Przypuszczała, że wiedział o jej załamaniu, bo traktował ją z pewną delikatną cierpliwością, jak traktuje się najbardziej przerażone matki.
Amanda przeszła szybko przez oddział, który niegdyś był jej światem; minęła salę porodową, pokoje pacjentek, swój niegdysiejszy pokój radiologiczny, o którego urządzenie tak bardzo walczyła. Szła korytarzem wzdłuż przeszklonych sal dla noworodków i zatrzymała się dopiero na pododdziale intensywnej opieki. Przez szklane szyby widziała dziewięć inkubatorów, w trzech z nich leżały wcześniaki. To było jej miejsce. Jej świat.
Siostra, którą rozpoznała pomimo maski i błękitnego czepka na głowie, sprawdzała właśnie funkcje życiowe noworodka i odwróciła się, by odnotować to w karcie. Zauważyła Amandę. Szeroko otworzyła oczy. Pomachała jej niepewnie. Amanda chciała odpowiedzieć. Ale nie zdołała podnieść ręki, była zbyt ciężka; a uśmiech byłby nieszczery. Stała tak u wejścia do sali, przepełniona tęsknotą i żalem, następnie odwróciła się i odeszła. Kiedy drzwi windy zamknęły się za nią, Amanda wyszeptała: „Któregoś dnia…”.
Gdyby tylko potrafiła przekonać samą siebie, że to prawda.