- W empik go
Moi współcześni, T. I, II - ebook
Moi współcześni, T. I, II - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 575 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byłem dotychczas wrogiem historyków literatury, którzy grzebali w duszy i życiu artystów, by w ten sposób dojść do zrozumienia jego tworu.
Ale gdy sobie powoli uświadomiłem, do jakiego stopnia życie artysty, oczywiście nie to rzeczywiste, na jawie, ale to podziemne, nieskończenie zróżniczkowane – wpływa na jego twór, poczynam rozumieć tę rozpaczliwą, gorączkową ciekawość, z jaką ci panowie do duszy artysty dogrzebać się starają.
Ale daremna ich praca: algebra, jaką dusza twórcza artysty się posługuje, jest doszczętnie inną jak ta, którą posługuje się zwykły człowiek, chociażby był nawet najwytworniejszym i najwięcej przenikliwym krytykiem.
Dla zwykłego człowieka dwa razy dwa będzie zawsze cztery, dla artysty – czasem tysiąc, a może i więcej; bo to proste „dwa” mieszczą tyle tysięcy możliwości kojarzeń, tyle niezliczonych jednostek, nie istniejących dla zwykłego mózgu, a stanowiących właśnie najważniejszy moment twórczy w duszy artysty, tak że te najprostsze pierwiastki, 2X2, stają się nieskończenie skomplikowanym integrałem.
Stąd całe nieporozumienie.
Historyk literatury zacietrzewia się w jakimś przeżyciu zewnętrznym artysty, analizuje je na wszystkie strony; opisuje z drobiazgowością, przypominającą badacza, który łupież rozszczepia; wyciąga z tego przeżycia Bóg wie jakie wnioski; konstruuje analogie między tym przeżyciem a tworem artysty, a zapomina przy tym o najważniejszej rzeczy, że to przeżycie nie było pochopem do tworu, lecz na odwrót: twór był pochopem do przeżycia. Artysta przeżywa już twórcze swoje przeżycia, i to do tego stopnia, że często nie umie pociągnąć granicy między tym, co twórcze, a tym, co się zewnętrznie naokół niego rozgrywa.
Kiedyś powiedziałem, że artysta nie żyje tak, jakby chciał, ale tak, jak żyć musi. To znaczy, że wszystkie jego przeżycia są tylko materiałem, surowym materiałem, prostą gliną rzeźbiarską, z której on dopiero twór swój kształtuje.
Ale zupełnie tak samo, jak potrzeba kilkudziesięciu tysięcy ton podłego kruszcu, by wydobyć z niego jedną tysiączną grama radu, tak samo odrzuca artysta całe zwały swego materiału, by wydobyć jeden nikły moment, tę oś, naokół której twór jego kształtować się począł.
Historyk literatury może być pewien, że z całego romansu Mickiewicza z Marylą, romansu, który on jedynie tylko twórczo przeżywał – wszystko oczywiście widział w całkiem innych, wymiarach niż zwykły śmiertelnik: złocił, cackał, wypieszczał, stroił w niesłychane bogactwo barw, na prostej szarej kanwie tkał wzorzysty złocisty haft o niesłychanej piękności – pozostał w końcu jeden tylko, nieuchwytny prawie, moment: może róża wpleciona we włosy, może jakiś kryjomy uścisk dłoni, spojrzenie, w którym się nagle cała dusza, jak do krzyku, rozwiera, i ten to moment, nic nie znaczący w prostej ludzkiej algebrze, stał się dla artysty wyjściem dla jego tworu, punktem, naokoło którego wszystko się krystalizuje, osią dla nowego świata w porodzie.
I teraz dopiero w tworze samym realizuje się „twórcze przeżycie”: Mickiewicz nigdy nie widział Maryli takiej, jaka ona była dla otoczenia swego w istocie, zawsze tylko taką, jaką miała wejść w ramy jego tworu.
Dusza jego twórcza dała już w podświadomej swej pracy z góry takie kształty i tę anielskość i powiewność, w jakich w tworze samym występuje; twórca tchnął w „marny puch” olbrzymie zasoby własnej duszy i osadził puch-kobietę na królewskim tronie własną potęgą uczuć.
U artysty istnieje właściwie tylko jeden sposób przeżycia – potencjalny: w fantazji twórczej, a ten jest, zależnie od siły twórczej, nieokreślony i obejmuje nieskończone horyzonty, gubi się w bezwymiarowych perspektywach; realny rodzaj przeżycia, jakim nie-twórca żyje, jest dla niego tylko karmią tamtego – zasilającym go źródłem. Im bogatsza będzie ta karm, im obfitsze źródło, tym bogatszy materiał, w którym artysta tę jedną tysiączną grama radu dla swego tworu odnajdzie. Jedynie w tym celu są dla artysty ważne zewnętrzne, i to jak najróżnorodniejsze, przeżycia.
Z każdego z nich pozostaje mu jakiś osad, jakiś kosztowny kamyczek „z którego układa różnobarwną mozaikę swego tworu.
Dlatego w im szerszych granicach życie artysty się przelewa, tym bogatszy będzie twór.
Fantazja artysty ubogiego w przeżycia może być wspaniała, nawet imponująca, ale, o ile nie jest zasilana przeżyciami rzeczywistymi, będzie zawsze bezkrwista i blada.
Wprawdzie istotny artysta jest zespołem wszystkich możliwych dusz (ludzkich, ale di tylko „rzeczywistość”, wszystko jedno jakiego rodzaju, daje tej zbiorowej duszy tę całą pełnię życia, jaka. istotny twór cechuje.
Artysta właściwie nie zna innego przeżycia ponad twórcze, to znaczy, że każde już w swym zarodzie nosi twór: twór sam jest niejako tylko skondensowanym osadem tego przeżycia, osadem, którego żaden artysta przewidzieć oczywiście nie może. Tę zdumiewającą alchemię dokonywa dusza w swym tajemniczym, podświadomym laboratorium – i w tym sensie życie artysty samo może się tak ułożyć i tak się też istotnie częstokroć układa, że samo w sobie staje się tysiąckroć razy potężniejszym tworem aniżeli ten ujawniony w formie słowa lub kształcie.
