Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mój brat, Michael - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mój brat, Michael - ebook

Świat marzeń, świat muzyki. Rzeczywistość krzyczy, wyobraźnia tłumi ostre dźwięki. Ania dorasta tak samo, jak jej rówieśnicy, a jednak różni się od nich znacznie. Ma bowiem niezwykłego brata, mieszkającego na drugiej półkuli, znanego całemu światu i choć nigdy go nie spotkała, znają się doskonale. Czy to możliwe w czasach bez internetu?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-426-0
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Źródło

Wczesnym popołudniem ktoś zadzwonił do drzwi. Z ostatniego pokoju wybiegł mały chłopczyk, który — mimo ciągłych zakazów całej rodziny — uwielbiał otwierać każdemu, kto tylko dotknął magicznego przycisku. Babcia jednak była pierwsza, ku wielkiemu niezadowoleniu malca.

— Cóż za niespodzianka! — Klasnęła w dłonie po otwarciu drzwi. — Dlaczego mama nie dała znać, wyszlibyśmy na stację! Proszę, proszę bardzo…

Wzięła pękatą, skórzaną torbę i wprowadziła starszą panią do mieszkania. Uścisnęły się serdecznie, nie zapominając jednak o dostojności, która obowiązywała szlachetnie urodzonych, nawet, jeśli już dawno pozostali bez grosza. W drzwiach pokoju, z którego przed chwilą wybiegł chłopczyk, ukazała się głowa młodej, pulchnej kobiety.

— Heniuś, kto przyszedł?

Malec rozłożył rączki.

— Nie wiem, jakaś okropnie stara pani. Ale może babcia wie, bo mówiła do niej mama.

Twarz kobiety rozjaśniła się uśmiechem.

— Babcia! Dzień dobry, jak to miło, że nas babcia zaszczyca swoją obecnością, sama taki szmat drogi — miała lwowski akcent, który bardzo trudno było ukryć, mimo usilnych starań. — Pewnie zmęczona, tyle godzin w drodze.

— To prawda, ze Szczecina do Bytomia trzeba przejechać całą Polskę. A gdzie macie panów?

— Henryk jest w kiosku, a Cyruś na delegacji, w Warszawie. Będziemy same baby!

— O, co to, to nie, ja nie jestem babą! — Oburzył się mały Heniuś, który najwyraźniej nie tylko swoje imię odziedziczył po dziadku, ale także impulsywny charakter.

— Masz rację, mały rycerzu, ty przecież jesteś mężczyzną. No, chodź, przywitaj się ze swoją prababcią.

Staruszka wyciągnęła rękę, ale Heniuś swoje łapki szybko schował za plecy.

— Nie jestem rycerzem, tylko strażakiem. Rycerze już dawno umarli, nie wiesz o tym?

Odwrócił się i pobiegł do ostatniego pokoju, najwyraźniej niezbyt zachwycony kimś, kto nazywał siebie jego prababcią i był jakiś taki… stary i napuszony. Staruszka roześmiała się jednak i skierowała kroki w stronę łazienki.

— Ech, dzieci, dzieci… z nimi tylko uciecha i kłopoty. Muszę się trochę odświeżyć, zanim zobaczę to małe cudo, moją pierwszą prawnuczkę.

Zamknęła za sobą drzwi, a mama i babcia Heniusia zaczęły przygotowania na przyjęcie dostojnego gościa: jedna w pokoju, druga w kuchni. Woda zagotowała się szybko, obiad właściwie był gotowy do podania, bo „siedział” w nagrzanym piekarniku. Kiedy więc staruszka wyszła z łazienki, wszystko stało na elegancko przygotowanym stole w gościnnym pokoju.

— Nie, najpierw muszę zobaczyć małą. A tu masz, Marysiu, taki drobiazg dla niej.

— Dziękuję… naprawdę, nie trzeba było…

— Dobrze, dobrze, prowadź mnie do niej. Jak ją nazwaliście?

— Haneczka. Proszę, to tam, śpi w łóżeczku.

Poszły do ostatniego pokoju, w którym oprócz oczekiwanego niemowlęcia, bawił się Heniuś, pod troskliwym okiem niedużej, garbatej kobiety, która mogła mieć jakieś czterdzieści lat.

— Iza, dzień dobry, myślałam, że cię nie ma.

— Pilnuję dzieci.

Przywitały się i wreszcie nadszedł oczekiwany moment: starsza pani ujrzała śpiące maleństwo, które — jak się okazało — było głównym celem jej wyprawy. Zawinięta w becik spała słodko, nie zdradzając najmniejszego zainteresowania rzeczywistością.

— Ależ słodka! — Prababcia ze szlachecką dumą patrzyła na Hanię. — Kiedy to dokładnie nas uszczęśliwiła swoim przyjściem na świat?

— Dzisiaj ma akurat dwa miesiące i dwa dni, bo urodziła się dwudziestego siódmego czerwca.

— Dwa miesiące i dwa dni! To już pannica.

Główka, raczej łysawa, poruszyła się lekko na beciku, a zaciśnięta piąstka przejechała po zamkniętych oczkach.

— Budzi się, budzi! Nie… tylko zmienia pozycję. No, śpij sobie, śpij, później przyjdę, jak się wyśpisz, kruszynko ty moja…

Najstarszy prawnuczek podszedł bliżej i pociągnął staruszkę za spódnicę.

— Dlaczego nie powiesz, że ja jestem słodki? Przecież też tak potrafię.

Położył się na tapczanie, ułożył piąstki wokół głowy i zamknął oczy.

— Widzisz? To żadna sztuka. A ona nawet nie umie mówić, tylko wrzeszczy, kiedy nasika do pieluch.

Starsza pani podeszła do chłopca.

— Ty zawsze będziesz pierwszy, mój strażaku, wiesz o tym dobrze. A twoja siostrzyczka jest słodka, bo to takie maleństwo… Gdybyś jednak chciał mnie ukochać, to może w mojej torbie znalazłaby się jakaś dla ciebie niespodzianka.

— Naprawdę? — Buzia mu pojaśniała.

— Spróbuj, przekonaj się sam.

Malec już nie czekał. Wyciągnął łapki i objął mocno szyję staruszki, całując ją w policzek tak serdecznie, że aż zwilgotniały jej oczy.

— A gdzie masz torbę?

— W gościnnym pokoju, chodźmy do niej.

Wzięła go za rączkę i wszyscy wyszli z pokoju.

— Heniuś jest zazdrosny, co? — Szepnęła do ucha Marysi.

— Tak, bardzo, jednak sześć lat był sam. Ale cóż zrobić… Jola nam umarła, więc trochę baliśmy się znowu ryzykować. A Hania też była słaba, straszyli nas, że nie przeżyje, teraz jest na szczęście wszystko w porządku.

Magiczna torba rzeczywiście zawierała niespodziankę: wspaniały, błyszczący wóz strażacki z rozsuwaną drabinką! Heniusiowi serce zamarło w piersiach.

— O! — Zdołał wykrztusić, jakby niezbyt wierzył, że to naprawdę dla niego.

— Podoba ci się?

— Tak… Skąd wiedziałaś, że o takim marzyłem?

— Widzisz, smyku, kochające prababcie wiedzą czasem takie rzeczy.

— Podziękuj, Heniuś.

