- W empik go
Mój język prywatny - ebook
Mój język prywatny - ebook
Profesor Bralczyk kocha język jako zjawisko samo w sobie. A skoro go kocha, kocha się nim posługiwać i uczyć innych posługiwania się nim. Bo wbrew pozorom nie jest to sprawa prosta: czy zawsze wiemy, jak zmienia się znaczenie najprostszego, nawet często używanego słowa w zależności od kontekstu, w jakim je zastosujemy? Profesor jednak nie poucza, lecz gawędzi cudownie, swe językoznawcze pogwarki przeplatając osobistymi wspomnieniami, refleksjami. I choć sam autor przyjął dla swych rozważań formę słownika, dał czytelnikom najciekawszy literacki esej.
Tytuł nie zawiera zdjęć obecnych w wydaniu drukowanym.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0248-9 |
Rozmiar pliku: | 748 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wychowywałem się wśród ludzi mówiących. Moi rodzice byli nauczycielami, ich rodzice też. Dla mnie wszyscy rodzice byli nauczycielami, zresztą tak po trosze pewnie jest. Byli nauczycielami wiejskimi, uczyli wszystkiego. Wszystko wiedzieli. Ojciec na ogół wiedział, że wie, co budowało jego autorytet, matka nie była pewna, co też budowało autorytet. Matka lubiła i umiała mówić – pod warunkiem, że słuchały jej tylko bliskie osoby. Była świetnym mówcą prywatnym. Podobnie jej matka, moja babka. Ojciec publicznie mówił znakomicie. Trafnie, mądrze i dowcipnie, zwłaszcza kiedy go dobrze słuchano. Prywatnie mówił mniej, a były osoby, do których nie mówił.
Jego ojciec, mój dziadek, prawie w ogóle nic nie mówił, posługiwał się tylko groźnymi (dla mnie) monosylabami. Przez to się go bałem i niezwykle szanowałem. Ale był nauczycielem, podobno dobrym, więc pewnie mówił wtedy, kiedy było trzeba. Jego drugi syn, mój stryj, był księdzem. Miał dobre kazania, a prywatnie był jednym z najdowcipniejszych ludzi, jakich znałem.
Byłem (ciągle jestem) dzieckiem wiejskich nauczycieli. To był przywilej, ale i obciążenie. Gdybym był jako dziecko duży i silny, gdybym się źle uczył, miałbym może jakiś mir u kolegów, mimo że byłem dzieckiem nauczycieli. Ale byłem mały i słaby, a do tego (a może przez to?) dobrze się uczyłem. Miałem kompleksy wynikające z odrzucania. Dlatego tak mi zależało, żeby się podobać.
Podobało się innym, zwłaszcza dorosłym, także ojcu (matce mniej), kiedy się podobałem przez mówienie. Mówiłem różne rzeczy od dzieciństwa. Najczęściej recytowałem wiersze. Na szkolnych akademiach zawsze i chętnie. Kiedyś, gdy zaniemogła koleżanka od okolicznościowego wiersza, na akademii z okazji rocznicy rewolucji październikowej powiedziałem Redutę Ordona, co było moim pierwszym (i jednym z ostatnich) aktem sprzeciwu wobec reżimu komunistycznego.
Cieszyłem się, kiedy dawano mi mówić, ale tylko w świecie dorosłych. Wobec rówieśników, dużo silniejszych ode mnie, a więc dużo mądrzejszych, byłem niepewny i skrępowany.
Nie wiedziałem, co trzeba mówić. Niezdarnie kląłem, żeby się przypodobać. Nie umiałem mówić gwarą, chociaż próbowałem.
Odbijałem sobie w szkole, gdzie byłem przemądrzały. Odbijałem sobie na młodszej siostrze, którą wprowadzałem w językowe rytuały i wymuszenia. Tworzyłem systemy zaklęć, którym ochoczo ulegała, a nawet przejawiała własną inwencję.
Słowa mnie zajmowały. Podobno jako trzylatek biegałem wokół stołu, wykrzykując świeżo poznane słowo „cycek”. Gdy moja kuzynka mnie skarciła, zapytałem naiwnie, co mogę wykrzykiwać, biegając wokół stołu. Podsunęła mi dwa pierwsze z brzegu wyrazy, „kartofelek” i „różyczka”. Jak głupi, wykrzykiwałem je z równym entuzjazmem. Pewnie chodziło o to, żeby wykrzykiwać. O Obywatelu Kane nie mogłem jeszcze wtedy słyszeć.
Z polskiego byłem oczywiście najlepszy. Nie robiłem błędów ortograficznych i pisałem najlepsze wypracowania. Wszystko czytałem, co trzeba. Miałem takie przymusowe działanie, żeby czytać całe książki. Jeśli opuściłbym jakąś literę, nie liczyłoby się.
Pamiętam, jak czytałem jako dziesięciolatek Quo vadis.
To była straszna męczarnia, czytałem po parę razy każdą stronę, a potem wracałem, bo przecież mogłem coś przeoczyć. Do dziś uważam, że to jedna z najlepiej napisanych po polsku książek.
Znam jej fragmenty na pamięć.
Wiedziałem chyba od początku, że najlepszą polską książką jest Pan Tadeusz. Czytałem go w kółko od wczesnego dzieciństwa i uczyłem się na pamięć. Efekt jest taki, że nie tylko znam go w większości na pamięć do dziś (nawet chyba coraz więcej i lepiej, bo ciągle go czytam), ale jeszcze zbieram jego egzemplarze i mam jeden z największych zbiorów w Polsce. Na świecie oczywiście też.