Co za wspaniały twór takie życie Byrona – jaka straszna tragedia życia Mickiewicza, beznadziejne, rozpaczliwe szamotanie się Słowackiego, a chyba nie ma potężniejszego arcydzieła nad życie Napoleona!
I w tej myśli będę snuł nić swych wspomnień – raz jeszcze przeorze dawno odłogiem już leżącą glebę (niejeden cmentarz obejdę), spocznę na rozstajnych drogach, skąd wszystkie drogi wychodzą i w nich się gubią – nie dlatego, by tworzyć jakąś „anegdotyczną” historię ani też by wyzyskać naiwną ciekawość publiczności; ale po prostu w tym przeświadczeniu, że krocząc wstecz drogą; mego ubiegłego życia, przeżywając raz jeszcze rzeczy dawno prześnione, ale przeżywając je w nowym świetle – nie w tym rozżarzonym, ogniem buchającym, ale w tajemniczych fioletach półsnu, pólzmroku: przyćmionym świetle rzeczy gasnących – kształtuję twór, który może być w większej mierze „istotnym” tworem aniżeli jakikolwiek bądź utwór literacki.
Z góry jedno zastrzeżenie:
Jeżeli będę w tych wspomnieniach pisał też o sobie, to nie dlatego, bym się uważał za jakąś „czołową” osobistość, bez której społeczeństwo obejść by się nie mogło, za jakieś ważne kółko w jego zegarowym organizmie, bez którego przyrząd mógłby stanąć lub co najmniej narażony byłby na poważne zaburzenia, więc słusznym jest, aby się je z tak ważnym, czynnikiem dokładnie zapoznało, a nawet ma ono prawo żądać od tego osobnika, by je w tajniki swego życia wprowadził – ach nie!
Nic mi więcej obcego i dalekiego nad taką myśl – ja doskonale sobie zdaję sprawę z mego stanowiska wśród mego społeczeństwa, a jeżeli vatum irritabile genus częstokroć choruje na megalomanię, ja od dziecka choruję na manię małości – mikromanię – a z wszystkich legend, jakie o mnie krążą, jedna jest istotnie autentyczna:
– Mistrzu! – zwrócił się do mnie emfatycznie młodzieniec jakiś podczas antraktu mego dramatu.
– Nie jestem mistrzem – szepnął mistrz tajemniczo młodzieńcowi do ucha – ja taki sam osioł, jak ty, robaczku!
Odtąd już młodzieńca więcej nie widziałem tego wieczoru.
Jeżeli więc będę pisał o sobie, to jedynie tylko wtedy, gdy będę rozważał, jakie czynniki wpływały na moją twórczość, co duszę moją kształtowało, jakim wpływom ulegałem; a pisząc o sobie będę się starał dać przyczynek do rozjaśnienia jednej z największych tajemnic duszy ludzkiej: twórczości.
Gdybym na poparcie mej teorii o „nagiej duszy” nie miał innego argumentu nad tajemnicę twórczości, już bym zaiste żadnego innego nie potrzebował.
Dusza – krocząca od jednej wieczności do drugiej, materializująca się tu, na ziemi, coraz to w nowej osobowości; dusza, która raz w tej masce się ukaże, to znów po upływie wieków w całkiem innej – pozostaje i pozostać musi wierną temu zadaniu, jakie jej Odwieczny od samego początku w swym planie stworzenia wyznaczył.
Artysta rodzi się twórcą, był już nim przed wiekami, a może i częściej pojawiał się na ziemi, a za każdym razem Bóg przywodził przed jego oczy całe stworzenie, aby mu nadawał imiona, a według żydowskiej Kabały dał mu dwadzieścia dwa znaki pisma hebrajskiego, by w bezustannych kombinacjach tych znaków starał się dotrzeć do tajemnicy Jego Imienia.
Oczywiście nie myślę się wdawać w żadne wywody teo – ani też antropozoficzne, które ostatecznie są mniej lub więcej fortunnymi koncepcjami ludzkiej fantazji – jedną mam tylko wiarę niezłomną: byłem już na tym świecie może raz, może kilka razy. Może byłem raz kiedyś włóczęgą, rybałtem w średnich wiekach, nad moimi madrygałami prowansalskimi ślęczą dziś uczeni filolodzy – może byłem jakimś bezdomnym urwipołciem, coś w rodzaju Francois Villon, który nieraz ocierał się o szubienicę; w każdym razie nigdy żadnych dostojeństw nie piastowałem. Może za nicowanie wszystkich wartości na ręby język mi kiedyś ucięto, a może wtedy, gdym z Panem Bogiem poszedł na udry, więziono mnie o chlebie i wodzie w piekielnym jakimś in pace – to wszystko możliwe, jedno tylko wyłączone: „czołowe” jakieś stanowisko – zawsze znalazłem się jakoś poza społeczeństwem, już to wskutek drwiącego jakiegoś nihilizmu, dla którego „-wartości życiowe" przedstawiają fatalną bezwartość, już to dla maniackiego ducha przekory, który zawsze mówi: nie! gdy wszyscy inni mówią: tak!
Ale równie dobrze mogę sobie wystawić siebie jako żarliwego mnicha-poetę, który w świętych ekstazach wypisywał hymny na cześć Niepokalanej, a może opętanego jakiegoś ascetę, który wszystkie bogactwa między biednych rozrzucił, a gdy już nic więcej do rozdania nie miał, wziął na siebie zbrodnię innego, wskutek czego według praw ludzkich obwieszonym został, a w jego łachmanach znaleziono bezbożny hymn nie ku Bogu, ale – o zgrozo! – ku Tęsknocie!