— Dziękuję… — znów uściskał staruszkę, a potem świat się do niego uśmiechnął, bo długi przedpokój i duże pokoje wspaniale wprost pasowały do zabawy w pożar.

— Czy Heniuś chodzi do przedszkola? — Spytała staruszka już zza stołu, kiedy córka nalewała jej zupę na talerz, synowa córki przyniosła herbatę, a siostra zięcia zabrała do szafki w przedpokoju wypakowane przed chwilą buty gościa.

— Nie, próbowaliśmy parę razy, ale za nic na świecie nie chciał tam zostać. Mama i ciotka opiekowały się nim, kiedy ja byłam w pracy — Marysia usiadła obok babci. — Jest trochę niesforny… Kilka tygodni temu rozpalił ognisko w pokoju ciotki, bo chciał być prawdziwym strażakiem i ugasić prawdziwy ogień. Cóż, był sam, rozpieściliśmy go, to nasza wina.

— A kiedy Marysia była w szpitalu z Hanią — babcia Joasia podała matce sos — poszedł sobie, tak całkiem zwyczajnie, z kolegami na ryby, wie mama — do parku, nad staw. Henryk z Izą szukali go po całym Bytomiu. W końcu znaleźli smyka i Iza z radości się popłakała. Wie mama, co jej powiedział?

— No, co takiego?

— Ciotka, czego płaczesz, przecież jeszcze się nie utopiłem!

— A to ci łobuziak, no, no… Wszystkie dzieci są takie, wyrośnie z tego. To mądry chłopak, będzie się uczył, wyjdzie na ludzi.

Prababcia Głowinkowska, dostojnie wyprostowana, jadła drobnymi kęsami; Marysia zawsze podziwiała te szlacheckie nawyki teściowej i jej matki, ale trochę śmiała się z nich w duchu. Sama pochodziła z biednej rodziny i nauczono ją wprawdzie podstawowych zasad kultury, ale wszelkiego rodzaju konwenanse uważano w jej środowisku za stratę czasu i głupotę nudzących się bogaczy. A Głowinkowscy i Michalscy (rodzina teścia) wywodzili się z rodów szlacheckich, a co za tym idzie, charakteryzowała ich duma, przekora i niewątpliwy talent do trwonienia pieniędzy. Wszystkie majątki przegrywali w karty lub zamieniali na inne uciechy tego życia. Mieli niebywale ciekawą historię…

Heniuś zawył przeraźliwie w pokoju ciotki Izy i zaraz został przez nią ofuknięty.

— Cicho, nie krzycz tak, bo zbudzisz Hanię.

Wobec takiego podejścia do sprawy Heniuś zawył jeszcze głośniej.

— To nie ja, tylko straż pożarna.

Zgodnie z przewidywaniami ciotki, z ostatniego pokoju dobiegł głos płaczącego niemowlęcia.

— Jesteś niegrzeczny, nie będę cię kochać. Pójdę do niej — zwróciła się do Marysi, która ukazała się w progu pokoju gościnnego.

— To nie kochaj — Heniuś wzruszył ramionami i wyjąc jeszcze głośniej, podążył na czworakach do gościnnego pokoju, pchając jedną rączką swoją nową zabawkę.

— Dlaczego chciałeś obudzić siostrzyczkę? Czyżbyś jej nie kochał?

Wzruszył ramionami i wjechał pod stół.

— To po co się obudziła? Przecież jej nie kazałem.

Prababcia zajrzała pod stół.

— Każdy by się obudził przy takim wrzasku.

— A ona wrzeszczy w nocy i ja też się budzę. Potem już mi się nie chce spać, a mama nie pozwala mi brać zabawek. To niech ona nie śpi w dzień, może w nocy będzie cicho.

Prababcia pokiwała głową. Argument, zaiste, trudny do odrzucenia!

— Heniuś, ale ona jest jeszcze taka malutka… nie rozumie, że może komuś przeszkadzać jej płacz. W ten sposób przypomina o swoich potrzebach: głodzie, mokrych pieluszkach, ugniatającej koszulce. A ty już jesteś duży, musisz pomagać mamusi ją wychowywać — jako mężczyzna i starszy brat — a nie jeszcze przeszkadzać.

Weszła ciotka Iza z dzieckiem na rękach.

— Przewinęłam ją, ale chyba jest głodna, bo ssie piąstkę.

Marysia wzięła maleństwo i usiadła na fotelu.

— Pozwoli babcia?

— Ależ oczywiście, bardzo proszę, z przyjemnością popatrzę.

Podeszła do nich. Hania otworzyła szarozielone oczka i spojrzała przez chwilę na nią, potem jednak otworzyła coś innego, wrzeszcząc niemiłosiernie.

— No, już, już, masz skarbie, jedz… — Marysia wsunęła brodawkę w usta córeczki i natychmiast zapanowała cisza, przerywana tylko głośnym przełykaniem maminego mleka.

— Cieszę się bardzo, że macie tę parkę, Cyruś jest moim najstarszym wnukiem, zawsze chciałam dla niego jak najlepiej.

Prababcia usiadła na drugim fotelu i z przyjemnością patrzyła na scenę karmienia. Sama wychowała dziewięcioro dzieci (Joasia była pierwsza), ale żadnego z nich nie karmiła, od tego były mamki. Nadmiar obowiązków przy organizowaniu rautów i przyjmowaniu gości pochłaniał tyle czasu, że z dziećmi przebywała bardzo krótko, najwyżej godzinę dziennie. Starsze towarzyszyły im jeszcze przy stole, ale maluchy przebywały cały czas pod opieką nianiek.

Powiodła wzrokiem po pokoju. Mój Boże… Gdzież te wszystkie luksusowe sprzęty, którymi wypełniona była jej młodość i lata późniejsze, aż do wojny… Splotła dłonie na brzuchu i obracała kciukami raz w jedną, raz w drugą stronę. Siwa głowa lekko opadała na piersi, ale uniosła ją znów. Mieszkanie mają duże… Pokój gościnny posiada wszystko, co mu potrzebne: duże okno, osłonięte nicianą firanką, wyszydełkowaną przez Joasię (która zresztą nie rozstawała się z szydełkiem), zawieszona na ozdobnym drewnianym karniszu; w przeciwległym rogu duży piec z zielonych kafli; na środku okrągły stół, nakryty Joasinym obrusem, z sześcioma wyściełanymi krzesłami; kredens oszklony i etażerka z różnego rodzaju kurzołapami, tj. porcelanowymi figurkami, szklanymi zwierzątkami i zdjęciami w skórzanych ramkach. Rozkładana amerykanka z bordowego pluszu, dwa duże fotele i mały stolik dopełniały reszty. Wszędzie pełno szydełkowych serwetek, wykrochmalonych na sztywno. Drewniana podłoga wylakierowana na bordowo pachniała pastą i czystością. Gdzie tym sprzętom jednak do tamtych, ze Strzemieszyc czy choćby Wólki Zabłockiej… Głowa opadła już swobodnie, drzemka była konieczna do dalszego funkcjonowania.

Babcia Joasia z ciotką Izą pozbierały ze stołu i w kuchni zmywały naczynia. Marysia karmiła Hanię, a niesforny syn stał obok z wozem strażackim w opuszczonej łapce i niesamowicie smutnym wzrokiem. Wyciągnęła do niego rękę.

— Chodź tu, skarbie, przytul się do mamusi.