Kiedy miałem piętnaście lat, mierzyłem może metr pięćdziesiąt. Przeziębiłem się wtedy i wstałem z choroby za wcześnie. Grali western w kinie, bardzo się spieszyłem, biegłem i spociłem się. Ale zatrzymał mnie pan Jankowski, przyjaciel rodziców, i musiałem z nim porozmawiać. Wiał wiatr i zziąbłem. Następnego dnia położyłem się, jak się potem okazało – na parę miesięcy. Dostałem zapalenia stawów. Miałem w domu komplet dzieł Słowackiego. Przeczytałem wszystko, od deski do deski, z odmianami tekstu. Niewiele zrozumiałem, ale miałem poczucie czegoś ważnego. Po paru miesiącach leżenia osiągnąłem swój obecny wzrost – metr sześćdziesiąt osiem (ale mówiłem zawsze, że dziewięć). I polubiłem serdecznie Słowackiego. Byłem nastrojony romantycznie. Do dziś jestem.
I romantycy rzeczywiście mają udział w moim języku. Częściej ironiczno-zabawowi, z Pana Tadeusza i Beniowskiego, z autotematycznych żartów – niż podniośli. Jakkolwiek mam głęboką świadomość, że język jest tym, co nam dane najbardziej poważnie, co jest najprawdziwsze, bo nie podlega kwestii, to wiem też, że jego prawdziwość najbardziej ujawnia się w jego operacyjnej możliwości tak potwierdzania, jak zaprzeczania, tak mówienia serio, jak ironizowania, tak przekazywania prawdy, jak kłamania. Język jest dla świata, ale jest ponad niego. Najwyraźniej to widać wtedy, gdy jego użycie wiąże się z żartem, dowcipem, zwłaszcza językowym – w każdym razie z dystansem do świata. A także z dystansem do samego językowego opisywania świata. Dlatego oprócz ironicznych romantyków wchłaniałem humorystycznego Sienkiewicza z Trylogii, groteskowego Gombrowicza z Transatlantyku i Ślubu, jawnie już dowcipkujących językiem Tuwima, Gałczyńskiego i Brzechwę. Specjalny wpływ na moje mówienie i myślenie językiem miał (i ma) Stefan Themerson, którego uczniem chciałbym być, z jego precyzyjnym i zarazem luźnym stosunkiem do tego, co można by powiedzieć i co trzeba mówić. Pędrek Wyrzutek i Profesor Mmaa, ale też Kardynał Pölätüo i Bayamus to wprawdzie nie wzorce językowe, ale dobre przyrządy do ostrzenia języka.
Poza większą częścią Pana Tadeusza znam na pamięć kilkadziesiąt wierszy Mickiewicza, drugą część Dziadów i znaczną część trzeciej, wiele wierszy Słowackiego i wielkie fragmenty jego dramatów, Maraton Ujejskiego, niemal w całości Zemstę i Wesele, wiele Tuwima, w tym szczególnie przeze mnie ulubione jego tłumaczenie Słowa o pułku Igora, mnóstwo Brzechwy, 120 przygód Koziołka Matołka i wiele jeszcze rzeczy, których w tej chwili sobie nie przypominam. Mój syn cieszył się tym jako dziecko. Moja wnuczka dzisiaj już mniej.
Uważam za ważne językowo własne identyfikacje: jak wygląda data mojego urodzenia, jak nazywa się jego miejsce, jak sam się nazywam.
Bardzo mnie bawiło, uważałem to zresztą za specjalnie oryginalne, że moja metrykalna data urodzenia różni się od tej prawdziwej. Urodziłem się 23 maja, a w metryce, a potem w dowodzie osobistym mam zapisaną datę 5 czerwca. Czasem się mylę i zamiast piątki piszę szóstkę, przed chwilą też się tak pomyliłem. Urodziłem się w Ciechanowie, metryka i za nią dowód podają, że w Kobylinie. Ta mała wioska niedaleko Opinogóry nazywa się Kobylin, ale, jak to bywa, lokalnie miała i inną nazwę, mianowicie Kobylino, i w tej formie funkcjonuje jako miejsce mojego urodzenia. Nie tylko nieprawdziwe, ale jeszcze przekręcone.
Najdawniejsi przyjaciele mówią do mnie raczej „Bralczyk” niż „Jurek”. Nawet żona tak o mnie do nich czasem mówi. Sama mojego nazwiska nie nosi. Twierdzi, że dodałaby sobie do własnego, notabene bardzo oryginalnego, nazwiska „Bralczykowa”, ale „Bralczyk” – nie.
Jestem bardziej przywiązany do nazwiska niż do imienia. Myślę o sobie jako o Bralczyku. To raczej rzadkie nazwisko, część mojej rodziny zresztą przemianowała się dawno temu na Bralskich, pewnie dlatego, żeby z zamożnych chłopów stać się przynajmniej w ten sposób szlachtą. Niestety Bralczykowie herbu nie mają, czego żałuję o tyle, że jeszcze jakaś nazwa by się ze mną łączyła. Moja matka za to była herbu Kościesza, jako Gołaszewska, a jej matka, Turska z Turskich z Turzy, miała herb Dołęga. Ja nie jestem Kościesza, tym bardziej nie Dołęga, a swoje nazwisko lubię. Wydaje mi się ono z jednej strony oryginalne, z drugiej – bardzo swojskie. Dla mnie rzeczywiście jest swojskie.
