Modlitwa o deszcz - ebook
Modlitwa o deszcz - ebook
Nieustannie aktualny, legendarny tom reportaży Wojciecha Jagielskiego.
Jak to się stało, że mudżahedini i talibowie dalej obchodzą cały świat? Mułła Omar czy Osama ibn Ladin stali się uosobieniem lęków Zachodu przed islamskim terroryzmem. Afganistan to kraj, który wychował mudżahedinów i talibów. Modlitwa o deszcz przybliża nas do zrozumienia jego fenomenu.
W Afganistanie ścierają się interesy wielu potęg świata. To w Afganistanie zaczął rozpadać się ZSRR. To Afganistan wystawił na szwank reputację USA jako najpotężniejszego światowego mocarstwa. Jagielski pisze: „Afgańczycy przestawili kierunek biegu rzeczy. Odgradzając się od obcych, kryjąc się przed nimi w przepastnych dolinach, stracili kontakt ze światem”. Obcy zrobili z ich kraju laboratorium i akademię terroryzmu - oni sami nie przyłożyli do tego ręki.
Książka nie tylko jest bestsellerem, otrzymała także wiele prestiżowych wyróżnień: nominację do Nagrody Literackiej Nike, „Bursztynowego Motyla” w VIII edycji Konkursu im. Arkadego Fiedlera na najlepszą książkę podróżniczą roku oraz Nagrodę im. ks. Józefa Tischnera.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4144-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wraz ze zbliżaniem się granicy narasta trudne do wytłumaczenia, lecz wyraźne przekonanie, że wyznacza ona nie tylko ramy przestrzenne, ale i czasowe. Że ważąc się na tę podróż, wkraczam w rzeczywistość odmienną i niepojętą, w której dotychczasowe kryteria logiczne i etyczne okazują się zupełnie nieprzydatne. Nie obce, sprzeczne czy wrogie, ale właśnie nieprzydatne. Ulatuje poczucie czasu, choć wydaje się, że wszędzie upływa on jednakowo, znika wiara w żelazną konsekwencję wydarzeń, logiczną syntezę i geniusz istoty ludzkiej, który, jak sama mniema, pozwolił jej okiełznać naturę.
Wystarczy postawić stopę na drugim brzegu rzeki, pozwolić, by zamknęły się za plecami żeliwne wrota na posterunku granicznym w miasteczku Torkham na Przełęczy Chajberskiej, a nie zostaje już nic z przekonania, że człowiek, i tylko on, decyduje, dokąd i w jakim celu zmierza. Stojąc na tamtym brzegu, wie się już, że graniczną opłatą, której uiszczenia nikt przecież nie żądał, była zgoda na poddanie się niewiadomej. Pozostaje tylko pokora, nadzieja i wiara. Że wszystko będzie dobrze. Musi być.1
Wiosna znów przyszła wcześniej niż zwykle. Cała w kurzu, gorętsza i suchsza niż poprzednie, i tak już wyjątkowo gorące i suche. Popielate chmury dawały tylko cień. Zbijały się na granatowym niebie po kilka, pęczniały, nabrzmiewały obietnicą, ale nie przynosiły upragnionego deszczu, który mógłby wskrzesić wciąż tlące się, ale gasnące powoli życie.
Nikt nie pamiętał suszy tak strasznej i trwającej tak długo. Przecinająca Kabul rzeka, zwykle wartka i lodowata, wyschła tak bardzo, że na gliniastej skorupie jej koryta stołeczni kupcy porozstawiali stragany między strumyczkami i kałużami, nad które o świcie ściągały kobiety z praniem. Ludzie wpatrywali się zbolałym wzrokiem w otaczające miasto skaliste szczyty, próbując dostrzec na nich zapowiadające nadzieję śnieżnobiałe kopce. Ale nawet w środku zimy, znów mroźnej nocą, pogodnej i bezchmurnej za dnia, górskie łańcuchy wokół miasta straszyły rdzawobrunatną barwą, która oznaczała tylko niedolę.