— Przecież trzymasz Hanię.

— Starczy miejsca i dla ciebie.

Podszedł powoli i z lekką obawą przytulił się do mamy. Pocałowała jasne włoski.

— Czy chcesz potrzymać ją razem ze mną?

— A mogę? — Oczka mu pojaśniały.

— Oczywiście.

Wypuścił swój skarb i objął ostrożnie koronkowy becik.

— Jaka ona jest śmieszna. Dlaczego ciągle jeszcze nie ma zębów? Czy ja też tak piłem mleko od ciebie?

— Tak, piłeś, ale krótko, bo miałeś chore uszka i nie chciałeś ssać. Ząbki rosną dzieciom później, jeszcze kilka miesięcy będzie taka śmieszna.

— Wiesz, to nawet dobrze, bo mogłaby cię pogryźć, nie?

— Uhm…

Hania zasnęła przy piersi, więc po cichutku wstali, aby zanieść ją do łóżeczka i zostawić prababcię samą na jej codzienną, poobiednią drzemkę…

Dwie godziny później w kuchni trwały przygotowania do kąpieli maleństwa, a uśmiechnięty Heniuś z rozkosznymi dołeczkami w policzkach, siedział na kolanach starszej pani i wszystko wskazywało na to, że między nestorką rodu a jej najstarszym prawnukiem zapanowała pełna komitywa.

— Jak ja właściwie mam do ciebie mówić? Bo prababcia to śmiesznie.

— Wystarczy babciu.

— Ale babcia to przecież Joasia, no i ta druga, Kasia, z Chrobrego.

— I w Ząbkowicach też masz prababcię, Michalską, prawda?

— No… ale ona nie przyjechała zobaczyć Hanię.

— Może jeszcze przyjedzie. Masz więc dwie babcie i dwie prababcie, ale wszystkie możesz nazywać jednakowo.

— O, rety… wiesz, od tych ciotek, babciów i innych ludzi kręci mi się w głowie. Dlaczego jest ich tak dużo?

— Bo nasza rodzina jest bardzo liczna, a poza tym twoi rodzice mają wielu znajomych, do których też mówisz ciociu i wujku, prawda?

— No…

— Heniuś, mówi się tak, a nie no — babcia Joasia akurat wyszła do przedpokoju.

— Tak. Opowiedz mi jakąś bajkę!

— Bajkę? A wiesz, przywiozłam aparat fotograficzny i jak mama wykąpie Hanię, zrobię wam zdjęcie.

— E, tam… tata robi nam co chwilę zdjęcia, potem zamyka się w ciemnym pokoju, a potem ręce mu się marszczą i gubi skórę. Wolę bajkę!

Babcia Głowinkowska westchnęła głęboko, najwyraźniej tego akurat nie potrafiła. Przytuliła malca do siebie i odwróciła głowę w stronę okna.

— Bajkę…

Heniuś podążył oczkami za jej wzrokiem.

— Widzisz, smyku, na dworze zaczyna już szarzeć, za chwilę będzie całkiem ciemno. Czy u was, przez to brudne, bytomskie powietrze, widać niebo nocą?

— Pewnie, że widać.

— A co tam jest na tym niebie?

— Przeważnie chmury.

— A jak chmur nie ma?

— No to gwiazdy.

— Właśnie! Gwiazdy… Duże, mniejsze i całkiem malutkie; bardzo jasne i takie bledsze, ledwo widoczne. W różny sposób poukładane. Widziałeś kiedyś Wielki Wóz?

— No… Tak. Tata mi pokazywał. Ale sam nie potrafię go znaleźć. I w Planetarium widziałem.

— Gdzie?

— No, w Planetarium, to jest taka wielka kula w Parku Kultury i tam się leży na fotelach i ogląda nocne niebo. W Chorzowie, wiesz?

— Ach, tak… A wiesz o tym, że każdy człowiek ma swoją gwiazdę?

— Ja nie mam.

— Masz, skarbie, masz.

— Gdzie? Jeszcze jej nie widziałem.

— Tam, na niebie.

— E… ja bym chciał mieć ją tu, w domu.

— Ale gwiazdy najlepiej czują się na niebie, tutaj byłoby jej smutno, bo musiałaby zostawić wszystkie swoje siostry i braci, których bardzo kocha. Tęskniłaby za nimi.

— A skąd mam wiedzieć, że ja też mam swoją gwiazdę?

— Bo widzisz, to jest tak: gwiazdy rodzą się, świecą jakiś czas, potem umierają, zupełnie jak ludzie. I kiedy rodzi się nowy człowiek, w tym samym czasie na niebie zaczyna świecić nowa gwiazda, która będzie towarzyszyć temu człowiekowi przez całe jego życie. A później, po iluś tam latach, człowiek umiera i gwiazda wraz z nim, opuszczając swoją rodzinę i przenosząc się w nicość. Czy widziałeś kiedyś spadające gwiazdy?

— Nie.

— Na pewno jeszcze zobaczysz. A wtedy pomyśl sobie, że wraz ze spadającą gwiazdą znikło w tym momencie jakieś życie ludzkie.

— A jeśli to będzie moja gwiazda?

— Na pewno nie, nikt nie może zobaczyć swojej spadającej gwiazdy, bo jego oczy w tym momencie już nic nie widzą.

— Babciu, to bajka, prawda?

— Może tak, może nie, któż to może wiedzieć?

— Będę szukał swojej gwiazdy, chciałbym ją poznać.

— Próbuj, a nuż ci się uda. Chodźmy do kuchni, bo — zdaje się — kąpiel gotowa.

Heniuś zeskoczył z babcinych kolan i patrzył ciekawie, jak staruszka usiłowała wydostać się z głębokiego fotela. Chciało mu się śmiać, bo okropnie zabawnie wyglądała, kiedy z trudem podnosiła ociężałe siedzenie, opierając się na rękach. Powoli dobrnęła do brzegu i wówczas zwyciężyła własną niemoc, prostując zesztywniałe plecy. Nie roześmiał się jednak, gdzieś tam w głębi serduszka odczuwał, że mógłby tym zrobić przykrość tej dziwnej babci.

W kuchni, przy zamkniętych drzwiach balkonowych, odbywała się już ceremonia kąpania najmłodszej latorośli Michalskich. Po lewej stronie, za piecem, na dużym stole z wysuwaną szufladą, zawierającą dwie duże miednice do zmywania naczyń, leżała już rozebrana Haneczka. Rozglądała się ciekawie i przebierała nóżkami, najwyraźniej kąpielowe zabiegi sprawiały jej dużą przyjemność. Marysia namydliła dobrze drobne ciałko, a potem przeniosła małą do blaszanej wanny, stojącej na dwóch kuchennych krzesłach między stołem a dużym kredensem. To dopiero była uciecha!

— Babciu, wiesz, ona miała złamaną kość, tu, na ramieniu — Heniuś pokazał palcem swój prawy obojczyk, a potem wpakował obie łapki do wody, delikatnie ochlapując nogi dziecka. — Ale teraz już nic nie widać, prawda? — Oparł usta o brzeg wanny i dalej pluskał.

— Po zdjęciu bandaży cała była w pęcherzach — ciotka Iza przyszykowała suchy ręcznik, oliwkę i ubranka.