Na studiach, gdy trzeba było wpisywać się na listy obecności, przez pewien czas pomijałem imię. Wydawało mi się banalne – w moim pokoleniu chyba tylko Andrzejów więcej było niż Jerzych. Teraz Jerzych mało. Ten zwyczaj pomijania imienia tłumaczyłem tym, że imienia nie używam. Było to na tyle oryginalne, że przyciągało uwagę wykładowców i w sumie się opłacało. Ale nie robiłem tego z wyrachowania.
Studiowałem oczywiście polonistykę. Chciałem być dziennikarzem, wcześniej aktorem. Po części jestem aktorem, moje programy telewizyjne i wykłady mają w sobie coś z aktorstwa. Dziennikarzem też bywam, pisuję felietony, przez rok byłem (trochę malowanym, trzeba przyznać) redaktorem naczelnym ogólnopolskiego dziennika, którego dziś nikt nie pamięta. Ale zostałem polonistą. I językoznawcą, co na początku było mniej oczywiste. Ale kiedy okazało się, że jestem dobry z łaciny (od razu czytałem heksametr heksametrem), że znam język staro-cerkiewno-słowiański (tajemnica była taka, że nauczyłem się na pierwsze zajęcia czytać tę osobliwą cyrylicę), że lubię i znam gramatykę – wybrałem specjalizację językoznawczą.
Najwięcej kłopotu na studiach miałem ze szkoleniem wojskowym. Począwszy od drugiego roku, ze wszystkich egzaminów miałem piątki. Ale nie na Studium Wojskowym. Tu ze wszystkich egzaminów miałem dwójki, nawet musiałem zdawać tak zwany egzamin komisyjny, z przedstawicielem rektoratu. Nie byłem i nie jestem pacyfistą, lubiłem Sienkiewicza i filmy wojenne, starałem się, jak mogłem, i uczyłem, czego trzeba – nic nie pomagało. Po latach obwiniam o to moje podejście komunikacyjne. Na jednym z egzaminów pułkownik zwrócił się do mnie: „zachowujcie się bojowo!”, ale powiedział to tak, że struchlałem. Byłem z pewnością ofermą wojskową, choć wtedy wolałem tak o sobie nie myśleć. Język wojskowy był częstym przedmiotem drwin studenckich – dobrze było mieć jakieś gorsze, śmieszniejsze języki. Niektórzy jednak z wykładowców mieli ciekawe wyczucie językowe. Pamiętam, jak jeden z nich długo szukał, jakie określenie najlepiej by pasowało do mnie, zajmującego właśnie pozycję strzelecką leżąc. W końcu, zrezygnowany, powiedział: „No pizda, pizda! Inaczej nie można powiedzieć”. Zabrzmiało to tym smaczniej, że zaciągał.
Innym śmiesznym, gorszym językiem był język organizacji młodzieżowych, trochę przypominający język partyjny. Działałem w Związku Młodzieży Socjalistycznej – raczej ze względów towarzyskich niż koniunkturalnych – ale i od wewnątrz był ten język, w którym się „towarzyszyło”, dość zabawny. Kiedy potem, już bardziej koniunkturalnie, choć bez ideologicznego wstrętu, zapisałem się do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, jej język brzmiał mi jeszcze śmieszniej nienaturalnie, ale, wprawdzie z pewnym masochizmem i dwój myśleniem, używałem go, świadom śmieszności, także na zebraniach partyjnych.
Wreszcie jeszcze jednym językiem czasem obśmiewanym, ale już niejednoznacznie i z pewnymi kompleksami, był tak zwany „żargon iblowski”, stosowany przede wszystkim przez uczonych z Instytutu Badań Literackich, ale także przez ich bardziej erudycyjnych niż inteligentnych studenckich akolitów. Ten język było w dobrym tonie znać, ale dobrze też było mieć do niego dystans. Inna moja aktywność organizacyjna wiązała się z Kołem Polonistów, w ramach którego prowadziłem Sekcję Językoznawczą, przekształconą potem w Koło Językoznawcze. Sam już ledwo pamiętam, że byłem jego pierwszym przewodniczącym.
Moja językoznawczość rozwijała się wesoło i atrakcyjnie pod okiem wielu najwybitniejszych. Chodziłem na wykłady i seminaria do wszystkich: do Mayenowej i Wierzbickiej, do Doroszewskiego i Bogusławskiego, do Puzyniny i Weinsberga, do Pelca i Bellertowej. A głównie do Haliny Kurkowskiej, mojej najważniejszej nauczycielki, której potem byłem drugim doktorem, po Salonim, a przed Markowskim. Najpierw byłem stylistykiem (różne roczne prace), potem gramatykiem-semantykiem (magisterium), potem pewnie pragmatykiem (doktorat), następnie socjolingwistą i politolingwistą (habilitacja), wreszcie praktycznym retorykiem – i wszystkiemu temu przypisywałem głębokie treści.
Kiedy zostałem na uniwersytecie jako asystent-stażysta z pensją mniejszą od stypendium naukowego, byłem szczęśliwy i pełen zapału. Potem jednak się ożeniłem i zacząłem wędrować po Polsce i nie tylko. W Białymstoku uczyłem gramatyki opisowej i pisałem doktorat, w Sosnowcu uczyłem językoznawstwa ogólnego i pisałem habilitację, w Uppsali uczyłem po prostu polskiego i więcej wypiłem dżinu niż napisałem czegokolwiek, wreszcie w Krakowie badałem prasę, uczyłem retoryki i kończyłem habilitację.