Zniszczone i splądrowane w czas wojny miasto zapełniło się tysiącami bezdomnych i wygłodzonych nędzarzy, uciekinierów ze spustoszonych przez żywioł wiosek. Słońce wysuszyło studnie, spaliło poletka wieśniaków z podnóży Hindukuszu i wybiło stada koczownikom wędrującym pustynnymi bezdrożami między Pamirem, Górami Sulejmańskimi i Heratem. Uschły na popiół pola pszenicy, bawełny i kukurydzy, ryżowiska, trawa na łąkach, a nawet słoneczniki i sezam. Ziemię pokrył gruby na kilka palców kożuch kurzu, a wielkiej, płynącej wzdłuż północnej granicy rzece Amu-darii znów zabrakło wody, by dopłynąć do wysychającego pośród pustyni Morza Aralskiego.
Oniemiali z bólu i zaskoczenia chłopi i pasterze mogli tylko przyglądać się powolnej śmierci wszystkiego, co stanowiło dotąd jedyny powód ich egzystencji. Odarci z przypisanej im roli, a może od niej uwolnieni, bezradnie i bezmyślnie powlekli się do miast, jakby tam miało nastąpić ich zmartwychwstanie. Nie przynależeli jednak do miast i nie było tam dla nich miejsca.
Zresztą miasta poumierały już dawno, najwcześniej. Upadały opuszczane przez mieszkańców. Nie mogli przystosować się do nowego życia narzuconego im przez zwycięskich żołnierzy, którzy przybyli z bezludnych pustyń i skalistych gór. Wygrali właśnie wojnę o władzę, ale inaczej niż ich wszyscy poprzednicy, nie ograniczyli się do zajęcia Kabulu jako wojennego trofeum, lecz zaprowadzili w nim prawa, według których żyli dotąd w swoich pustynnych oazach i które zdaniem ich emira miały uwolnić raz na zawsze miasta od przyrodzonego im grzechu.
W miastach jednak nikt nie chciał, a może nie potrafił tak żyć. Najpierw uciekli pisarze, myśliciele, uczeni, muzycy, potem inżynierowie, lekarze, studenci, nawet licealiści. Zostali tylko wychodźcy z wiosek, zagubieni, niepewni, obcy. Łatwo się nimi rządziło, ale byli całkiem bezużyteczni, gdy to nowe już życie, w pełni zgodne z bożymi nakazami, nie okazało się rozwiązaniem ostatecznym.
Z najbiedniejszych prowincji Farjab i Ghor oraz z górzystego Badachszanu na wschodzie zaczęły napływać wieści o tajemniczej, powodującej paraliż zarazie wywoływanej przez trujące zielska, które pozbawieni strawy ludzie wrzucali do kociołków wraz z chrząszczami i przyrządzali na wieczerzę. Kobietom mleko wysychało w piersiach, mężczyźni zaś, którzy dożywali czterdziestu lat, stawali się starcami.
Umierające w milczeniu wioski i miasteczka przechodziły we władanie szczurów, które całymi stadami ściągały do ludzkich domostw w poszukiwaniu pożywienia. Dzieciaki, brudne, skołtunione, przypominające bardziej złośliwe duszki z baśni koczowników niż ludzkie istoty, skradały się krok w krok za gryzoniami, tropiły ich kryjówki, a potem rozkopywały szczurze jamy, by wykraść zakopane na zimę ziarno.
Wieśniacy, którzy już dawno pozbyli się całego dobytku, żeby kupić żywność, teraz sprzedawali marne resztki: rodzinne pamiątki, odzież, narzędzia rolnicze, a nawet dachy domów, futryny drzwiowe i okienne. Kiedy i to nie wystarczało, sprzedawali własne dzieci, a w końcu samych siebie oddawali w niewolę, jako gwarancję spłaty pożyczki zaciągniętej u bogatego feudała albo przemytnika narkotyków.
Ludzie wiązali jeszcze nadzieję z cudzoziemcami, którzy z jakichś niezrozumiałych powodów przybywali dotąd z pomocą zawsze, gdy na Afganistan spadały kolejne plagi. Ale tej wiosny zabrakło nawet zagranicznych dobroczyńców. Zamiast darów mieli dla Afganistanu i afgańskich władców tylko słowa największego potępienia.