— Strasznie się upłakałam nad nią — Marysia wyjęła Hanię z wody i zawinęła w duży ręcznik — kiedy musiałam przebijać i dezynfekować te pęcherze. O, tu jeszcze ma ślad, tu też — wskazywała palcem. — Ale już jest dobrze.

Hania, wystrojona w niebieski kaftanik z koronkową kryzką i biało-niebieskie śpiochy, zawinięta w ciepły kocyk, znalazła schronienie w troskliwych ramionach ciotki Izy, która zaniosła maleństwo do ostatniego pokoju. Prababcia, zabrawszy ze sobą Henia i aparat fotograficzny, podążyła za nimi.

— Połóż Hanię na tapczan, dobrze? Chcę im zrobić zdjęcie. Heniuś, połóż się koło siostrzyczki.

Otworzyła klapkę aparatu i wyciągnęła obiektyw, umieszczony na końcu skórzanej harmonijki. Zapaliła jakąś strasznie jasną lampkę, która dokładnie oświetliła rodzeństwo i sprawdzała ostrość. Hania, oparta o poduszkę z falbankami, ssała piąstkę; Heniuś, przyklejony do ściany, patrzył z ciekawością na siostrę. Moment był wspaniały i prababcia wykorzystała go natychmiast.

— Dziękuję! — Zgasiła lampkę i poskładała sprzęt.

— Heniuś, woda czeka! — Zawołała Marysia z łazienki.

— Teraz ja idę się kąpać, pójdziesz popatrzyć?

— Tak, skarbie, tak, tylko zaniosę aparat do torby.

Późnym wieczorem, kiedy dzieci już spały, w pokoju gościnnym świeciły się wszystkie światła. Ciotka Iza cerowała rajstopy Heniusia, dziadek Henryk liczył coś zawzięcie przy małym stoliku, a pozostałe panie grały w Canastę. Zawsze, ilekroć przyjeżdżała babcia Głowinkowska, seanse Canasty przeciągały się do późnych godzin nocnych. Cichutko grało radio, śmieszna skrzynia olbrzymich rozmiarów, która stała na jeszcze większym pudle z półokrągłym przodem. To najnowszy nabytek, adapter Supraphonu, przy którym często bawili się goście Michalskich. Płyt nie brakowało… Duże, ciężkie krążki stały w specjalnie do tego przygotowanych stojakach, poustawianych na etażerce w ostatnim pokoju. Strasznie kusiły Heniusia… Ale obchodził je z daleka, bo do dziś pamiętał ten pas, który tłumaczył mu, że płyt pod żadnym pozorem dotykać nie wolno. A czy to była jego wina, przecież nie miał pojęcia, iż tak łatwo się tłuką…

Zostawmy już dorosłych z ich śmiesznymi problemami. Jest tak piękna noc! Niebo błyszczy od gwiazd, które zdają się odprawiać jakiś rytualny taniec, przelatując deszczem z jednego krańca na drugi. Jak można martwić się pieniędzmi czy rajstopami, albo grać w Canastę, kiedy w sierpniową noc dzieją się tak bajeczne rzeczy za oknem!

Jedna z gwiazd wpuściła promyk do ostatniego pokoju, zatrzymując się przy tapczanie.

— Nie, to dalej.

Następne było łóżko, na którym spał Heniuś.

— Jeszcze kawałek.

Trudno gwiezdnemu promykowi przemykać po zastawionym meblami pokoju! Jest, nareszcie. Łóżeczko, w którym opatulone w becik, spało niemowlę, niewinnie i rozkosznie ruszając od czasu do czasu bródką, jakby ssało. Srebrny promień przejechał delikatnie po jasnym czółku i połaskotał mały nosek.

— Aniu — szeptał — Aniu, obudź się, Aniu…

Maleństwo otworzyło oczka i szara zieleń zalśniła w blasku gwiazdki.

— Dlaczego tak dziwnie mnie nazywasz? Kto ty jesteś? — Mała duszyczka przemawiała wprost z serca, nie używając ust.

— Bo tak właśnie dano nam na imię, gdy urodziłyśmy się dwa miesiące i dwa dni temu: Anna, nie Hanna… Tylko rodzinka będzie cię tak nazywać, niezbyt długo zresztą.

— Kim jesteś? — Uśmiechały się oczka. Jak cudownie świeci to coś, czyż naprawdę można być tak pięknym?

— Ja i ty — to jedno… Jestem twoją gwiazdą. Twoim _alter ego_ we wszechświecie. Urodziłyśmy się razem i razem umrzemy w ziemskim pojęciu.

— Jak cudownie błyszczysz… jest mi dobrze, wspaniale, powiedz, dlaczego tak się czuję?

— Twoja dusza błyszczy jeszcze jaśniej, niż ja, jest o wiele piękniejsza. Musisz dobrze zapamiętać stan dzisiejszej rozkoszy, bo tylko od ciebie będzie zależało, czy kiedykolwiek jeszcze ją odczujesz.

— Czy będziesz mnie często odwiedzać?

— Nie… jeden raz pozwolono mi z tobą się spotkać, potem już tylko będę mogła cię obserwować z daleka. Chcę ci coś powiedzieć.

— Mów. Tak cudownie cię słuchać!

— Będziesz miała bardzo urozmaicone życie. Twoja niezwykła dusza, przepełniona wrażliwością i nadmiarem wyobraźni, będzie wystawiona na wiele prób. Musisz bardzo uważać, aby wśród przeróżnych wydarzeń nie utracić jej niezwykłego piękna, nie stracić tego, co jest najważniejsze: człowieczeństwa. Pamiętaj o tym zawsze, bo nieważne, czy będziesz dostawać baty czy ukłony, nieważne, czy cierpisz niedostatek czy opływać będziesz w zbytki. Najważniejsze, abyś zawsze była człowiekiem.

— Ale cóż to znaczy: być człowiekiem? Przecież nie urodziłam się jako pies, dlaczego więc muszę tak pilnować tego człowieczeństwa?

— Bo tylko jako prawdziwy człowiek istniejesz i istnieć będziesz, żadna sława nie pomoże, jeśli zatraci się człowieczeństwo. A co to jest? Wytłumaczę ci za chwilę. Teraz chcę coś ci zdradzić.

— Jakiś sekret?

— Ogromny… Otóż posłuchaj. Dzisiaj, właśnie w tej chwili, daleko, daleko stąd, urodził się chłopiec. Jego gwiazda jest cząstką mnie, więc w pewnym sensie stanowicie rodzeństwo. Masz, Aniu, gwiezdnego brata. Ale upłynie bardzo dużo czasu, zanim go spotkasz, choć poznasz go wcześniej. Ma czarną skórę, wiesz?

— O, rany…

— Ale ogromnie złotą duszę. Będzie miał ciężkie życie, choć pozna go cały świat i przez pewien czas ten właśnie świat zapragnie nosić go na rękach, obwołując królem. Dostanie od życia wszystko, co wabi i kusi, ale nie otrzyma tego, co najważniejsze: człowieka, który go naprawdę pokocha!

— Dlaczego? Za co taka sroga kara… Ja go pokocham.

— Czy jesteś pewna? To ogromnie trudne.

— Wiem, Ale mimo to pokocham go. Wszak sama powiedziałaś, że jest moim bratem!

— Będzie robił wiele rzeczy, które sfrustrują cię i złamią, nie obiecuj pochopnie.