Zdawałoby się, że zbyt jowialnie wyobrażam sobie drogę ducha mego w jego rozmaitych bytowaniach: ależ nie! ja tymi wszystkimi duszami po dziś dzień żyję – ja żyję jeszcze tysiącem innych dusz (by je wszystkie wymienić, nie starczyłoby skóry wołowej, chociażby na najcieńsze paski pokrajanej), a możność wysuwania jednej duszy przeciw drugiej, żonglowanie nimi, jak żongler piłkami, możność życia raz tą, raz… inną duszą, trzecią, bądź setną, ba! nawet tysiączną; móc w danej chwili być zbrodniarzem, a równocześnie świętym, niechlujnym opojem, to znowu archanielsko czystym ascetą, wszystko przebaczającym Chrystusem, to znowu mścicielem-szatanem, obłędnym maniakiem, a równocześnie twardym jak spiż Shylockiem – otóż to stanowi twórcę, to jest tajemnicą jego mocy twórczej.
Jak przerażająco bogatą, o jak potwornie rozległym horyzoncie musiała być dusza Szekspira, jeżeli w tysiącach jego postaci każdy człowiek swój wizerunek znaleźć może, a on jedyny ma tych tysiące dusz w sobie!
Jak przepastnie, rozpaczliwie głęboka dusza Dostojewskiego, w której wszelaka najpotworniejsza zbrodnia a zarazem największa świętość z taką przerażającą jasnością i wyrazistością się odzwierciedla!
A przecież ani Szekspir, ani Dostojewski w niczym nie wykraczali przeciw prawom boskim ani ludzkim, ale móc przeżywać potencjalnie życie tych tysiąca dusz w sobie – znaczy tworzyć.
Móc ten potencjalizm przeżywać w takiej potędze, że się widzowi, słuchaczowi, czy czytelnikowi narzuca gwałtownie jako rzeczywistość, rzeczywistsza od tej na jawie – to przywilej geniusza.
Tym razem dusza moja widocznie długo błąkała się w międzyplanetarnych przestworzach, zanim wskutek nakazu, wobec którego wszystkie prawa przyciągania, ciężkości, grawitacji są dziecinnym wymysłem, sposobić się musiała na to, że znowu fala wieczności wypluje ją na sromotny, niechlujny, nędzny padół płaczu.
Długo – długo błądziła, bo nie odczuwa w sobie ani buntów chłopskich, ni fanatycznej zaciekłości wojen religijnych (płacze nad tymi zabytkami sztuki, które przez nie zniszczone zostały), cały okres renesansu, rokoka i baroku dla niej nie istnieje, wstręt ma do oprawców wielkiej rewolucji, głęboką pogardę dla wszystkiego, co demokracją i ochlokracją trąci – zdaje się więc, że ostatni raz bytowała na świecie, kiedy gotyk jął zamierać.
Błądziła dusza moja – wprawdzie wyznaczoną była jej droga, ale ociągała się, bo całe to życie jej w oskorupieniu tam w dole było jej przytomnym, gdyby jakaś skomplikowana formuła matematyczna, zawierająca całą jego mękę, ból, cierpienie i tyle szczęścia, ile go nawet wielki wybraniec losu, Goethe, nie doznał, który twierdził, że gdyby policzył wszystkie te chwile szczęścia, jakie przeżył, nie wypełniłyby jednej półgodziny.
Aż wreszcie dokonał się okres błądzenia i szukania: dusza stuliła skrzydła i zawisła nad śpiącą wsią. Wprawdzie tam noc była, ale dla duszy noc – wiekuistą jasnością, a jasność ziemi nocą.
I w tej wiekuistej jasności ujrzała dusza olbrzymią przestrzeń, równiuteńką jak stół, nagą prawie, tylko tu i owdzie parę dróg obsadzonych wierzbami. Z jednej strony moczary i torfowiska, a miast drzew długie rzędy kup torfu, poprzedzielanych głębokimi rowami, z drugiej strony urodzajne pola: ogromny szmat ziemi obsianej różnorodnym zbożem – jakaś mała górka, na niej wiejski kościółek. W dali szczątki małego lasku, a może tylko zagajnik. Obejrzała się wstecz – srebrna, wielka tafla jeziora, na horyzoncie majaczyła jakaś wieża – jakaś klisza astralna odżyła w pamięci podświadomej duszy: aha! to tu kolebka rodu polskiego – Kruszwica.
A taki bił od wszystkiego smutek, taka bezbrzeżna melancholia, takie korne składanie rąk do troską i cierpieniem przesyconych pacierzy i takie kajanie się przed raz już wyznaczoną dolą ludzką, a ponad wszystkim przeolbrzymi całun tęsknoty, lśniący, mieniący się w takim przepychu, jakiego dusza jeszcze nigdy nie zaznała.
– To tu! – szepnęła dusza.
W samym środku wsi szkoła o wysokim słomianym dachu – tam cichutka i pokorna weszła.
I porodził się syn człowieczy, któremu dano na imię Stanisław.II
To nie przypadek, że przeznaczenie duszę moją właśnie w ten zakątek ziemi polskiej wysłało.
Nie ma chyba nic smutniejszego, więcej monotonnego, większą melancholią przesyconego jak ta beznadziejna równina.
Jeszcze przed rozpoczęciem żniw, gdy się złote fale żyta w wietrze kołyszą i rozśpiewają się jakimś uroczystym, tajemniczym szumem, gdy pola pokładają się pod ciężarem kłosów pszenicznych, bo każdy z nich w sto ziarn bogaty,kiedy grochowiska kwitnąć poczynają, a łany koniczyny i wyki rozścielają się sytymi barwami tkanym kobiercem, kiedy modraki patrzą błękitnymi plamami, jęczmień lśni połyskami starego złota, a maki rozkwitają hektycznym rumieńcem i kąkol smętnieje już przez Odkupiciela potępionym fioletem – to jeszcze pół biedy: jakaś nadziejność w powietrzu, bujna otucha, oczy się skrzą i krok wzdłuż miedz raźniejszym się staje, niebo łaskawie się uśmiecha, przybiera odświętne szaty i zdaje się brać jak najgorętszy udział we wszystkim, co serce ludu, rozgoszczonego na tej ziemi, najwięcej skupionym nabożeństwem przepełnia.