Z doktoratem kłopotów nie było – byłem przez prawie trzydzieści lat najmłodszym doktorem warszawskiej polonistyki, ten rekord pobito parę tygodni temu (piszę to w lutym 2004). Miał długi, bardzo językoznawczy tytuł.
Z habilitacją było gorzej. Pomyślałem po doktoracie, że jest pewien rodzaj tekstów, charakteryzujący się osobliwą paradoksalnością. Są one najbardziej eksponowane, a nikt ich nie czyta ani nie słucha. Język propagandy partyjnej, który obserwowałem także z wewnątrz, wydał mi się niezwykle atrakcyjny jako temat głównie przez swoją napuszoną śmieszność i nielogiczność. Wygłaszałem referaty, pisałem teksty – niestety najczęściej nie do druku. Habilitacyjna książka została zatrzymana w ostatniej chwili przez cenzurę – nawet mały nakład i naukowa oficyna nie pomogły. Był to podobno jeden z bardzo niewielu przypadków, kiedy kolokwium habilitacyjne odbyło się na podstawie nie oficjalnie wydanej książki, ale tekstu powielonego, na prawach rękopisu, przez moich przyjaciół z Ośrodka Badań Prasoznawczych, którego ówczesny szef, Walery Pisarek, był moim mentorem i przyjaznym zwierzchnikiem, a jest językoznawczą instancją i najbardziej wymarzonym rozmówcą nie tylko językoznawczym.
Cieszę się, że jestem językoznawcą. O czymkolwiek jest rzecz, językoznawca zawsze ma tam miejsce, bo rzecz ta zwykle jest wyrażana słowami. Inżynierowie i lekarze, biznesmeni i księża, politycy i reklamiarze – wszystkim się zdarza potrzebować językoznawcy, który lubi się przydać. Toteż się przydać próbuję, daję porady i ekspertyzy, wyrokuję językowo, redaguję i konsultuję. Najdłużej konsultowałem tekst ustawy zasadniczej, czyli konstytucji RP a i tak parę rzeczy musiałem przepuścić, bo mnie przegłosowano. Przez to dziesiąty artykuł ma takie brzmienie, jakie ma.
Jestem polonistą. Język polski jest moim pierwszym i zapewne będzie ostatnim, a naprawdę jest właściwie moim jedynym językiem. Uczyłem się z pewnym powodzeniem łaciny, z mniejszym greki. Znam trochę – konwersacyjnie – serbsko-chorwacki, mam podobno nie najgorszy niemiecki akcent, z biedą się w tym języku dogadam i znam w nim wiele wierszy na pamięć. Trochę znam – więcej w nim mogę powiedzieć, niż zrozumieć – szwedzki. Znam nieźle rosyjski, ale nie lubię czytać grażdanki. Czytam za to bez większych kłopotów po angielsku, ale rozmowa przychodzi mi z trudem. W sumie, jakkolwiek liznąłem wielu języków, nie zaprzyjaźniłem się naprawdę z żadnym. Jeden z moich najbliższych przyjaciół przyznaje się w swojej prawdziwej skromności do znajomości dwudziestu kilku, przy czym kilkanaście podstawowych zna biegle. Ja ze znajomością wprawdzie znaczącego, ale dopiero trzeciego pod względem wielkości spośród nie najbardziej popularnych języków słowiańskich, mam pewne kompleksy. A kiedy przychodzi mi mówić w którymś z innych, odczuwam wręcz nieprzyjemne sensacje fizjologiczne. Wstyd mi za niedowład komunikacyjny.
Ta znacznie ograniczona dyspozycyjność komunikacyjna doprowadziła mnie do pewnej niemiłej autorefleksji. Kiedyś byłem zmuszony do wyrażenia swojej opinii na jakiś gorący temat w jednym z niepolskich języków. Zacząłem ją z mozołem wyrażać. W pewnej chwili zauważyłem, że, wykorzystując zapamiętane frazy, mówię całkiem co innego, niż skłonny jestem twierdzić naprawdę. Zrobiło mi się nieswojo, bo mówiłem wbrew innym obawom względnie swobodnie. Moje samopoczucie jeszcze się pogorszyło, kiedy poczułem, że teraz jestem w obowiązku sam przed sobą uzasadnić racje, które właśnie przeciwko sobie wyrażałem. Zamilkłem, ale autoniesmak pozostał.
Wypowiadam się dość często (nawet teraz) na piśmie, ale o wiele bardziej lubię mówić. Poniekąd dlatego, że verba volant, ale też i dlatego, że jestem trochę niewyżytym aktorem. Lubię mówić i nawet niestety niekiedy to słychać. Zawsze byłem przekonany o wyższości mowy nad pismem, intonacja jest dla mnie niewyczerpanym nośnikiem niuansów znaczeniowych i robienia wrażenia, gesty sprawiają przyjemność niemal fizjologiczną. Nawet kiedy piszę, to po trochu mówię, bo słyszę, co piszę. Ponieważ inni słabiej, nie zawsze wypisuję się tak, jak wypowiadam. Żona uważa, że po prostu powinienem bardziej myśleć o czytelnikach. Jest często moim pierwszym czytelnikiem.
Lubię mówić, zwłaszcza lubię mówić o mówieniu. Szkolę więc mówców (z wyjątkiem polityków podczas kampanii), prowadzę wykłady na różnych uczelniach, mam swoje programy w radiu i w telewizji. Ludzie lubią słuchać o języku, zawsze dobrze jest słuchać o tym, na czym się człowiek zna, a na języku polskim Polacy się znają. Wiedzą też, że inni Polacy mówią gorzej niż oni sami. To dobry, zawsze aktualny temat. Ilu ja wywiadów udzieliłem na temat języka! I, jeśli będzie trzeba, jeszcze poudzielam. Choć nie zawsze i nie wszystkim podoba się, co mówię. Słuchają i czytają mnie głównie ludzie interesujący się językiem, a wśród nich jest wielu purystów. Zatem przede wszystkim jestem krytykowany za nadmierną tolerancyjność.