— Mimo to spróbuję.

— Tylko ty możesz mu pomóc, jeśli tego nie zrobisz, on zginie, jego złota dusza przepadnie wraz z gwiazdą, zamiast zająć jej miejsce. Ratuj ją!

— Czy możesz mi zdradzić jakiś szczegół? Chociaż jego imię… Jak mam go poznać?

— Twoja dusza pozna go na pewno. On i gwiazda dostali na imię Michael…

— Michael…

Po raz pierwszy tej nocy Ania nie postawiła na nogi całego domu. Nikt nie wiedział dlaczego, mama nawet wstawała sprawdzać, czy maleństwo żyje. Skąd mogła bowiem wiedzieć, że przez całą noc promień gwiazdy szeptał swej wybrance sekrety, na których opierało się człowieczeństwo… Skąd mogła wiedzieć, że jej maleńka córeczka myśli już o tym, jak ratować przed zagładą swego dziwnego, gwiezdnego brata… Skąd o tym wszystkim mogła wiedzieć, skoro wolała grać w Canastę, zamiast zachwycać się rozgwieżdżonym niebem i zachłysnąć blaskiem dobrych ludzkich dusz, które już przeniosły się tam, na firmament niebieski, obiecując wieczności, iż zawsze będą ją rozświetlać…2. Coś w rodzaju przełomu

W pokoju panował mrok; szczelnie zasłonięte okno nie przepuszczało żadnych świateł z zewnątrz, tylko maleńka lampka z czerwoną żarówką rzucała niesamowitą poświatę na sprzęty, plakaty na ścianach i rytmicznie poruszających się młodych ludzi. Niemal diabelsko odbijała się od czerwonego tła, które całkowicie znikło w tym świetle, czarna głowa z kosmatą czupryną, podobizna człowieka, który swoją muzyką i osobowością zupełnie zawojował rozkochanych w nowinkach muzycznych nastolatków. Podobny plakat Jimiego Hendrixa znajdował się prawie w każdym mieszkaniu, jeśli tylko zamieszkiwał go jakiś młody człowiek płci obojętnej. Fascynował ich mocą wprost nadludzką. Trudno było porównać uwielbienie dla Jimiego z totalnym amokiem beatlesowskim, ale i w tym przypadku zaćmiło ich porządnie. _Purple Haze_ był najczęściej grywanym utworem na prywatkach; także _All Along The Watchtower_, który był „wyrywaniem duszy” dla Ani. Świat przestawał istnieć, kiedy zaczynały brzmieć pierwsze akordy utworu, a w trakcie gitarowego solo, gdy Jimi przejeżdżał palcem wzdłuż struny, wywołując kosmiczny efekt, Ania odnosiła wrażenie, że umiera i rodzi się na nowo, jako motyl albo koliber, albo dusza Elfa, uwolniona po wiekach z miedzianej, zaśniedziałej skrzynki. Dech zapierało w piersiach. Kochała tego człowieka całą mocą swych dziesięciu lat, wręcz szaleńczo, bałwochwalczo nawet. Kiedy Heniek przyniósł do domu plakat Jimiego, kazała mu zawiesić go nad swoim tapczanem, żeby był pierwszą rzeczą, którą zobaczy po porannym rozwarciu powiek i ostatnią przed wieczornym ich zaciśnięciem. Czasem zastanawiała się, czy Jimi nie jest owym obiecanym Gwiezdnym Bratem; miał przecież czarną skórę i pochodził z daleka, het, zza oceanu, z kraju, w którym żyli ludzie różnych ras, narodowości, wyznań, ciesząc się zupełną swobodą i możliwościami ukazania innym prawdziwej twarzy, głębi osobowości, wszystkich zamierzonych i przypadkowych odruchów, co tutaj, w Polsce, było zupełnie niemożliwe. Coś się jednak nie zgadzało… To imię, które tak głęboko zapadło w serce. Ania wiedziała już, że nie ma w nim nic dziwnego, to po prostu angielska odmiana imienia Michał, ale nie było to dla niej zbyt pocieszające, bo mogło oznaczać, że Michael żyje tam, gdzie Jimi, a więc baaaardzo daleko. Poza tym Jimi był za stary. W głębi serca trochę żałowała, że to nie on, bo naprawdę kochała go prawie do szaleństwa. Wzdychała do gwiazd, myśląc o Jimim i prawie tracąc wiarę w owo gwiezdne objawienie u zarania swego życia.

Z lampy wyłaniał się sznurek, na którym zawiesili pięknie wymalowane litery: A N D R Z E J. Ostatnia impreza przed Adwentem, a ponieważ w całym, licznym zresztą towarzystwie, nie było ani jednego chłopca o powyższym imieniu, postanowili w ten właśnie sposób poczuć się moralnie uprawnionymi do świętowania w tym dniu. Przed Wielkim Postem na sznurku zawieszali śledzia, którego później obgryzali bez użycia rąk, bawiąc się przy tym świetnie.

Oczywiście, królowali Beatlesi. Pocztówki kursowały nieprzerwanie między stolikiem a adapterem, wypuszczając spod igły dźwięki nieśmiertelnych, jak się później okazało, przebojów: _Girl, Michel, Yesterday, All You Need Is Love_… Znali je wszystkie na pamięć, co zresztą wcale im nie przeszkadzało słuchać ich po raz tysięczny i świetnie się przy nich bawić. Ania była z nimi; wyuczona przez brata, nieźle radziła sobie z tańcem, a na prywatkach zawsze było więcej chłopców, niż dziewczyn, więc przydawała się bardzo, a poza tym była czymś w rodzaju gwarancji, że starszyzna zostawi ich w spokoju, bo przecież przy dziecku nie będą robić nic, co mogłoby wejść w kolizję z ich wyobrażeniem o przyzwoitej zabawie. W praktyce różnie to wyglądało, bo prawie dorosła młodzież zupełnie nie czuła skrępowania przed siostrą Heńka, która nigdy słowa nie pisnęła przeciwko nim, a bawiła się z tak żywiołową radością, że trudno było o lepszą partnerkę do tańca. W każdym geście, kroku, ruchu brwi, uśmiechu, jak na dłoni uwidaczniało się jej niewiarygodne umiłowanie muzyki.

— Dlaczego nie posłali cię do szkoły muzycznej? — Janek najbardziej lubił tańczyć z młodszą o osiem lat partnerką.

— Forsy nie mają. Poza tym Heniek miałby pierwszeństwo, on ma o wiele lepszy słuch ode mnie. Zresztą dziwne, że to właśnie ty zadajesz takie pytania, chodziłeś przecież osiem lat do muzycznej i co z tego masz?

— Tak to właśnie jest, kiedy do gry na skrzypcach zmusza się beztalencia podobne do mnie, a prawdziwi potencjalni muzycy są straceni, bo nie ma forsy.

— Heniek lepiej łapie, niż ja. Będziesz grał ze Ślęzanami?

— Nie, zbłaźniłbym się tylko. Jedyny „zawodowiec” wśród czystych amatorów, a do pięt im nie dorastam. Zresztą Czarnul nie chce żadnych skrzypiec, tylko gitary i perkusja, tak jak Beatlesi.

— Czarnul jest super, ale on już nie musi martwić się niemiłymi obowiązkami, a Heniek przecież ma jeszcze szkołę. Jeśli zawali rok, starzy go zabiją.