Gdybym znalazł się nagle na tej ziemi podczas dnia, nie wiedząc ani dnia, ani godziny, ani w ogóle nie wiedząc, gdzie się znajduję, z niechybną pewnością mógłbym powiedzieć, że to święto nad święta: Boże Ciało. A gdybym o zmroku błąkał się wzdłuż pól, szedł ścieżynami i miedzami tam dotąd, gdzieby mnie nieomylnie coś poprowadziło – w stronę kościółka na małym wzgórku w Górze – wiedziałbym z całą pewnością, że odbywa się w nim wieczorne nabożeństwo podczas oktawy Bożego Ciała.
Teraz ksiądz zaintonuje jedną z najpotężniejszych pieśni, jaką Kościół duszę grzesznego człowieka z sobą nierozerwalnie spętał, cały kościołek zadrży straszną mocą tego, tak na wskroś polskiego, Dies irae: „Święty Boże, Święty Mocny!” – hymnu nad hymny; teraz na wsze strony zaświeci wybawczym słońcem złota monstrancja, a lud legnie pokotem przed tak wielkim Majestatem.
Wątpię, czy coś tak intensywnie przeżywałem, jak uroczystości i nabożeństwo złączone z tym wielkim świętem!
Tak, tak: to byłoby jeszcze wszystko pół biedy.
Nadziejne wesele kuma się z wnękliwą, zbożną pieśnią modlitewną, uroczystą wielką tajemnicą ciała i krwi Pańskiej; roztapia się w oceanie złota upalnego słońca lub mrok spowija je w gęstsze jeszcze całuny – i pół biedy jeszcze w żniwnym czasie, kiedy pola zaroją się od żniwiarzy, a niezliczone wozy nieraz dniem i nocą wożą do spichrzy przebogaty plon…
Ale niech tylko rozpocznie się czas pożniwny, kiedy rozpoczynają rozorywać nagie rżyska, kiedy aż zbyt często wśród nagich mgieł i mżącego ciągle deszczu rozpocznie się kopanie perek (ziemniaków) i wybieranie buraków – wtedy dusza poczyna się skręcać, wić, kurczeć i chorzeć.
I znowu: gdybym się znalazł na tej ziemi o zmroku, nie znając daty ani miesiąca, ani miejsca, w którym jestem, wiedziałbym niechybnie, że w kościołku na górce odbywa się wieczorne nabożeństwo Zaduszek.
Ten czarny katafalk na środku kościoła, wokół którego ksiądz odbywa żałobne nabożeństwo, te jarzące się wokół gromniczne świece, monotonny, a tak do szpiku kości przejmujący śpiew funeralii niczym jeszcze wobec przerażenia, strachu i grozy, która cały kościół już wypełniać jęła w przygotowaniu czegoś strasznego:
O północy rozewrą się groby cmentarza i wszyscy zmarli powstaną, i podążą do kościółka, i siądą naokół katafalku – i z grobowców swych, przylegających do murów kościoła, powstaną z martwych zmarli tu księża – pięciu ich było czy sześciu – i będą odprawiać nabożeństwo.
W co te wszystkie ponure obrządki i opowiadania, te upiorne straszaki w duszy twórcy-dziecka się przeobraziły, jakim trującym jadem osiadły na dnie jego serca, ten zrozumie, kto trochę głębiej w mój twór się wczyta.
Od Zaduszek począwszy, nic już prócz beznadziejnego, bezpamiętnego smutku – dawno już sczerniało melancholijne babie lato – jak widno i daleko czarne rozorane pola zlewają się z czarnymi moczarami, przepadliskami, torfowiskami, ciągnącymi się po drugiej stronie wzdłuż Gopła: jedna przeolbrzymia, czarna, błotna pustynia. A na niej szaleją wściekłe wichry, a deszcz leje od rana do nocy, od nocy do rana, tygodniami całymi; aż wreszcie wszystko się rozpływa w jednej czarnej kałuży.
Och! co za rozkoszna karm dla dziecka, którego dusza od samego zaczątku była skierowana w stronę najwyższego napięcia bólu i tęsknoty! dziecka, które w siódmym roku życia błagało Boga o większe cierpienia nad te, jakimi Syna swego nawiedził. De la musique, de la musique, avant toute chose!
A czy mógłbym mieć rozkoszniejszą muzykę nad te wściekłe harce, jakie nadgoplańskie wichry wygrywały na potwornych piszczałkach, szatańskich fletach, waltorniach i fagotach, jakie się widuje na obrazach van Aacka lub Breughla piekielnego?
A mózg ludzki nie zdołał jeszcze wymyśleć instrumentów, które by mogły, choćby w najodleglejszym przypomnieniu, oddać tę muzykę szalejącego Gopła, które mnie do snu kołysało!
Ale tę wściekłą, szatańską muzykę buntu, sprzeciwu, wściekłego rozmachu, żądzy odwetu i pomsty koiła, rozpaczne ręce w bezsilnym bólu załamująca, beznadziejna pieśń wielkopiątkowych uroczystości – pod wieczór, w żałobnym kirem wybitym kościele przy grobie Chrystusa! Och, ta pieśń, ta jedyna pieśń: „Żegnaj mi, głowo święta w cierniowej koronie…”, wżarła mi się w duszę do samego dna.
Stąd pewno to wieczne żegnanie w chwale „cierniowej korony” w całym moim tworze.
A w zmroku wyłania mi się postać mej matki – tak drobnej i wątłej, że zdawałoby się, iż żadnego trudu nie zniesie, a wątpię, czyby zdołała jakaś niewiasta przeżyć do późnego wieku to, co ona przeżyła i zniosła – wyłania się jej postać nad odwiecznym klawikordem i śpiewa słabym, dla mnie seraficzną pięknością przepełnionym głosem:
Blade kłosy na odłogu
Jak sieroty twarz,
Pójdę, powiem Panu Bogu,
Że to zagon nasz.