Istotnie, jeśli są jakieś formy równoprawne w języku polskim, jakieś dwa wzorce odmiany – cieszę się. Lubię, że są postaci i postacie, że to, że będzie padać jest równie prawdopodobne jak to, że będzie padało. Lubię językowe nielogiczności i to, że okręt podwodny jest częściej jednak w wodzie niż pod wodą; że choć życiem pozagrobowym cieszymy się wszyscy, poza letargikami, to tylko o pewnej formie życia tak się mówi; że choć raczej najpierw jeden, potem drugi, to jednak jeden za drugim; że miejsce siedzące nie siedzi. Dopuszczam cofanie się w tył i wracanie z powrotem, akceptuję realne fakty, a nawet słuszne racje. Jestem rzecznikiem większej połowy, świadom, że jest zawsze bardziej prawdopodobna niż idealnie równa z tą drugą, mniejszą. Może ta tolerancja trochę wygodnicka, ale zgodna z moim ludzkim charakterem i, co ważniejsze, z duchem języka – takim, jak go pojmuję.
Czasem jednak mam za złe. Drażnią mnie egzaltacje i mody. Złości nadmiar, zwłaszcza, powiedzmy, czasami, czegoś w rodzaju, jakby, w pewnym sensie, powiedziałbym, obecności czegoś, co można by nazwać być może takim określeniem jak, powiedzmy, czynnik humanistyczny. Takich słów, zmiękczających komunikat już nie do postaci płynu, lecz gazu. Ulotnego oczywiście, jak to gaz. Ale i przeszkadza nadmierna pewność siebie i kategoryczność. A także niepokoi, także niestety czasem i własna, powierzchowność językowa w kontakcie. Stąd niekiedy uważne łapanie za słowa, przysłuchiwanie się krytycznie mowie z wyłączonym myśleniem.
Mam za złe dziennikarzom (także przez siebie szkolonym) ogólnikowość ich pytań. Zdarzyło się na przykład pewnego dnia (już dawno), że dziennikarz Programu III Polskiego Radia zapytał mnie, czy język polski się rozwija. Powiedziałem, że tak, i to bardzo. Dałem przykłady. Po paru godzinach dziennikarka Programu I Polskiego Radia zapytała mnie, czy język polski się rozwija. Nie wytrzymałem i powiedziałem, że niespecjalnie, że mógłby bardziej, i dałem przykłady. Nadano to tego samego dnia, a pewna zaprzyjaźniona, ale poważna pani profesor, wysłuchawszy obu wypowiedzi, miała mi za złe filuterność naukową, podważającą różne rzeczy. Przepraszam bardzo tą drogą.
Myślę o języku jako językoznawca, ale myślę też o nim jako człowiek mówiący. I myślę, że jest tak. Najpierw jest świat. Potem go poznaję różnymi zmysłami. Poznaję go, więc o nim myślę. Ta myśl powinna do niego pasować. Gdyby świat zaczął się dopasowywać do myśli, byłoby niedobrze. Wtedy to ja zacząłbym nie pasować do świata, tylko że o tym bym nie wiedział.
Więc myśl pasuje do świata. Jest tak, jak myślę, że jest, to jest, przepraszam, myślę, że jest tak, jak jest, i tak myślę, jak jest. A wiem, jak jest, kiedy mogę rozpoznać, co jest, a rozpoznaję, co jest, kiedy mogę to nazwać. Niektóre nazwy już znam, innych się domyślam, inne poznaję. Jeszcze inne mogę wymyślić sam.
Myślę, wyobrażam sobie trzy warstwy: jedna to świat, druga to pasujące do niego myślenie, a trzecia to pasujący do tego myślenia (a przez to i do świata) język. I, oczywiście, wiem, że samo myślenie należy do świata, a i język też.
Myślę o świecie, myślę też (czasami po to, żeby od myślenia o świecie uciec) o samym myśleniu. O świecie mówię; mogę, jeśli trzeba, mówić też o myśleniu; i o języku też mogę mówić. Mówić mogę dzięki nazwom. To, o czym w świecie myślę, czyli to wszystko, co się składa na świat, ma swoje nazwy; to, o czym mogę myśleć w myśleniu, czyli co się w mojej myśli składa na myślenie, też ma nazwy. W języku też wiele rzeczy ma nazwy. Sama nazwa ma nazwę „nazwa”, „nazwa” to nazwa nazwy, ale inne nazwy, nazwy innych rzeczy, nazw osobnych już nie mają, można je co najwyżej także nazywać tą ogólną nazwą: „nazwa”.
Ale o tych nazwach można myśleć. Można o nich mówić.
O tym, jakie są. Jak wyglądają, jak brzmią, z czego się składają, co znaczą, z czym się kojarzą.
Spory kawał życia zajmuje mi myślenie i mówienie o tej części świata. Mam nawet niejakie poczucie, że, mówiąc o nazwach, mówię o świecie. A w każdym razie o myśleniu o świecie, a myślenie o świecie to dla mnie najciekawsza część świata. Oczywiście poza tą częścią świata, którą jest myślenie i mówienie o języku. Zresztą kiedy myślę o języku, myślę o najciekawszej części myślenia. Jądrem świata jest myślenie o nim, jądrem tego jądra jest język.