— Nie zawali, da sobie radę, zobaczysz.

Heniek, przytulając czule drobniutką, delikatną Bożenkę, tańczył zapamiętale, nie zwracając uwagi na otoczenie. Długie włosy — zmora rodziców i dziadków — opadały mu na twarz i kark, z lekka zawijając się na końcach. Delikatny wąsik rozpanoszył się pod wydatnym nosem, szerokie ramiona zaczynały nabierać prawdziwie męskich kształtów.

Otworzyli okno; palili zbyt dużo, dym mógł zaniepokoić rodziców, którzy, co prawda, wiedzieli o nałogu syna, pozwalając mu już nawet palić w domu, ale przecież on sam nie byłby w stanie „wyprodukować” takich ilości nikotynowego „błękitu”. A gdyby weszli niespodziewanie do pokoju, mogliby się zdziwić, bo — oprócz legalnych produktów spożywczych — dysponowali sporą ilością innych, „oprocentowanych”… Niektórzy zresztą coraz bardziej zaczynali przypominać dziwne stwory, jakby nieco zbyt mocno nasiąknięte owymi procentami…

Ania miała świetną zabawę, patrząc na zamglone oczy i bełkotliwe próby dyskusji osób przedawkowanych. Najśmieszniej wyglądała Ewa, która kochała cały świat, no i Włodek, długi jak kij od miotły, który przeginał się w przód i w tył, jakby nie potrafił utrzymać równowagi. Heniek zezował; Wojtkowi co chwilę zjeżdżały okulary; Halina płakała w kącie, użalając się nad strasznym losem, który zmuszał ją do nauki; Janek gubił rytm i seplenił; Rysiek czkał i tylko patrzeć, jak żołądek głośno oznajmi o swoim buncie. Oznajmił; Rysiek jednak nie zdążył do łazienki, więc wystawił chwiejną głowę przez okno i solidnie zabrudził szyby sąsiadom z dołu.

— Ty idioto! — Heniek palnął go w ucho. — Przecież mnie zabiją. Nie masz gdzie rzygać?

— Umieram — Rysiek osunął się na podłogę przy oknie. — Już nigdy więcej.

— Uhm, do następnego biglu. Połóżmy go na tapczan — Heniek przywołał gestem ręki Wojtka i Janka. — Tylko, do jasnej cholery, nie rzygaj już, bo cię zrąbię.

Rysiek rozkrzyżował się na tapczanie, stękając ciężko, a oni wrócili do zabawy. Procol Harum parafrazował Bacha; _A Whiter Shade of Pale_ był ulubioną „pościelówką” kilku ostatnich prywatek. Ania, ledwo sięgając rękami ramion długaśnego Włodka, pomyślała, że jeśli oryginalny Bach jest tak rozkoszny, jak owa parafraza, to koniecznie trzeba będzie się nim zainteresować. Ciekawe, czy Ślęzanie będą robić też taką muzykę, czy tylko big-beat… Na razie grają dobrze, podobają się w Bytomiu, może coś z nich będzie. Heniek wreszcie może do woli wyżywać się na prawdziwej perkusji; ogromnym wysiłkiem kupił sobie oryginalne rifle i teraz już wydawało mu się, że może z góry patrzeć na cały świat. Ania była dumna jak paw, że jej brat gra w prawdziwym zespole na prawdziwej perkusji; kiedy zabierał ją na próby i pozwalał grać na tamburynie lub grzechotkach, uważała to za wielkie wyróżnienie i czuła się jak w siódmym niebie. A później, w trakcie opowiadania o wszystkim swoim rówieśnikom, zadzierała nosa, obserwując ich zaciekawienie i zazdrość.

Kiedy wreszcie sobie poszli, zabrała się za porządkowanie, żeby Heniek nie kręcił się zbytnio po mieszkaniu. Wywaliła go do łazienki i najpierw pościeliła tapczany, a później pozbierała naczynia, resztki jedzenia i popielniczki, wynosząc wszystko do kuchni. Całe szczęście, że dorosła część domowników zagrzewała już kołdry od spodu, można spokojnie posprzątać, bez niczyich zbędnych pytań i zagadkowych spojrzeń.

Heniek jeszcze nie spał, gdy wróciła do pokoju; składał płyty, stojąc boso, w samych spodenkach i zezując spod długiej grzywki. Usiadła na tapczanie, wyciągając z ulgą zmęczone długim tańcem nogi. Heniek umocował pocztówkę na krążku adaptera. Popłynęły wolne, ekscytujące dźwięki piosenki _Je t’aime_. Uśmiechnęła się pod nosem.

— Zakochałeś się w Bożence? Przeżywaj, przeżywaj…

— Jest taka słodka.

— Lubię ją, zawsze się uśmiecha i nie przeklina.

— Wiesz, co robią na tej piosence?

Wzruszyła ramionami.

— Skąd mam wiedzieć? Przecież ich nie widzę.

— Słuchaj dobrze. Oni tam robią dzieci!

Pokiwała z politowaniem głową. Upił się do reszty!

— Będziesz chodzić z Bożenką?

— Myślę! Otwórz okno.

— Będziesz rzygać?

— Zgłupiałaś? Przez okno? Ja nie jestem Rysiek.

— Zgadza się. Ale to nie Rysiek będzie jutro zmywał rzygowiny z szyb Hodylców, tylko ty.

— O, kurczę, ale będzie granda!

— A będzie, będzie.

Otworzyła okno. Ponure chmurzyska zasłoniły nie tylko gwiazdy, ale nawet księżyc. Całe szczęście, że jutro jest niedziela! Jutro? Właściwie już dzisiaj… Heniek zapalił papierosa i podszedł do otwartego okna.

— W styczniu jedziemy na występy do Kłodzka, Czarnul już podpisał kontrakt.

— Dlaczego nie powiedziałeś ludziom?

— To niespodzianka, chcę ich zaskoczyć.

— A Czarnul nie zdradzi?

— Skąd! To był jego pomysł, z tą niespodzianką.

Ziewnęła szeroko, przecierając oczy.

— Może byśmy trochę pospali? Padam na twarz.

— To kładź się, zaraz zamykam.

Dotrzymał obietnicy; po zamknięciu okna zgasił światło i po omacku, obijając się o meble, dobrnął do swego posłania. Zwalił się na nie jak kłoda i za moment sapał równo, zdradzając tym samym głęboki sen. „Jak to dobrze, że leży na brzuchu” — pomyślała. — „Gdyby odwrócił się na plecy, nie zasnęłabym do rana”. Wzrok powoli przyzwyczajał się do mroku, wyławiając poszczególne kształty, także plakat z Jimim. W myślach przesłała mu najpiękniejszy z uśmiechów i wtuliła się z lubością między poduszkę a pierzynę. „Jeśli ktoś obudzi mnie przed południem, zabiję.”