Prosząc o deszcz bezustannie
Wyprosiłam grad,
Pójdę, powiem Marii Pannie,
Że już dosyć strat…
A po szybach zlewał się strumieniami deszcz, na dwór wyjść nie było można, bo tonęło się w błocie, a wicher nadgoplański targał zaciekle wierzchołkami topoli i żywopłotem z „nygusu”, osłaniającym pasiekę mego ojca.
Oj! rozhulała się dusza dziecka w tej roztoczy bólu, żalu, smutku i tęsknoty!…
De la musique! de la musique!
Dosyć było tej muzyki w najróżnorodniejszych tonacjach – ale nie pomnę ani jednej wesołej nuty – a! dziwne: jak nie licują sprośne słowa kujawiaków z ich nieskończenie smutną i rozżaloną muzyką!
Nieraz zastanawiałem się nad tym zdumiewającym faktem. Podłoże prawie pogrzebowe, smętne, pełne jakiejś bolesnej tęsknoty, a na tym sklepisku wyprawia harce rozpusta a nawet bezwstyd!
Jakim cudem kojarzy się bluźnierstwo z kornym kajaniem się przed mocą boską, zbrodniczy nihilizm z najwięcej pozytywną wiarą, religion de la souffrance humaine z potwornym, zimnym wyrachowaniem anarchisty, który z największym spokojem w teatrze bomby na publiczność rzuca, tego samego anarchisty, który przed chwilą bandażował nogę kota, zranioną o jakiś kolec płotu żelaznego!?
To są pewnie te rozmaite dusze w człowieku, z których jedna po drugiej w pewnych warunkach uzyskuje całkowitą autonomię i działa wbrew woli innych dusz.
Może tak być, a może inaczej – ohé, les psychologues! Nic wspanialszego nad widok dwóch dusz, które na wspólnej arenie mózgu pokłócą się, schwycą za bary i poczynają się zmagać! Walka ich nie jest fair: nie ma podstępu, którego by w tej walce nie użyły, nie ma tak wyrafinowanego łotrostwa, jakim nie usiłują się zwalczyć – a z wszystkich stron, jam i szczelin wypełzają setki innych dusz, otaczają kołem zapaśników, dodają otuchy, to znów osłabiają przekleństwem – a najciekawszy match, to ten między już zasiedziałą duszą, cuchnącą „starzyzną”, a jakąś nową, która do jej siedziby wtargnęła, jakaś ultramodernistyczna, rewolucyjna, wywrotowa – wtedy sam Pan Bóg się śmieje i chwyta się za boki!
A czyż jest artysta, w którym by się ta walka nie odgrywała wciąż i wciąż? – tylko u ciasnych, płytkich doktrynerów dławi ta nowa, przybłąkana dusza tę jedyną prawowitą, autochtoniczną.
Oczywiście, komplikuje się niezmiernie cała ta zaciekła walka, jeżeli wszystkie dusze na raz wplątane są w jej rozszalały wir – wtedy jedno uczucie ujarzmia inne albo rozbryzguje się w całym tym chaosie – a bywa, iż dwie całkiem różnorodne dusze zawierają z sobą niemy sojusz, nie czyhają na wzajemną zgubę, ale za obopólnym milczącym porozumieniem – porozumieniem, często zgrzytającym zębami i oślinionym pianą bezsiły – godzą się na to, że jedna odprawia mszę, druga wygrywa na organach bezwstydne shimmy. A gdy jedna święci swe wniebowstąpienie, druga porykuje rozkoszą wpiekłowzięcia.
Och! jak daleko odbiegłem od tematu!
Tematu!? Och, nie! To właśnie najistotniejszy temat: dusza artysty, zasadnicza dominanta, niemożliwa jednak do pomyślenia bez setek innych piszczałek.
Poza tym nie potrzebuję trzymać się jakiegoś tematu – nie piszę pamiętników, błąkam się po ciemnych krużgankach własnej duszy, by móc się zorientować w pieczarach, wąwozach, żlebach obcej duszy.
Nie mógłbym nawet pisać żadnego pamiętnika, przecież ja to wszystko całkiem inaczej, odrębnie, na opak prawie przeżywałem i przeżywam, jak człowiek, który nie jest twórcą.
Kiedym się silił w moim odczycie o Kasprowiczu – „Synem Ziemi go nazwałem – o oddanie tego tajemniczego czaru, uroku, piękności ziemi kujawskiej, pytał ponoć Władysław Rabski, zdumiony w najwyższym stopniu, obok stojącego Kujawiaka: – Przecież tego wszystkiego tam nie ma – gdzie on to widział?!
Ale cóż mnie to na Boga żywego może obchodzić, czy to tam jest, czy tego nie ma?
Ja t o widziałem, ja to t a k właśnie przeżyłem – więc jest. Dla jednego żyzną ziemią pszeniczną lepszą od sandomierskiej, przebogatym źródłem eksploatacji buraków – dla mnie jednym wielkim cudem.
Dałem tylko przykład twórczego przeżycia.
I mocą tego przeżycia będzie może już w przyszłej generacji nadgoplański Kujawiak inaczej patrzył na tę beznadziejną równinę i te błota, moczary i torfowiska aniżeli teraz – a co moc twórczego przeżycia znaczy, chyba już najwspanialszym dowodem „twórcze” odkrycie Tatr przez Chałubińskiego, Eliasza, Witkiewicza.
Trudno i darmo: artysta tworzy wszystkie wartości – bez niego nie byłoby pojęcia ojczyzny, narodu, ziemi – he, he – artysta stworzyć musiał człowiekowi nawet kieszenie w spodniach!