Dobrze, że jestem językoznawcą, bo mogę zajmować się słowami.
Słowa są dla mnie bardzo ważne. Myślę, że tak w ogóle są chyba ważniejsze od rzeczy, chociaż to trudno mierzyć. W każdym razie słowa znam i lubię, rzeczy często nie znam, a wielu z tych, które znam, nie lubię. O słowach dużo myślę.
„Słów nam trzeba, nie czynów!”. A jakimi pięknymi czynami są słowa! Samo to hasło zostało zresztą powiedziane słowami. Poza tym kto powiedział, że jak czyny, to nie słowa, i odwrotnie? Gdzie czyny, tam i słowa. A że czasem słowa bez czynów? To dobrze, że chociaż słowa. Od samego ich braku czynów nie przybędzie.
O słowach napisano i powiedziano dużo dobrego i dużo złego. Jedną ich cechę trzeba znać i uznać. Zgodzić się z nią, choć to trochę trudne. Ich możliwość wyrażania prawie wszystkiego, co kto chce – i to, że drugą stroną ich wspaniałej użyteczności jest ich niemile giętka służebność.
Posłużę się jednym z bardziej znanych cytatów. „Lecz nade wszystko – słowom naszym, zmienionym chytrze przez krętaczy, jedyność przywróć i prawdziwość: niech prawo zawsze prawo znaczy, a sprawiedliwość – sprawiedliwość”. Piękne te i jakże słuszne słowa cytowane są po wielekroć i zawsze wszyscy się z nimi zgadzają. A kiedy wszyscy się z czymś zgadzają, są dwie możliwości. Mogą to być prawdy podstawowe i niepodważalne, takie, że nawet właściwie mówić o nich nie trzeba. Ale (co jest trochę mniej piękne) ta powszechna akceptacja może się wiązać także z różnym, zwykle dowolnym, a najczęściej życzeniowym, rozumieniem myśli i słów, którymi są one wyrażone.
Życzeniowym – czyli takim, jakie mi właśnie odpowiada. Bo często rozumiem myśli tak, jak chcę je rozumieć.
Każdy zatem, nawet chytry krętacz (a może on właśnie przede wszystkim), przyjmie taką rację, którą może po swojemu rozumieć. Przed samym sobą nie będzie przecież chytrym krętaczem. I on właśnie będzie głosił, że prawo musi znaczyć prawo – bo w obu tych wyrazach, i w obu tych pojęciach, będzie widział to samo.
To, co umożliwia takie szczytne i dla wszystkich słuszne apele, jest jednocześnie dowodem na odwieczną przewrotność języka, na ciemną stronę słów: służą kłamstwu równie gorliwie co prawdzie. W języku ustala się znaczenia słów i dowolnie je zmienia. Poeta w swojej zawodowej naiwności jest przeciwko tej ciemnej stronie i właśnie dlatego udowadnia, wbrew woli, że jest ona nieunikniona i że nie ma z tego wyjścia.
Większość tego, co wiem, wiem dzięki słowom, tekstom, językowi. Więcej dowiedziałem się z tego, co usłyszałem i przeczytałem, niż z tego, co zobaczyłem czy poczułem. Ludzi też znam dzięki słowom.
Słowa różnie układam. Najczęściej w wypowiedzi, w teksty. Żeby coś opisać czy opowiedzieć, żeby rozmawiać i kłócić się, żeby być z innymi. Z ogromną większością ludzi, których znam, i z ogromną większością tych, których nie znam, ale o których wiem, jestem przez słowa – przez słowa o nich, ich słowa do innych, ich słowa do mnie i moje do nich.
Układam je, te teksty, czasem dla zabawy. Dlatego, że jakieś słowa bardzo do siebie pasują lub zupełnie nie pasują. To niezupełnie zabawa. To też służy czemuś (zabawa zresztą też służy). Takie układanki dają mi poczucie pewnej autonomii języka, tego, że mogę łatwiej wyobrazić sobie język bez świata niż świat bez języka.
Cieszę się też wyszukiwaniem słów pojedynczych, a to długich, a to krótkich, a to dziwnych, ale możliwych. I form słów. Ale w skrablach nie jestem najlepszy.
Z różnych układów słów słownik wydaje mi się najpoważniejszy i zarazem najbardziej bezsensowny. Na powagę wskazują rzetelność i powaga słowników, ich użyteczność. Na absurdalność – układ alfabetyczny, który dopuszcza, a nawet zakłada przypadkowość. Zawsze mnie bawiło, że wiem, jak się słownik skończy – żyznością.