Piąta godzina rano to absolutny środek nocy, zwłaszcza w zimie. Ciotka Iza była jednak nieprzejednana; caluteńki Adwent ściągała Anię z łóżka właśnie o tej porze, aby zdążyć na roraty, które w okrągłym kościele, prowadzonym przez kapucynów, zaczynały się punktualnie o szóstej. Każdego ranka Ania obiecywała sobie, że to już ostatni raz, więcej nie wstanie, bo cóż z tego, iż roraty są takie fajne, kiedy trzeba dla nich skrajnie się poświęcać? Ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa, powieki z ołowiu czy betonu, licho je tam wie, za nic na świecie nie chciały odsłonić źrenic; ciepła pierzyna tak cudownie grzała, gdy tymczasem wystygły piec w pokoju wcale nie wpływał mobilizująco na opuszczenie nagrzanego azylu. Koszmar! Dlaczego człowiek musi się tak męczyć? Heniek rozkosznie pochrapuje, on, jak sam mówi, „wyrósł” już z rorat. Takiemu to dobrze… Ciekawe, czy kiedykolwiek jej pozwolą „wyrosnąć” z takich imprez. „Nie wstanę. Na Jimiego, nie wstanę”. Męczyła się okropnie.

— Jeszcze leżysz? — Ciotka Iza ściągnęła z niej pierzynę. — Wstawaj, bo jak się spóźnimy, odejmą ci punkty i nie dostaniesz nagrody.

Nie ma rady. Pozbawiona pierzynowej zapory przed chłodem otrzeźwiała prędzej; szybko ubierała się, aby ciało całkiem nie wystygło.

— Dlaczego mnie tak męczysz? — Jęczała, naciągając sweter. — Mam wielką chęć wskoczyć z powrotem do łóżka. — Ziewnęła szeroko.

— Nudzisz, Niuńcia. Sama chcesz chodzić, a później buczysz. Chodź, napijesz się kakao.

— Ty masz zdrowie. O której wstajesz, że zdążysz jeszcze ugotować kakao?

— Za dziesięć piąta. Nie masz zamiaru się umyć?

— Zamiar mam, tylko obawiam się, że zimna woda nie pozwoli mi go uskutecznić. Jak ty to robisz, iż słyszysz budzik? Mnie się to pewnie nigdy w życiu nie uda.

— Dzieci śpią twardo, młody organizm bardzo potrzebuje snu. Ale poczekaj, tylko zaczną się obowiązki, skończą się wówczas twoje kłopoty z usłyszeniem budzika i wstawaniem.

— Sama nie wierzysz w to, co mówisz. Ja nigdy nie będę wstawać bezproblemowo, rano jestem autentycznym kawałkiem drewna. A Heniek? On już ma obowiązek wstawania, a nie słyszy budzika, chociaż stawia go na talerzu, a obok kładzie dwie łyżki i nóż. Zresztą, ja też go nie słyszę… Sama wiesz, bo przecież wstajesz co dzień, żeby wyciągnąć niedźwiedzia z barłogu.

— Faktycznie, oboje macie niezniszczalny sen.

Z łazienki Ania wyszła odrobinę przytomniejsza; wypiła kakao i wskoczyła w kozaki. Lampka roratna prezentowała się świetnie: zupełnie jak mały domek z witrażami zamiast szyb, oświetlona z wewnątrz latarkową żaróweczką. Bateria czyniła ją cięższą, niż ta poprzednia, na świeczkę, ale warto było trochę potaszczyć, żeby zrobić wrażenie na innych dzieciach.

Śnieg skrzył się i skrzypiał pod butami, kiedy dla rozgrzewki biegała wokół ciotki Izy, kiwającej się przy lekkim pociąganiu nogi za sobą. Ciotka była pierwszą osobą w rodzinie, którą Ania przerosła, no i zaskarbiła sobie tym samym dozgonną miłość pupilki.

Przez całą długość alejki, rozdzielającej szosę ulicy Roosevelta, ciągnęły się pokaźne ślizgawki, które stanowiły doskonałą rozrywkę dla dzieci podążających do kościoła i w drodze powrotnej. Ania, jak zwykle, „podrzuciła” lampion ciotce.

— Potrzymaj! — Zaśmiała się już w biegu, poprawiając czapkę.

Zima miewa jednak jakieś uroki… Ania miała niezłą wprawę w ślizganiu, absolutnie nie przeszkadzały jej ciemności, mróz i przyprószone śniegiem pole do popisu.

— Bosko!

— Nie mów tak, tylko Bóg jest boski, ślizgawka może mieć wiele przymiotów, ale tego — nie.

— Ech, jaka ty jesteś przewrażliwio… o… ooona! — Ostatnią sylabę wykrzyknęła już ze sterty śniegu, w którą wpadła z rozpędem, po utracie równowagi. Ale fajnie! Spojrzała w niebo, lecz nie mogła swej uciechy podzielić z gwiazdami, bowiem nie dojrzała ani jednej z nich. Ciekawe, czy Michael chodzi na roraty? Bo ślizgawki na pewno lubi, nie istnieją przecież takie dzieci, którym obojętna by była owa cudowna forma rozrywki.

— Wstawaj, przemokniesz i dostaniesz zapalenia płuc, w kościele jest zimno.

— Dobra, już dobra, wstaję — skrzywiła się. — Pewnie, że jest zimno, ale jeszcze nigdy nie zachorowałam, chociaż codziennie się ślizgam.

— Ale nie wpadasz w zaspy, zastygając w nich bez ruchu.

Ech, dorośli! Oni niczego nigdy nie rozumieją. Co może zrobić odrobina śniegu komuś, kto ma taką gorącą duszę, jak Ania! Nic. Zupełnie nic. Absolutnie.

Po powrocie z kościoła Ania wpadła do mieszkania jak burza; szybko zrzuciła zewnętrzne okrycia i wskoczyła ciotce Izie do łóżka, szczelnie otulając się kołdrą. Miała jeszcze trochę czasu do szkoły, więc, tradycyjnie już, spędzała go w ciotczynym posłaniu, wśród wszystkich jej skarbów i pamiątek. Wiedziała, że ciotka za chwilę przyniesie jej śniadanie i pójdzie walczyć ze „starszym”, który wstawał jeszcze oporniej, niż młodsza siostra. Jak to dobrze, że jest wcześnie i można trochę podrzemać, właściwie roraty mogłyby być po południu, tak jak w św. Trójcy, ciekawe, kto u nich wpadł na taki „genialny” pomysł, żeby zrywać ludzi w samym środku nocy…

Pod wieczór już leżała plackiem. Oprócz każdej obolałej kosteczki, najbardziej boleśnie odczuwała gardło, pokryte białymi nalotami, uniemożliwiającymi przełykanie. Gorączka telepała nią lub oblewała potem, na zmianę; jak przez mgłę widziała zatroskane oczy mamy i całe sterty różnych świństw, które wlewali w nią zgodnie z przepisem lekarza.

— Mamuś… — Ledwo było ją słychać.

— Co, skarbie? — Położyła rękę na rozpalonym czole. Dobra, kochana ręka…

— Daj mi czystą koszulę… pływam.

— Powinnaś się wypocić. Ale masz rację, musisz się przebrać.

Odetchnęła z ulgą po zmianie bielizny.

— Przynieść ci coś jeszcze?

— Nie… chyba trochę pośpię.

— Dobrze, córeńko. Zgasić światło?

— Zostaw małą lampkę, chcę widzieć Jimiego.

Przez chwilę było jej prawie dobrze. Już miała zasnąć, gdy pod pierzynę weszły całe zastępy mrówek i dokładnie oblazły jej ciało. To nie było zbyt przyjemne uczucie, więc dziwiła się sama sobie, że nic nie robi, aby wyrzucić je z łóżka.