Ale to nie tylko ja widziałem te nadgoplańskie Kujawy w mirażu tych dziwów i uroków: w nieporównanie większej potędze ujrzał je prawdziwy syn tej ziemi, najrodowitszy jej autochton, Jan Kasprowicz, największy z „moich współczesnych”.
Czytajcie jego „Święty Boże, Święty Mocny” – on też t e g o nie widział oczyma, marną funkcją mózgu, on widział je duszą, kiedy przed sześciu wiekami tu bytowała: w czasach straszliwego pomoru, czarnej śmierci, w czasach gdy olbrzymie procesje flagelantów zalały ten szmat ziemi, kiedy człowiekowi zdawało się jeszcze, że zniewoli gniew Boga, gdy ołowianymi prętami rozorze swoje plecy, gdy krzyżem się położy i pozwoli się tratować, jak tratuje się rzepak na boisku stodoły; on widział tę połać ziemi w piekielnej czerwiem nie ustępującego z nieba krwawego komety, którego miotła rózgami po niebie się rozprysła, i on widział, jak rowy napełniły się trupami dżumą zatrutych cielsk – widział, jak niebo się rozpaliło i wściekłe zarzewie na ziemię ciskało.
Tak on widział!
I tak przeżył twórczo Kasprowicz tę samą ziemię, którą by czterema kreskami narysować można, bo przecież nic na niej nie ma. A wspomnienie cholery, jaka nawiedziła ziemię kujawską pod rok 1873, po wojnie francuskiej, wyrosło w „Święty Boże” w przeolbrzymią wizję, godną zaiste jakiegoś Ezechiela.
Och! jak dobrze pomnę to straszne, upalne, pożarne lato, mimo że miałem wtedy dopiero pięć lat… Całymi nocami włóczyły się procesje chłopów od wsi do wsi, a wystraszone dziecko budziło ze snu o litość skowyczące „Święty Boże” albo nad rozwartymi grobami krwawym szlochem zawodzące: „Witaj Królowo! Ad te clamamus, flentes, gementes exules, filii Haevae!"
Nie pomogły ni jęki, ni prośby i błagania: co dzień przeciągały przez moją wieś rodzinną chłopskie wozy z trumnami, skleconymi z czterech desek, które na „cholerycznym cmentarzu”, tuż za wsią, wyrzucano do wspólnych dołów.
Taki sobie prosty fakt, dawno zapomniany! Już na wiosnę porosła trawa na cholerycznym cmentarzu, rozpleniło się na nim najprzedniejsze zielsko, bo o ten cmentarz nie było komu dbać. Twórcza potęga Kasprowicza wyolbrzymiła ten biedny fakt do rozmiarów jakiegoś kosmicznego, żywiołowego kataklizmu.
Teraz zamykam oczy i śnię na jawie.
Kiedy się przejdzie rynek w Inowrocławiu, na którym przed pięciu laty jeszcze sterczał pomnik poległych w 1871 roku Kujawiaków – ohydna „Maryna”, jak tę brzuchatą „Germanię” lud nazywał – skręca się na lewo, a potem już na prawo, idzie się prostą drogą do Szymborza. W lecie, kiedy jest sucho, droga od biedy znośna, ale niech Bóg broni na wiosnę lub jesień: przepastne błoto, w którym szymborzanie szczeniaki topili, a koła wozów aż po osie grzęzły. Ani jednego drzewka przez całą drogę, tylko tuż niedaleko Szymborza figura św. Marcina, wyobrażająca świętego, jak rozcina płaszcz i patrzy z głupkowatym uśmiechem na wyciągającego dłonie żebraka.
Pod tą figurą zakopane są nieczystym sposobem zdobyte skarby – tak lud twierdzi – a często widziano, jak się o północy niesamowitym, diabelskim ogniem palą.
Jeszcze kawałek, może jakiś kilometr, a już widne gospodarstwa
Posadzych, Habrów, Łodygów. kawałek jeszcze: na rogu karczma, a za nią obszerny plac, cały zapełniony brudną sadzawką, potworną w swym brudzie i kale, gdy ją letnie upały wysuszać jęły.
Na prawo od karczmy droga, wzdłuż której liczne zabudowania gospodarskie, a na samym brzegu dwupiętrowa, przez rząd pruski wybudowana szkoła – może jedyny murowany budynek w Szymborzu, stanowił zawsze szczególny mój podziw – trochę dalej schludnie słomą poszyta – chałupa? – nie, to już coś w rodzaju dworku i siedziba nauczyciela szymborskiego, Dybały, alias Dybalskiego, który bardzo ważną rolę miał odegrać w życiu Kasprowicza.
Zabudowania wokół tej chałupy-dworku: stodoła, stajnia, chlew, a nawet – niesłychane na owe czasy – króliczarnia, tworzyły z tej zagrody coś niezmiernie wzorowego; nie dziw też, że nauczyciel Dybała otrzymał na wystawie, jaką szlachta okoliczna kiedyś pod rok 1875 w Szymborzu urządziła, pierwszą nagrodę za chów belgijskich królików i nie widzianych dotąd na Kujawach gołębi.
Dybała-Dybalski był niezwykłym człowiekiem. Jako prosty parobczak w Łojewie zwrócił na siebie uwagę mego ojca, prefekta słynnej na całą okolicę „analfabetycznej akademii łojewskiej”, bo ojciec mój byłby mógł być raczej ogrodnikiem i pszczelarzem, aniżeli nauczycielem – zdumiewała jednak mego ojca niesłychanie rzutka inteligencja parobczaka, jego żywy, gorący umysł, rwący się do nauki. Pomiędzy moim ojcem a młodym Dybała zawiązał się serdeczny stosunek nauczyciela do niesłychanie zdolnego i pojętnego ucznia – prawdopodobnie jedynego ucznia, którym ojciec mój na serio się zajmował – i tak się stało, że po paru latach mógł młody Dybała wstąpić do seminarium nauczycielskiego, a po kilku dalszych latach otrzymał posadę nauczyciela w Szymborzu – gospodarstwo zyskał sobie pewno ożenkiem, tego już nie wiem.