Ta książka ma układ słownikowy, alfabetyczny. Każde słowo jest tam, gdzie jego miejsce. A do słów dodaję kilka rzeczy. Jakąś myśl osobistą, wspomnienie własne, cytat czy coś innego – to po pierwsze. Po drugie – coś w rodzaju felietonu. Te felietony w większości były wcześniej drukowane właśnie jako felietony, głównie w miesięczniku psychologicznym „Charaktery” i w ilustrowanym tygodniku „Przekrój”. Te pierwsze są dłuższe i dotyczą raczej pojęć niż słów, ale w rezultacie i tak na słowach się kończy. Te drugie, krótsze, to próby pokazania słowa przez zabawę nim, a właściwie zabawę jego różnymi użyciami. Polega ona przede wszystkim na mieszaniu supozycji i używaniu tego samego słowa nie tylko w różnych znaczeniach, ale także na różnych poziomach odniesień. Sam się tym bawiłem, może i czytelnik spróbuje. Czytelniku…NIE MAM ŻADNEGO (chyba) charakterystycznego powiedzonka. A może mam, tylko o tym nie wiem. Takie nieuświadamiane powiedzonko byłoby najbardziej autentyczne, spontaniczne. Dobrze byłoby też, żeby było oryginalne i ładne. Wiele powiedzonek jest banalnych. Literatura i filmy jeszcze je banalizują. Szofer w jednym serialu, damulka w drugim – mieli takie samo powiedzonko. U szofera był to wyraz prostego i bezkompromisowego odbierania świata, u damulki – wyraz pretensjonalnej, ale sympatycznej emocjonalności. Wolę tę pierwszą odmianę. Ale obawiam się, że częściej bywam emocjonalnie pretensjonalny…
Absolutnie
Pachnie transcendencją. Coś ostatecznego. Absolutnie ostatecznego. Dalej nie ma absolutnie nic. I żadnych, absolutnie żadnych wyjątków. Samych „żadnych” mogłoby być za mało.
Może być i absolutnie wszystko, i absolutnie nic. Pamiętam absolutnie wszystko. Absolutnie niczego nie pamiętam. Nie pamiętam, bo zapomniałem, zapomniałem absolutnie. I wtedy to niekoniecznie absolutnie o wszystkim. Mogę zapomnieć absolutnie – o czymś jednym. Na przykład zapomniałem absolut – nie, co przed chwilą napisałem. I mogę absolutnie zapomnieć, że przed chwilą napisałem, że zapomniałem. Absolutnie. Ale wtedy to już powinienem pamiętać, co zapomniałem.
Mogę absolutnie zapomnieć, nie mogę absolutnie pamiętać. Nawet gdy mam pamięć absolutną i pamiętam absolutnie wszystko, to jednak nie mogę pamiętać czegoś jednego – absolutnie. Mogę dokładnie, dogłębnie, ale jak nie wszystko, to nie absolutnie. I już.
I w ogóle jest to niesymetryczne, choć nie absolutnie niesymetryczne. Mogę być absolutnie zmęczony i absolutnie wypoczęty, ale choć mogę mieć absolutnie nowy samochód, to absolutnie starego nie. Może mi się coś absolutnie podobać i absolutnie nie podobać, a nawet nie tylko mnie: może to być absolutnie (w ogóle, dla wszystkich, obiektywnie) absolutnie piękne albo ohydne absolutnie – ale może być tylko, powiedzmy, absolutnie niespodziewane. Absolutnie spodziewane jest absolutnie niemożliwe. Nie mogłoby być też zresztą, jak absolutnie nic, absolutnie możliwe.
I to absolutnie wszystko, co mogę dziś powiedzieć.SZCZEGÓLNIE LUBIĘ SŁOWA ambiwalentne, takie, których ironiczne użycie staje się równoprawne z użyciem podstawowym. Podobają mi się słowa wyrażające wątpliwości, podważające twierdzenia rozmówcy: zwłaszcza te, którymi mogę to zrobić może bezceremonialnie, ale szczerze i bezpośrednio. A oprócz tego, osobno, lubię słowa, które mimo obcego pochodzenia są bardzo proste i wskazują na zażyłość.
Akurat
Słowa w polskim języku akcentuję zwykle na sylabie przedostatniej, zdarza się, że na trzeciej od końca, rzadko – na czwartej. Czasem – na ostatniej. Jest też parę, które mogę akcentować różnie. I akurat to słowo mogę na ostatniej: „akurat”, albo na przedostatniej: „akurat”. Kiedy akcentuję na ostatniej, myślę, że tak akurat będzie bardziej wyraziste: akurat! Mocne, jędrne. Ale potem zaraz myślę, że może akurat wcale nie, że akurat odwrotnie. I akcentuję na przedostatniej, trochę ją przedłużając: akurat.
Mówię „akurat”, kiedy zauważam, że coś bardzo pasuje. Właśnie to, co trzeba. Miało być siedemnaście – i akurat tyle jest. Dobrze by było spotkać teraz Stefana – i akurat Stefana widzę z daleka. Cześć, Stefan. Akurat o Tobie myślałem.
Czyli: w tej chwili. W tej akurat chwili. Albo: akurat przed chwilą pomyślałem. A czasem: akurat za chwilę. Miałem pomyśleć. Albo coś zrobić, co dawno powinienem. Na przykład zadzwonić do Stefana. Jak tylko pomyślałem, akurat zadzwonił telefon. I, jak na złość, musiał to być akurat Stefan.
– Dobrze, że dzwonisz, Stefan. Akurat miałem dzwonić do Ciebie.
– Akurat! (Czyli: „nie wierzę!”. Nie dał się Stefan nabrać. Innych może bym nabrał, ale akurat jego trudno nabrać. Znam go dobrze). Akurat miałeś dzwonić! Mów to komu innemu!
Komu mam mówić? Dzwonię akurat do Stefana, nie do kogo innego. Ale on akurat taki jest. Mógłby być inny, ale jest akurat taki. Taki akuratny. Choćbym go chciał zmienić, akurat jego nie zmienię.
Ale akurat wcale nie chcę. Akurat! Tego by brakowało!ZAWSZE MIAŁEM I MAM nadal poczucie ostateczności, determinacji. Mimo tak częstego wyrażania alternatyw.
Albo
Całkiem porządne słowo. Albo inaczej: wyraz. Używam go, gdy chcę coś połączyć albo rozdzielić.