Oburzenie wywołał edykt emira nakazujący zburzenie posągów, wzniesionych na podobieństwo żywych istot. Emir uznał rzeźby, malowidła i fotografie ludzi za obrazoburcze, a ich tworzenie za uzurpowanie sobie boskich prerogatyw. Niszcząc posągi, z których wiele stanowiło tysiącletnie zabytki ludzkiej cywilizacji, afgańscy władcy zasłużyli sobie na miano niegodnych współczucia barbarzyńców.
„Ale cóżeśmy zawinili my, żeby nas karać odmową pomocy? – pytali dumni Afgańczycy, którzy prędzej by sczeźli, niż otwarcie prosili o jałmużnę. – Czy to nasza wina, że mamy takich władców? Myśmy ich sobie nie wybierali!”
W tysiącletniej afgańskiej historii żaden z władców nie został wyniesiony na tron z woli poddanych. Szachowie, emirowie, królowie, prezydenci i premierzy obejmowali rządy w wyniku wojen lub skrytobójczych mordów. Poddanym zaś pozostawało jedynie mieć nadzieję, że władca okaże się mądry, sprawiedliwy i miłosierny.
Emir, jednooki Omar, rozkazał zabić sto krów w ofierze, a ich mięso rozdzielić między lud i chociaż w ten sposób wynagrodzić mu cierpliwość, z jaką przez tyle lat znosił w swym kraju grzeszne posągi. Emir pragnął też odkupić przed Najwyższym własne winy, a zwłaszcza naganną zwłokę, z jaką on sam i jego świętobliwi ministrowie zajęli się burzeniem obrazoburczych pomników.
– Mieliśmy na głowie tyle ważnych spraw, że kwestię posągów wciąż odkładaliśmy na później – minister kultury mułła Kwadratullah Dżamal, zbudowany jak mocarz, długowłosy brodacz z poczernionymi węglem oczami, tłumaczył mi się w swoim gabinecie zakłopotany jak grzesznik stający w obliczu spowiednika. – Teraz chcemy odkupić nasze zaniedbania.
W Kabulu dwanaście ofiarnych jałówek zostało zarżniętych o świcie na dziedzińcu pałacu prezydenckiego, którego emir nawet nie nawiedził i kazał go oddać swojemu premierowi na kwaterę, aż tak bowiem gardził miastem jako jaskinią występku i zła. Okrwawieni rzeźnicy wielkimi, lśniącymi w słońcu nożami ćwiartowali mięso na kilogramowe kawałki, a żołnierze w czarnych turbanach rozdzielali je między biedotę zebraną przed Błękitnym Meczetem, nad rzeką. Na rozkrzyczanym bazarze ofiara nie została jednak nawet zauważona. Na krótką chwilę przerwała gorączkową krzątaninę. Pakunki z mięsem w mgnieniu oka zniknęły w ludzkim morzu rozszarpane przez łachmaniarzy.
Mułłowie w meczetach kazali ludziom modlić się o deszcz. Ale zamiast nadziei modły przyniosły wiernym zwątpienie i jeszcze większą desperację. Zaczęli przebąkiwać, że Najwyższy nie słucha ich próśb, bo rozgniewał się na nich i zesłał suszę.
Kiedy w miastach watahy wściekłych, zdziczałych psów zaczęły napadać na dzieci i zbłąkanych podróżnych, a z wypalonych słońcem górskich dolin na równiny zleciała szarańcza, Afgańczycy jęli rozpamiętywać swoje postępki i doszukiwać się w nich win. Wielu przyznawało, że Najwyższy mógł mieć powody, by ich ukarać tak surowo.2
W powietrzu wyczuwało się wyraźnie niepokój, irracjonalne i ulotne, ale silne przeświadczenie o zbliżającej się apokalipsie, nieuniknionej, bo miała nadejść z woli Opatrzności.
Mówiło się o wojnie. Nie o tej, która trwała już od ćwierćwiecza i uczyniła Afganistan najnędzniejszym z krajów świata. Mówiło się o nowej wojnie, znacznie straszliwszej, która miała dopiero nadciągnąć zza gór jak burzowa chmura.