Z Dybałą, teraz już Dybalskim, istniała aż do śmierci Dybalskiego między rodzicami moimi a jego rodziną serdeczna i zażyła przyjaźń. Trochę było kiepskawo z niemczyzną Dybalskiego, więc czasami, a nieraz i parę razy na tydzień, przybiegał z Szymborza do Łojewa, by się ojca mego poradzić, jak ten lub ów raport, podanie lub rekurs napisać.
Droga z Szymborza do Łojewa nie była daleka. Jeżeli się przeszło „rynek” szymborski, a raczej okrążyło się tę niechlujną sadzawkę, ciągnęła się już droga wprost wśród domostw prostych „chałupników”; między nimi stała chałupa, a raczej mała zagroda ojca Jana, która od dziecka wzbudzała we mnie jakiś tajemniczy szacunek – mówiono mi, że jest przepełniona książkami i pismami; tajemnicę tę zdradził mi rówieśnik mój, Władek Dybalski. Potem skręcało się na lewo, szło się długo, długo przez Sikorowo, wieś zamieszkaną przez kolonistów niemieckich, sprowadzonych tam jeszcze przez Fryderyka Wielkiego – znamienne, że teraz już droga aż do samego Łojewa była obsadzona rozłożystymi, cienistymi wierzbami. Zwykle szło się do Łojewa przez tak zwane górki – jakie pojęcie ma się w Kujawach o górach, najlepszy dowód, że wzniesienia dziesięciometrowe górami się zowią – a potem wzdłuż rowów torfowisk, nad zamulonym kanałem, po ścieżynach na trzęsawiskach, po których idąc nogi się zapadały jak po najpyszniejszym wschodnim kobiercu, poprzez belki, na których trzeba było ostrożnie balansować, by się nie zwalić w błotnistą topiel, aż już wreszcie ścieżynką przez ogromną łąkę, ciągnącą się nad Gopłem aż pod nasz dom.
Tym razem przybył Dybalski ani z żadnym raportem, ani podaniem – był mocno zaaferowany, a nowy kaszkiet zafarbował mu spotniałe czoło czarną pręgą.
– Przyszedłem do kolegi po poradę.
– Cóż takiego?
– Mam ucznia w mojej szkole o tak zdumiewających zdolnościach, że Bóg by mnie skarał, gdybym tego nie rozgłosił, bo nie można pozwolić, by taka zdolność miała się zmarnować.
I wyciągnął z kieszeni parę rysunków. Widzę to wszystko, jakby się dziś działo.
– Niech kolega tylko spojrzy! Ten Żyd na tym obrazku, to ten, który co niedziela lata po wszystkich wsiach i wykrzykuje: skórki, skórki! (Co niedziela pod jesień wybiegała z Inowrocławia chmara Żydków i skupywała po okolicznych wsiach skórki zajęcze.) Przecież w tej chwili go poznać – to Szmul Zadek!
– Istotnie! – potwierdził ojciec.
– Albo tu, ten szmaciarz, który odważa gałgany na swojej złodziejskiej wadze! Ale to nie tylko to – ciągnął Dybalski – ten smarkacz wiersze pisze – podał ojcu kartkę papieru – a pamięć ma, bestia, taką, że co raz przeczyta, to słowo w słowo na pamięć wyrecytuje.
Ojciec głęboko się zamyślił.
– Tak! to rzeczywiście niepospolity talent! Trzeba tu coś poradzić, pomóc; szkoda, by się taki chłopak zmarnował.
Odsunął od siebie książkę, w którą przed chwilą się wczytywał – z jaką łapczywością chwyciłem ją po odejściu ojca: Kraszewskiego Poeta i świat. „Trzeba pomóc…”, a po chwili:
– Wie kolega co – właśnie wrócił Józef Kościelski z Egiptu czy też z Jerozolimy, słyszałem, że krok w krok idzie śladami Słowackiego, pełen jest szczytnych ideałów, trzeba mu to wszystko pokazać, z nim pogadać – odstrychnął się całkiem od okolicznej szlachty, uważają go tu za całkiem czerwonego…
To jedno jeszcze pamiętam, że poszli do starego gospodarza Słabęckiego z prośbą o furmankę i tego samego wieczoru ruszyli do Józefa Kościelskiego, który rezydował w bardzo pięknym pałacyku nad Gopłem – w Szarleju, ongiś warownym zamku, który Władysław Biały, książę „Szarlejko”, zdobywał (Józef Kościelski napisał dramat o tym księciu Szarlejko pod tytułem Władysław Biały), a który Szwedzi podczas najazdu Wielkopolski doszczętnie zburzyli. Stał on naprzeciw ogromnego kopca na przeciwnej stronie Gopła, usypanego przez Szwedów, z którego Szwedzi Kruszwicę ostrzeliwali; kopiec ten po dziś dzień istnieje, a zaiste jest godzien, by społeczeństwo polskie gorąco się nim zajęło.
Kopiec ten, dorównywający wysokością kopcowi Kościuszki, jest otoczony wysokim obronnym wałem, oddzielonym od kopca samego głęboką fosą. W przesądnych wierzeniach okolicznego ludu odgrywa on niezmiernie ważną rolę, a wątpię, czy kiedy znalazł się taki śmiałek, który by nocą nań wejść się odważył.
Natomiast widziano częstokroć okolicznych obywateli niemieckich, którzy przeważnie byli masonami – piękną lożę murowaną w kształcie wieży mają stąd niedaleko we wsi Tupadły – zamie – nionych w ogromne czarne psy z jarzącymi się ślepiami, grzebiących za ukrytymi w tym kopcu skarbami.
Stary torfiarz Piernik opowiadał mi, że raz takiego psa-masona ubił poświęconym trojakiem, a jak podszedł bliżej, ujrzał, że z psa została tylko kupka smoły.
Jakim skutkiem wizyta mego ojca i Dybalskiego u Kościelskiego uwieńczona została – nie wiem. Wiem tylko jedno, że młody Jan strasznie się przemęczał w gimnazjum inowrocławskim, do którego oddany został. Och! jaką żółcią musiał być zaprawiony jego tam pobyt od najrychlejszej młodości, ten tylko zrozumieć jest w stanie, kto znał ówczesne stosunki w Poznańskiem.
Między panem a chłopem, dworem a chłopską chałupą, zionęła ta sama przepaść, co ongi za czasów Sasa.
Do gimnazjum mogła tylko szlachta swe dzieci posyłać: chłopskie dziecko w gimnazjum było tak niesłychanym, nieprawdopodobnym zjawiskiem, że wszystkie szlachciątka oglądały takiego raroga z tą samą pogardą, z takim lekceważeniem, w jakim je od dziecka troskliwie chowano: cham nie był człowiekiem.
Sam byłem świadkiem, jak głupi czternastoletni smarkacz w obecności swego ojca, właściciela obszernych dóbr – „posiedzicielem” nazywa się taki pan w byłej dzielnicy pruskiej – uderzył starego stangreta kilkakrotnie w twarz, bo przyprzągł konie trochę za luźno.
Uśmiech zadowolenia i dumy wykwitł na ustach jaśnie wielmożnego pana na ten rycerski czyn swego spadkobiercy.
I raz jeden zdobyłem się na agresywny czyn: wyciąłem jednemu synowi szlacheckiemu policzek, bo głośno wykrzykiwał, że trzeba by podwyższyć o tysiąc procent szkolną opłatę w gimnazjum, aby temu chamstwu zagrodzić drogę do wyższych studiów – ono to „zasmradza” coraz więcej wyższe uczelnie – przecież niesposób z tą hołotą na jednej ławie siedzieć!
Chłopskie dziecko poonczas w gimnazjum! Chryste Panie! Dziś stosunki się zmieniły, ale wówczas, 1870 roku, w Poznańskiem, kiedy Kasprowicz był całkiem nieprawdopodobnym zjawiskiem wśród całej tej kpiącej, wzgardliwej, szydzącej, dokuczliwej zgrai płytkich, wystrojonych i wymuskanych paniczyków – pobyt dziecka chłopskiego wśród nich musiał być ciężką męką i przebolesnym martyrium!
Dzieje takiego dziecka wśród tego wrogiego, bezlitośnie okrutnego otoczenia stokroć razy tragiczniejsze aniżeli najwięcej tragiczny los dorosłego człowieka.
Jaka olbrzymia siła musiała tkwić w małym Kasprowiczu, jaka harda duma, jakie wściekłe pragnienie obrony swej godności, jeżeli zdołał uratować swą duszę od ostatecznego spaczenia i ani na chwilę nienawiść nie obciążyła w jego duszy słońca miłości ciężkim, czarnym kirem. Już wtedy musiała bić od niego wielka moc, bo już po paru latach zyskał sobie tę umysłową przewagę nad swoimi rówieśnikami, która i najzacieklejszych wrogów chamstwa ku niemu zniewalała.
Po Kujawach, oczywiście na tym inowrocławskim odcinku, krążyły tajemnicze wieści o młodym poecie, który ponoć już w Warszawie drukuje swoje wiersze. Koledzy Kasprowicza przyjeżdżali na wakacje i rozsiewali dziwne gadki: jeden widział cały duży zeszyt, opiewający piękność Gopła, inny zasię początek jakiegoś dramatu, tamten znowu czytał bardzo pochlebną odpowiedź jakiejś redakcji warszawskiego pisma – dość, że Kasprowicz był na Kujawach już popularnym, kiedy nie przekroczył osiemnastego roku życia.. A właśnie wtedy sposobiły się Kujawy do uroczystego obchodu pięćdziesięcioletniego jubileuszu pracy Kraszewskiego.
W tym samym czasie, kiedy ja, w najgłębszej tajemnicy przed rodzicami, mozoliłem się, by w uroczystym wierszu wyrazić Kraszewskiemu mój nabożny hołd, wierszem, z którego tyle tylko jeszcze pamiętam:
Choć dziesięcioletni chłopczyna Wykształcenia nie ma…
wędrował młody, osiemnastoletni Kasprowicz od jednej wsi do drugiej i wypożyczał u okolicznych gospodarzy i okolicznej szlachty konie wierzchowe.
W dniu uroczystości wjeżdżał na czele może dwudziestu dorodnych parobczaków na koniach, w kujawskim stroju chłopskim, Jan
Kasprowicz do Kruszwicy, gdzie na wzgórku, kędy sterczy Mysza Wieża, cała uroczystość się odbyła.
Pomysł tej symbolicznej banderii chłopskiej był wówczas niesłychanie śmiałym protestem przeciw uroszczeniom szlachty, która niechętnie dopuszczała do obchodów mieszczaństwo, a tym mniej chłopów.
Jak pruski dyrektor gimnazjum w Inowrocławiu zareagował na tę manifestacyjną eskapadę Kasprowicza, nie wiem, może nie dowiedział się o niej, a może wiedzieć nie chciał – mój hołd, złożony Kraszewskiemu, zwiał nagle na katedrę mego ojca list z Drezna, adresowany do Stanisława Przybyszewskiego.
Można sobie wyobrazić niesłychane zdumienie mego ojca. Widzę go jeszcze, siedzącego na katedrze i przeszywającego mnie surowym wzrokiem – jak ten smarkacz ośmielił się coś bez jego wiedzy zrobić?
Przeczuwałem coś złego, ale widziałem, jak w trakcie czytania twarz ojca łagodniała, a nawet się uśmiechał. Nie dziw!
Własnoręczny list Kraszewskiego, w którym pisze, jak nieskończenie mu drogie te życzenia dziecka, jak gorąco prosi, by niebiosa wszystkie łaski zlały na moją „główkę” – więc tym razem ominęła mnie kara, bo bez woli i wiedzy ojca nie wolno było nic robić.