— Te mrówki mnie denerwują. Idę stąd — powiedział Jimi z plakatu, obracając głowę i wyłaniając się ze ściany.

Dlaczego wcale się nie zdziwiła?

— Zostań. Przecież one są całkiem sympatyczne — plotła bez sensu. — Proszę, nie odchodź. Nie będę mogła bez ciebie żyć.

— Przecież ty kochasz Michaela. Cóż ci po mnie?

— To całkiem co innego. Michael jest tylko moim Gwiezdnym Bratem, on nie potrafi robić z gitarą tego, co ty.

Jimi spłynął ze ściany, aby zmienić się w hipopotama, potem w ogromną jaskinię, do której wessał ją bez pytania o zgodę.

— Cóż ty, do licha, wyprawiasz? Wypuść mnie, nie lubię takich ponurych pomieszczeń.

Echo szumem roznosiło głos po jaskini; każde słowo odbijało się od ściany i wracało w postaci zgniłego pomidora.

— Lubię pomidory, ale bez przesady! Przecież nie takie…

Sok spływał po niej, wsiąkając w skały, które rozlatywały się z hukiem, rozrzucając kamienie po całym świecie. Ogromny samolot przeleciał tuż nad jej głową, zostawiając za sobą trochę czarnego puchu, w który zapadała się raz po raz, tracąc świadomość.

— Jimi, puść mnie i wróć na ścianę. Mam dość tych przygód.

Kwiaty pod nogami zamieniały się w jaszczurki, które właziły w rękawy koszuli nocnej, łaskocząc ją kretyńsko.

— Nie cierpię jaszczurek — powiedziała to tak, jakby zupełnie było jej obojętne, czy je cierpi, czy nie.

Jimi stał na szczycie skały i zrzucał w dół po kolei wszystkie koleżanki, śmiejąc się szatańsko. Mała Ania zamieniła się w powietrzu w liliowego Elfa i odleciała do lasu; reszta dziewczyn rozpływała się we mgle, podrygując w rytm okropnego rechotu.

— Jimi, przestań! Pozabijasz je przecież.

— No to co? I tak z nich nic nie będzie, żadna nie umie śpiewać, ani nie gra na gitarze.

Zrzucił jeszcze Heńka, ale ten pociągnął Jimiego za nogi i obaj, sczepieni nadludzką siłą, koziołkowali w powietrzu, kurcząc się i zlewając w czarno-białą masę, która nagle otworzyła piękne, czarne oczy i smutno spojrzała na Anię.

— Kocham cię — powiedziała masa bez uśmiechu i zalała Anię od stóp do głów, wprowadzając ją najpierw w stan totalnej trzęsiączki, a potem w błogi, długo wyczekiwany spokój.

Jimi wrócił na plakat.

— Chyba wreszcie zasnęła, gorączka spadła. Pół nocy majaczyła, biedactwo, ta angina może człowieka wykończyć — mama troskliwie otuliła Anię i zgasiła światło.

W tym roku nie dostała „roratnej” nagrody, półtoratygodniowy areszt w łóżku wyeliminował ją jako kandydatkę. Nie przejmowała się zbytnio, w końcu na roraty nie chodzi się tylko dla nagrody, a sam pobyt w domu, zwłaszcza po ustaniu uporczywego bólu gardła, nie był taki najgorszy. Jimi, po „gorączkowym” horrorze, nie schodził więcej z plakatu, za to do woli mogła go słuchać, przeplatając od czasu do czasu Beatlesami. Jedzenie przynosili jej do łóżka; w pokoju było zawsze ciepło, bo bardzo dbali o to, aby znów się nie przeziębiła. Całe zastępy podwórkowego i szkolnego towarzystwa przewijały się przez popołudnia, przynosząc ze sobą zeszyty, informacje, mnóstwo plotek i salwy śmiechu, które zresztą zawsze towarzyszyły ich wspólnym zabawom. Ciekawe, że przyszedł też ciemnowłosy Andrzej, który siedział w ławce tuż za Anią, przecież mieszka dość daleko i właściwie nigdy nie utrzymywała z nim bliższych kontaktów. Kurczę, ale on ma cudne oczy, takie ciemnoniebieskie, błyszczące, że też nie zauważyła tego wcześniej! W ogóle jest jakiś taki fajny, o rany, ciekawe, czy będą mogli poznać się lepiej… Mała Ania przychodziła co dzień, także obie podwórkowe Małgosie, mała i duża, chociaż tylko mała Małgosia chodziła z Anią do jednej klasy, zresztą nawet już trzeci rok siedziały razem w ławce. Ach, Gośka była świetna; należała do szkółki łyżwiarskiej i swoje umiejętności na wszelkie sposoby starała się przekazać koleżankom. Nikomu to nie przeszkadzało, że wszystkie cztery jeździły na Gośczynych łyżwach, wymieniając się co jakiś czas, takie przecież były układy. Figurówki kosztowały masę forsy, dla większości ich rówieśniczek były prawie nierealnym marzeniem. Ania z początku panicznie bała się wszelkich prób poruszania obutymi w figurówki nogami po diabelsko śliskim podłożu, ale nieprzeparta chęć przeżycia czegoś nowego przemogła strach i wreszcie jej ciągle zachłanna na przygody dusza mogła poczuć rozkosz posłusznych, cienkich ostrzy i to cudowne wrażenie wolności, kiedy ręce szybują w powietrzu, a wiatr figluje wokół uszu, twarzy i plisowanej, krótkiej spódniczki. Pysznie! Na lodowisko było dość daleko, ale żadna z nich nie uważała tego za przeszkodę. Można było trzy przystanki podjechać tramwajem, a przy okazji wykazać się odrobiną sprytu. Trzymały bilety w rękach, stojąc przy kasowniku, ale kasowały je tylko wówczas, gdy do tramwaju wchodził kontroler. Jeśli go nie było, bilety zachowywały się na następną jazdę. Czasem udawało im się dziesięć razy pod rząd oszukać MPK, ciesząc się bardzo, bo zaoszczędzone na biletach pieniądze mogły wydać w bufecie na słodycze i herbatę. Tylko wieczorami, kiedy niebo rozgwieżdżało się bajecznie, Ania nagle zaczynała mieć diabelskie uczucie oszustwa, bo to, co robiły, jakoś zupełnie nie pasowało do wizerunku człowieczeństwa, przekazywanego jej przez Gwiazdę… Przewracała się z boku na bok, święcie przyrzekając sobie i tej na górze, że już więcej tak nie zrobi. To trochę pomagało; no, przynajmniej na tyle, że w końcu mogła zasnąć, ale kiedy następnym razem sytuacja znów się powtarzała, wtedy przyrzeczenia już nie uspokajały roztrzęsionego sumienia. Do licha, czy przez całe życie będzie taka wrażliwa? Przecież niczego ciekawego nie uda jej się zaliczyć, jeśli wciąż będzie miała jakieś obiekcje… Ciekawe, czy Michael też oszukuje MPK? E… jeśli ma być królem, pewnie nie musi jeździć tramwajami.

Michael… czy ty w ogóle istniejesz? Coraz częściej zaczynam w to wątpić. Chyba naprawdę mam zbyt wybujałą wyobraźnię i przez nią teraz tak się męczę, szukając czegoś, co sama sobie wymyśliłam…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: