Mogło być gorzej - ebook
Mogło być gorzej - ebook
"Lubimy historie, które dobrze znamy. Tę pokochacie!" - Ałbena Grabowska, pisarka Pewnego dnia w wypadku zginęła kobieta, a wcześniej matka straciła syna. Rodziny zmarłych przeżywając żałobę, egzystują na miarę swoich charakterów i możliwości. Radca Fabian Jurek straciwszy żonę w nietypowych okolicznościach, rozmyśla nad własnym życiem, uciekając w pracę. Nie może dojść do porozumienia z córką Justyną, anorektyczką, podchodzącą kolejny raz do matury. Starsza kilka lat od Fabiana Mira, poetka i redaktorka, wszystkie swoje uczucia, pragnienia i nadzieje scedowała na syna Marlona i na kotkę Bożenkę. Oboje poznają się zupełnie przypadkowo, aby natychmiast zapałać do siebie niechęcią. Mira i Fabian mają trudne charaktery, bagaż złych przeżyć, utrwalone przyzwyczajenia i nawyki, ale ich wzajemna antypatia przechodzi ewolucję. Wkrótce wyznają sobie uczucie, później dochodzą do wniosku, że nie są w stanie żyć razem, ponieważ zbyt wiele ich dzieli. Następnie… Równolegle obserwujemy losy Justyny, córki Fabiana, i syna Miry – Marlona. Ona jest rozpieszczona, samowolna, lubi zawsze stawiać na swoim. Zakochuje się w porządnym, odpowiedzialnym Marlonie, który nie może ścierpieć nachalności Justyny, więc ich znajomość szybko wygasa – podobnie jak u rodziców. Do czasu… Zabawna, słodko-gorzka opowieść o perypetiach uczuciowych, romans i historia codziennego życia. „Mogło być gorzej”, czyli: jak iść za głosem serca, czy i jak można się otworzyć na drugiego człowieka oraz co w tym wszystkim robią kotka Bożenka i pies Lolo. Sarkazm i nieco czarnego humoru. To książka dla każdego. Będziecie zachwyceni!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67024-49-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja matka zapadłaby się pod ziemię ze wstydu. Nie, powiedziałaby swoje, żeby później zwyczajnie posprzątać po psie, a wreszcie nasypać świeżego żarcia do miski – myślała zirytowana i zarazem rozbawiona Mira, często zwana przez przyjaciół Mimi albo Miriam.
Co prawda, jej rodzicielka – nieżyjąca od kilku miesięcy – prychała, odbierając telefon, jeszcze stacjonarny, gdy słyszała, żeby zawołać Mimi.
– Toż to imię dla kota, ostatecznie dla psa. Dorosła, poważna kobieta i Mimi? A czemu Miriam? Przecież nie jesteś Żydówką?
– Papierów na to nie ma, lecz wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że w jakimś tam procencie jestem. W takim kraju jak Polska wszystko jest możliwe. Wojny, zabory, najazdy Tatarów – wykłócała się Mira.
– Tatarzy ostatni raz zjawili się wieki temu, zatem…
– Niczego nie da się wykluczyć, a ja nie cierpię swojego imienia! Mirosława ciężko brzmi, tak można najwyżej nazwać krowę. Mimi pasuje do lekkiej części mojej osobowości, Miriam zresztą też, nadto kocham żydowską kulturę z całym dobrodziejstwem inwentarza – odpowiadała Mira i wdawała się w dalszą dyskusję z matką, nigdy nie umiejąc przekonać jej do swoich racji.
Do czasu, ponieważ od kilku lat takie i inne rozmowy kończyły się nieuchronną awanturą, po której mama uderzała w płacz, wymyślając córce od najgorszych, następnie demonstracyjnie chowała głowę w poduszkę.
Marlon, młodszy syn Miry, z niepokojem zaglądał wtedy do pokoju służącego jego babci za sypialnię i mrugał porozumiewawczo.
– Wyluzuj, nie bierz do głowy, to demencja. Zresztą sama wiesz, że nic już nie ma znaczenia.
Nie musiał tego powtarzać, gdyż Mirze też się odechciewało. Po każdej kłótni czuła się, jakby walec parowy przejechał ją kilka razy. Zacięła się więc w milczeniu, które dało matce powód do narzekań, jak to rodzona córka ją lekceważy. Mira udawała, że nie słyszy. Udawała tak znakomicie, iż w końcu nieprzychylne uwagi istotnie przestały do niej docierać.
Łaska boska, że mamusia w końcu opuściła ten padół – pomyślała zawzięcie Mira, skupiając całą uwagę na tym, co musi zrobić.
Nigdy nie przypuszczała, że przyjdzie jej porządkować rzeczy osoby nie dość, że nieznajomej, to zmarłej kilka miesięcy temu. Kseni się jednak nie odmawiało.
– Dlaczego ty nie możesz? To była twoja bliska koleżanka? – spytała niedawno Mirka przyjaciółki z urazą w głosie, ponieważ myśl, że Ksenia mogła zawrzeć bliską znajomość z obcą babą, nie była miła.
Miriam lubiła mieć wszystko na wyłączność, a w obecnej sytuacji jeszcze bardziej niż zwykle.
– Spokojnie, Mimi. Kumpela z pracy, internistka. Nawet jej dobrze nie znałam, tyle że kiedy urządzała imprezy, to zapraszała całą przychodnię i pół swojej dzielnicy. Lubiła się bawić i dbała, by nikt z towarzystwa się nie nudził. No to poczułam się w obowiązku… kiedy jej mąż przyszedł do nas i wciąż żalił się rejestratorkom, że do zabawy to byli chętni, ale nikt nie ma zamiaru zająć się tym, co zostało po śmierci…
– Z tego, co mi wiadomo, takimi sprawami zajmuje się najbliższa rodzina, czyli mąż właśnie. A te imprezy gdzie były?
– Ewa urządzała je w lokalach, często się na nie składaliśmy, ale warto było, bo wcześniej znałam takie rzeczy z opowieści babci. Tłumy przychodziły, no mówię ci, Mimi. Co prawda…
– Gadaj, co takiego? Seks na żyrandolu i dzikie wielbłądy? Basen napełniony szampanem? – drążyła Mira.
– Oj tam, aż tak to nie. Choć gdyby Ewka miała więcej kasy, to kto wie. Fantazji jej nie brakowało, a w domu nie lubiła siedzieć. W poniedziałki już myślała, co będzie robić w weekend. Fajnie było, bo na tych spędach każdy bawił się z każdym, a ona przyprowadzała różnych ludzi, przeważnie facetów – odparła wtedy Ksenia.
Po chwili dodała, że o wierności lub raczej niewierności zmarłej koleżanki krążyły legendy, choć większość z nich to zapewne plotki, gdyż ludzie z definicji uwielbiają sensację, nawet wymyśloną. Gdyby świętej pamięci Ewa miała tylu kochanków, ilu przypisywały języki znajomych, to dawno by jej nie było. Dopiero wypadek samochodowy w jednej chwili zabrał ją z tego świata, a że wdowiec zawracał głowę w rejestracji, czego mu zresztą nie miała za złe, to zaoferowała swoją pomoc.
– Którą scedowałaś na mnie, ale co mi tam – odpowiedziała Mira. – No dobra, co mam robić?
– Mimi, chcę wreszcie skończyć temat, tymczasem niespodziewanie wypadła mi konferencja. Mąż Ewki wie, że ktoś przyjdzie. Po prostu wyjmiesz z szafy ubrania i powkładasz do worków, są przygotowane w garderobie, ten pokój na wprost wejścia. Nie musisz ich nawet segregować. Zamówisz taksówkę bagażową i wywieziesz wszystko do schroniska dla samotnych matek. Na pewno się ucieszą, Ewunia bowiem lubiła ciuchy markowe i dobrej jakości.