Mówili o niej pojawiający się coraz rzadziej podróżni i kupcy z karawan, jedyni posłańcy przynoszący wieści z dalekiego świata, którego istnienia afgański emir, gardzący wszystkim, co obce i odmienne, postanowił zupełnie nie dostrzegać. Jak monstrualny żółw, chowający się pod swoim pancerzem przed niebezpieczeństwami, niepewnością i nieznanym, tak Afganistan rządzony przez jednookiego Omara, wioskowego mułłę, skrył się, zamknął szczelnie pod pancerzem zaściankowych przesądów i wyobrażeń.
Przybysze z dalekiego świata przepowiadali teraz wielką wojnę, która tym razem miała nie ucichnąć ani w miesiącu świętego postu, ramadanu, ani nawet w kończący go radosny dzień _id al-fitr_, gdy ludzie powinni obdarowywać się nawzajem przebaczeniem, modlitwą, refleksją, radością i podarkami dla upamiętnienia czasu, w którym prorok Mahomet otrzymał z rąk Najwyższego Świętą Księgę Koran.
Z pozoru nieważne, ledwie zauważalne drobiazgi, zestawione ze sobą, układały się w mroczną, złowieszczo logiczną figurę. Oto zima, będąca dotąd w Afganistanie porą wytchnienia od wojen, tego roku nie przyniosła spokoju. Wyjątkowo krótka i łagodna, tym razem nie zasypała śniegiem górskich przełęczy, nie przykuła ludzi do ich domostw. Jakby sama natura chciała dać sposobność walki bez końca afgańskim wojownikom, którzy zimą walczyć nie lubili ani nie umieli.
Późną wiosną w skalistym Badachszanie doszło do straszliwego w skutkach trzęsienia ziemi, które pogrzebało setki wiosek i tysiące ludzi. Ci, co przeżyli, przysięgali, że góry się poruszyły wyrwane nagle z martwoty eksplozjami atomowych bomb o straszliwej niszczycielskiej mocy w indyjskim Radżastanie i pakistańskim Beludżystanie.
Zauważono też, że wędrowne ptaki zaczęły omijać Afganistan. Dzikie kaczki, żurawie, pelikany i flamingi, które jesienią zwykły przelatywać nad afgańskimi górami w drodze z syberyjskich stepów do ciepłych krajów Azji Południowej, nie mogły dłużej znieść odgłosów strzałów, a może przeczuwały nadciągającą wielką wojnę, zmieniły więc szlaki podróży. Pozbawione bezpieczeństwa, możliwości odpoczynku i snu po morderczej wędrówce, a nawet ugaszenia pragnienia (pod nieuwagę zajętych wojną ludzi pustynie wyssały słodkowodne jeziora i pożarły dające cień dębowe i cedrowe bory), porzuciły zwykłą, krótszą drogę przez Afganistan i wybrały dłuższą, ale bezpieczniejszą, przez Iran. Uciekły z kraju orły, sokoły, pawie, śnieżne lamparty, pumy, wilki, lisy, długowłose jaki, hieny, jakby chcąc na jakiś czas zostawić kraj ludziom do wyłącznej dyspozycji, a może bojąc się razem z ludźmi w nim pozostać.
Wojną straszyli afgańskiego emira cudzoziemcy, którzy uznali go za niebezpiecznego barbarzyńcę, zagrażającego ich porządkom i katalogowi wartości, w ich mniemaniu doskonałych, a więc odpowiednich do zaszczepienia w każdym zakątku świata.
Ten zaś ich nie słuchał. Zamierzał zbudować na pustyni wokół Kandaharu rządzące się bożymi prawami, sprawiedliwe państwo idealne, proste odwzorowanie opisanej w Koranie i surach doskonałej wspólnoty wiernych, jaką półtora tysiąca lat temu stworzył prorok Mahomet. Chciał cofnąć czas, wskrzesić przeszłość. Podjął się dzieła będącego niespełnionym marzeniem dziesiątków władców, filozofów, fantastów i szaleńców. Emir nie był filozofem ani fantastą. Może właśnie dlatego wierzył tak szczerze i gorąco, że właśnie jemu się uda.