Miała rację – myślała z uznaniem Mirka, oglądając odzież zmarłej tragicznie internistki. Ale nic z tego nie odkupię, ponieważ kobieta była ode mnie niższa i szczuplejsza. W dodatku sądząc po palecie kolorów, reprezentowała typ określany jako zima. Barwami Kseni by pasowały, tylko z niej znowu gidia, więc nic z tego. No i rodzina nieboszczki mogłaby się sprzeciwić takiemu rozdysponowaniu jej rzeczy. Jasne, krewni często ze sobą nie rozmawiają, w skrajnych przypadkach spotykają się tylko na pogrzebach, za dużo o sobie nie wiedzą, ale kiedy ktoś z ich grona odchodzi do innego wymiaru, to zlatują się do schedy po nim niczym stado sępów, którym błyskawicznie wyrastają kły i pazury.
Miriam spojrzała z niemym żalem na cyklamenową suknię, myśląc, że przynajmniej to cudo mogłoby być o dwa rozmiary większe.
Cóż, gdyby nawet, to rodzina właścicielki pragnie, żeby ono również trafiło do domu samotnych matek, czyli jakby raczej do nikogo niż do konkretnej osoby, jak na ten przykład ja – dywagowała w myślach. Poproszę kierowcę taksówki, żeby zaniósł te wory. Pomoc pomocą, ale na to się nie umawiałam – dumała, sięgając po telefon.
Odłożyła go niemal natychmiast, gdyż jej uszu dobiegło rozpaczliwe ujadanie.
Ksenia nic nie wspomniała o psie, skąd zresztą zwierzę w garderobie? Nic, przekonamy się, co jest grane – pomyślała.
– Cicho, diable jeden, cicho bądź! – wołała, idąc w kierunku miejsca, gdzie przypuszczalnie znajdował się pies.
Istotnie, zza rozsuniętych bocznych drzwi ściennej szafy wyskoczyło małe, pokraczne coś, które na widok Miry poczęło się dławić wydawaniem coraz głośniejszego szczekania. Następnie zakręciło się w kółko, podniosło tylną łapę, żeby obsikać jeden z worków, po czym usiadło, rozglądając się bezradnie. Za jakieś dwie minuty wstało i zwymiotowało częściowo na buty Miry.
– Ksenia, tu jest pies. No, w szafie się zadekował, ja nic nie wiem kiedy i jak. Okaz z tych, które pańcie noszą w torebkach, york albo coś. Moja kocica jest trzy razy większa od tego pokurcza! – wykrzyczała Mira do słuchawki.
– Mimi. Miriam kochana. Ciszej. Konferencję mam. Referat za chwilę wygłaszam, a nie wiem dobrze, co w nim jest. Mówiłam, że niespodziewanie…
– Mogłaś wyłączyć telefon. I co po waszych konferencjach? Zapłacą uczestnikom z naszych podatków, a nic istotnego do życia nie wniesiecie. Kasa tylko krąży za bezdurno – zaperzyła się Mirka.
– Każdy pieniądz w obiegu kiedyś do ciebie trafi, takie jest prawo natury. Czy ekonomii. To już coś. Weź, zajmij się psem, to nie tygrys przecież, ja się rozłączam. Już, już, panie prezesie!
Ksenia zamilkła, natomiast jej przyjaciółka spojrzała na nieforemne stworzenie, które znowu otworzyło pysk, aby szczekać jak ktoś głupi. Mirka wspomniawszy swoją matkę, westchnęła i otworzyła torebkę. Wyjęła z niej paczkę nawilżanych chusteczek dla dzieci, po czym wyczyściła nią worek. Trzy następne chustki poświęciła na zebranie psich wymiocin. Nie uśmiechało jej się ich zabieranie, więc rozejrzała się za jakąś torebką bądź pojemnikiem. W końcu wrzuciła zawiniątko do płaskiego ni to flakonika, ni misy z rżniętego szkła, choć chwilę później pomyślała, że należałoby nalać do niej wody i dać psu pić. Nie jego wina, że wyglądał, jak wyglądał, ale z pewnością by nie pogardził również jedzeniem.
Tylko gdzie schowali psie żarcie i dlaczego właściwie zakładam, że mam nie wychodzić z pokoju? Garderoby niby?
W dwupoziomowym apartamencie coś się znajdzie, a ja umyję ręce w łazience jak Bóg przykazał – zdecydowała Mira, wychodząc na korytarz.
Tak jak przypuszczała, obok garderoby znajdowała się duża kuchnia połączona z jadalnią, ta z kolei łączyła się z salonem, z którego było wyjście na taras. Za następnymi drzwiami była łazienka jak się patrzy. Drugi salon, westchnęła Mimi, lustrując wzrokiem wannę, prysznic, oraz bidet sąsiadujący z sedesem. Umywalka chyba z marmuru, ręczniki puchate i pod kolor, szafki… całość na bogato, choć w dobrym guście. Prosta, współczesna elegancja, do tego kilka drobiazgów sprzed wojny chyba, jak na przykład fikuśny wieszak i regał na kosmetyki. Glazura udaje też starszą, niż jest, ale dobrze udaje. Piękna, biała… Mirka wspomniała swoją łazienkę wyłożoną błękitnymi kafelkami. Owszem, była przytulna, lecz wielkości jednej czwartej tej oglądanej przez nią.
I pralkę musiałam do niej wstawić, bo gdzie indziej nie było miejsca.
I pod umywalką kocia kuweta. No nic, to i tak już nie ma znaczenia – westchnęła.
– A pani co tu właściwie robi? To bezczelność myszkować w cudzym mieszkaniu! Wzywam policję, im się pani będzie tłumaczyć!
Niespodziewanie obok Miry wyrósł facet o ponurym spojrzeniu i nieogolonych policzkach. Dres, który miał na sobie, był zmięty oraz wydzielał niezbyt przyjemny zapach.
– Chwila moment, mogłabym zapytać o to samo! Wygląda pan jak kloszard, powiem więcej, cuchnie pan jak kloszard. Bezdomny alkoholik, co? Włamanie chcieliśmy uskutecznić?! – krzyknęła Mira.
Dzięki Bogu, tym razem nie zapomniała języka w gębie, lecz trudno nie było, zważywszy, jak bardzo nie znosiła chamstwa.
– Kobieto, mieszkanie od lat jest moją własnością, jednak nie muszę pani pokazywać aktu notarialnego. Przyjedzie policja i… Boże, dziwiłem się znajomym pomstującym na Ukraińców, lecz widzę, że mieli trochę racji. Zuchwali, grubiańscy ludzie, którzy tylko patrzą, jak urwać coś dla siebie.
– Jak każdy, proszę szanownego pana, jak każdy. Rasizm w czystej postaci… no nie… najlepsza dzielnica w mieście, tylko komuś tu słoma z butów wychodzi. Ksenia, koleżanka pani Ewy miała zabrać jej rzeczy. Nie mogła przyjść, więc przysłała mnie, proszę jej zapytać.
– Musiała akurat Ukrainkę? – jęknął nieogolony typ, na co Mimi z godnością odparła, że jest rodowitą Polką i ma na imię Miriam.
– Pewnie Żydów pan również nie znosi? – zapytała kpiąco.
– Nie cierpię arogancji i złego wychowania, a narodowość nie ma tu nic do rzeczy – odparł mężczyzna.
Mira właściwie nie podjęła dyskusji, tylko zapytała ironicznie, co w tym układzie ze zwierzętami. Hasła, piękne slogany, zachowanie na pokaz, a kto jaki jest naprawdę, widać po tym, jak traktuje bezbronne stworzenia, zależne od człowieka.
Ten york czy coś w tym stylu jest głodny i być może chory.
– W dodatku uznał za stosowne pojechać do Rygi na moich butach, ale mniejsza o to. Proszę sobie wzywać policję, wtedy od razu powiem, że pan się znęca nad psem. Co prawda, kojarzy mi się z małpą martyszką. Albo makakiem, jednak…
– Pleciesz, kobieto, jak potłuczona, Lolo należał do mojej żony i wariuje z tęsknoty. Jedzenie… Justa! Justyna! Karmiłaś dzisiaj psa?
Mirka zdążyła pomyśleć, że Lolo to całkiem dobre imię dla psa tej postury, bo byłoby idiotycznie, gdyby się wabił na przykład Cezar lub Maks, gdy nagle ze schodów zbiegła czarnowłosa, przeraźliwie chuda dziewczyna.
– Weź się, ojciec, nie czepiaj. Zaraz mu dam jeść. A ta agentka, co to za jedna? Do sprzątania? – zapytała nieprzyjaźnie.
Ba, jej głos miał w sobie coś niemile kłującego, wzbudzającego w słuchaczu chęć ucieczki. Przynajmniej wzbudzało ją w Mirze.
– Ty myślisz, że jak sama nie jesz, to pies też może? Ty sobie pójdziesz do terapeuty, żeby cię jakoś trzymał przy życiu, ale Lolo nie da rady – warczał nieogolony typ, tym razem na córkę.
– Oj, wrzuć na luz, nie umrze z głodu, zajmij się raczej… chwila, pani jest może z agencji towarzyskiej? Nie, nie sądzę. Za stara i przede wszystkim za gruba. Czyli jednak sprzątaczka z lepszej firmy, konserwacja powierzchni płaskich, co? – gadała chuda Justyna, a w Mirce wzbierała wściekłość.
Pomyślała, że czarne włosy są na bank ufarbowane i to kiepsko, sposobem gospodarczym; że niedaleko pada jabłko od jabłoni; że panna przypominająca szkielet cierpi na anoreksję i że warto tym dwojgu przyłożyć solidnie z liścia. I że ciekawe, co by na jej miejscu zrobiła Ksenia, w tej chwili obijająca się na jakiejś konferencji.
– Pani za to jest młoda i szczupła, ale takiego stracha na wróble nie wzięliby do żadnej agencji. Do sprzątania również. Do niczego się pani nie nadaje, ewentualnie, gdyby zainwestować w dobrego fryzjera… A to ubranie? Klon klonów klonów. Bluza, spodnie Adidasa, buty New Balance, najordynarniejsze ze wszystkich. Logo aż krzyczy. Osobiście wolę Pumę – rzekła jadowicie, a wtedy Justyna otworzyła szeroko oczy.
– Wyrzuć tę babę, no proszę, no weź, nienawidzę, jak obcy ludzie łażą mi po domu.
– Justa, spokojnie, to znajoma znajomej mamy, tak się złożyło, że zgodziła się zrobić porządek z jej garderobą, zabrać gdzieś – tłumaczył mężczyzna w nieświeżym dresie.
– Ja myślę, ona by się nie zmieściła w te ciuchy, poza tym…
– …poza tym kolory są dla mnie za ostre. Pani za to mogłaby brać przykład z matki. Ubierała się głównie w sukienki jak prawdziwa kobieta. Nie jakieś nie wiadomo co – wtrąciła Mira.
– Ponoć tak się noszą również dziwki, a pani jest starej daty. Nie ma obowiązku dbania o siebie czy ładnego wyglądania. Feministką się nie jest, od razu widać.
– Obowiązku może nie ma, ale na ten przykład dobrze by pani zrobiło trochę ukłonu w stronę tego, co się rozumie jako kobiecość, droga panno Justyno. Tak przy okazji to mam na imię Mira, zdrobniale Mimi lub Miriam. Mira Sawicka.
– Mimi? Dla kota obleci – mówiła to samo, co świętej pamięci matka Mirki.
– Zresztą, nie będziemy przecież utrzymywać stosunków towarzyskich, ale co tam. Fabian Jurek. No, to zamiast policji przyjedzie taksówka, uiszczę należność i żegnam. A pani Kseni powiem, co myślę.
– Jurek? Ma pan na imię Jerzy? Fabian to nazwisko?
– Odwrotnie, kobieto. Moje nazwisko brzmi Jurek. Choć, tak czy owak, nic już nie ma znaczenia – rzekł posmutniałym i nieco pojednawczym głosem gospodarz apartamentu w najlepszej dzielnicy miasta.