Przed nim z taką samą nieugiętą pewnością siebie, właściwą ludziom pozbawionym kompleksu niższości, podejmowali podobne wysiłki inni afgańscy przywódcy, miotający się między skrajnościami i odrzucający wszystko, co odstawało od ideału i co przy pierwszej próbie okazywało się pomyłką lub wymagało najmniejszego nawet odejścia od utopijnych wyobrażeń.
Prowadzili niekończące się wojny przeciwko czemuś, nigdy o coś. W rezultacie dokonali nieprawdopodobnego, rzadko spotykanego w historii dzieła destrukcji. Odrzucając – najczęściej nieświadomie – kompromis i dochowując wierności ideałom, Afgańczycy sprawili jednocześnie, że ich życie stało się nie do zniesienia, a kraj zmienili w apokaliptyczne pobojowisko.
Cudzoziemców, którzy emira potępiali i grozili mu wojną, najbardziej gniewało jednak to, że ten udzielał w swoim kraju gościny przeróżnym banitom i wywrotowcom. Ludzie ci tak jak on pogardzali zastanym stanem rzeczy i odrzucali go. Afgański władca po prostu ignorował uznane prawa i obyczaje, jego goście natomiast zamierzali podjąć z nimi wojnę na śmierć i życie.
W swoich kryjówkach na pustyniach i w skalistych górach Afganistanu snuli plany spisków, przewrotów i rewolucji. Tu szkolili się w zbrodniczym rzemiośle. Stąd wyruszali w dalekie krwawe wyprawy, by w Arabii, Afryce, Europie i Ameryce wysadzać w powietrze budynki, zatapiać statki i okręty wojenne, porywać samoloty, mordować polityków, których w swoim sumieniu osądzali jako zdrajców i bezbożnych tyranów. Tu wreszcie chronili się przed karą i zemstą tej części świata, którą nazywali Wielkim Szatanem i której poprzysięgli śmierć.
Emir nie mógł pojąć, jak niechętni mu cudzoziemcy mają śmiałość domagać się nie tylko, by wymówił gościnę banitom, ale by wydał im pod sąd tych, których chronił. Żądali, nie obiecując niczego w zamian, nawet uznania w nim prawowitego władcy Afganistanu. Nierozumiany i osamotniony emir za wszystkie niepowodzenia i błędy zaczął winić tych, którzy byli mu wrodzy. Tych zaś, którzy go chwalili, zachęcali, wspierali, uważał za najbliższych i najdroższych przyjaciół i braci. Dlatego gościł u siebie ściganych po świecie listami gończymi banitów, którzy go podziwiali – jedni szczerze, inni z wyrachowania, po to by dalej cieszyć się jego opieką i gościną. „Niestraszne mi wasze groźby – odpowiadał cudzoziemcom coraz bardziej zapiekły w uporze emir. – Nie boję się niczego, bo moja sprawa jest święta. Nie wyprę się siebie i gotów jestem bić się choćby ze wszystkimi, choćby i z całym światem”.
Chyba do końca nie wierzył w wojnę, która w samym środku ciepłej i pogodnej jesieni spadła na jego kraj. Już wiosną szpiedzy donosili mu o tajemniczych przybyszach z Ameryki, którzy pojawili się ni stąd, ni zowąd w granicznych prowincjach Kunar, Paktia i Kandahar i podburzali przeciwko emirowi wodzów pasztuńskich plemion. Zachęcając do buntu, obdarowywali ich walizkami wypchanymi po brzegi pieniędzmi (dziesięć tysięcy dolarów w każdej) i telefonami satelitarnymi, jedynym urządzeniem, za pomocą którego można było, bez konieczności wysyłania umyślnych, dowiedzieć się, co się dzieje w sąsiedniej dolinie czy oazie, nawiązać łączność i porozumieć się z innymi wodzami. Szpiedzy emira donieśli mu, że większość wodzów zatrzymała chętnie telefony, ale odesłała z oburzeniem pieniądze, które miały być sowitą zapłatą za rokosz i wsparcie samozwańca wskazanego przez obcych. Mimo tych uspokajających wieści emir ogłosił, że zamyka afgańskie niebo dla wszelkich samolotów.