Mówię „albo”, gdy chcę powiedzieć, że może to to, a może tamto. Ktoś tu był – Jan albo Piotr. Czasem to ważne, kto. Jan albo Piotr – wybieraj! A czasem nie.
Jan albo Piotr, wszystko jedno. A czasem to tak wszystko jedno, że to jedno: „Jan albo Piotr (bo i Piotrem go nazywają) był tu niedawno”. Wtedy czasem to uściślam i mówię raczej: „Jan albo raczej Piotr” albo inaczej: „Jan albo inaczej Piotr”. Albo nie uściślam i nie mówię.
Kiedy mówię „albo przynajmniej”, to to drugie mniejsze jest od pierwszego, a kiedy „albo nawet” – to jest większe. Zrobił to albo przynajmniej chciał. Chciał zrobić albo nawet zrobił. A najciekawsze jest „albo i”. Albo i nie najciekawsze.
Bywa godnościowe. Albośmy to jacy tacy? Co to? Nie doceniają nas? Lepiej niech docenią, albo…
„Albo” daje alternatywę. Czasem mnie ją daje. Słyszę: „Zostań albo wyjdź” – i to jest jasne. Bywa gorzej: „Wyjdź albo cię wyrzucę”. Mam niby wybór, ale przykry. Albo na przykład: „Pieniądze albo życie!”. Czasem wybór jest łatwiejszy: „Śmierć albo pieniądze!” (wybieram to drugie). Albo jakiś nieokreślony, jak, powiedzmy: „Weź zrób coś albo co!”. Nieokreślenie też bywa groźbą: „Uciekaj, albo…”. Nie wiem co – iw strachu uciekam.
Kiedy nie może być zarazem jedno i drugie, mówię „albo” dwa razy. „Albo tak, albo nie!”. A kiedy ten dylemat potwierdzam, mówię te dwa razy razem. Albo albo.
A bywa, że nie wiem, jak jest. I muszę to powiedzieć. Ale też nie muszę wiedzieć. Wtedy udaję, że pytam. „Albo ja wiem?”. Nie wiem, nie muszę. Albo ja jakiś uczony jestem? Albo to mało takich, co to wszystko wiedzą? I jak tak zapytam, zaraz mi lepiej.
Albo i nie.WYKORZYSTUJĘ SZANSĘ, kiedy mogę rzecz ująć niejednoznacznie, z zastrzeżeniami – ale drażni mnie, gdy wykorzystują ją inni. Wyobrażam sobie z przyjemnością pryncypialny świat. Bez warunków i zastrzeżeń. Ale…
Ale
– Ale, ale, Kapitanie wszakże dałeś słowo
– Cóż słowo? Słowo dam na nowo! Ot, słowo!
(Robak z Rykowem w Panu Tadeuszu)
„Ale, ale” to dwa słowa. Mówię tak, jak sobie coś przypomnę. Ale jak ktoś zapomni. A jak na coś wpadnę, mówię „no, ale właśnie”.
Jak nie wierzę, mówię „ale!”. Takie nasze swojskie „akurat!”. Jeszcze bardziej swojskie byłoby „hale!”. Takie Borynowo-góralskie. Żałując, mówię: „ale cóż…”, a podziwiając: „ale…” i wstawiam, co podziwiam, na przykład „ale leje”, „ale heca” itd. Kiedy jestem zaskoczony, kiedy nie zgadzam się z tym, co widzę, mówię „ale przecież to nie tak!” albo coś w tym rodzaju.
A kiedy innych przekonuję, że jednak, że właśnie, to mówię „ale tak!”, często dodając na okrasę „ż”. Czasem przekonuję bardzo. „Bardzo, ale to bardzo”.
Mówię „ale” z grzeczności. Czasem tak układnej, że aż mniej grzecznej od jej braku. „Przykro mi, ale pan się myli”. Zamiast „nieprawda”. „Przepraszam, ale nie mam czasu”. Zamiast „proszę wyjść”. Zwykle wolę słyszeć to drugie, mniej układne.
Ale głównie mówię „ale” między rzeczami, co się ze sobą nie zgadzają. Niby dobrze, ale z drugiej strony źle.
Ładnie, ale bez sensu. Niedobrze: dobrze byłoby, gdyby i ładnie, i z sensem. Szkoda. A z kolei: „bez sensu, ale ładnie” to: wprawdzie bez sensu, ale nie szkodzi, bo ładnie. Zależy, co pierwsze. Liczy się, co na końcu.
„Mogę, ale nie chcę” – nie zrobię. „Chcę, ale nie mogę” – też nie. A „nie mogę, ale chcę”? Może jednak, jeśli bardzo chcę… „Nie chcę, ale muszę”. Oczywiście.
„Przyszedł późno, ale zdążył”. Spodziewałem się, że jak przyjdzie późno, to nie zdąży, a zdążył. Mimo to. „Mądry, ale biedny”. Nie na wiele mu się ta mądrość przydaje. Jak taki mądry, mógłby nie być biedny – a jest. Chociaż taki mądry.
„Niech będzie biedny, ale czysty / Nasz dom…”. Czyli jak biedny, to myślimy, że prędzej brudny? „Biedny, ale uczciwy”. Jeszcze gorzej. To niby, jak kto bogaty, prędzej bywa uczciwy? Chyba powinno być: „bogaty, ale uczciwy”! No nie, tu mam skrót. Biedny to źle – ale uczciwy, to znów dobrze. Tutaj „ale” to tyle, co „za to”, a nie „mimo to”. Ale skąd mam wiedzieć, które to „ale”?
„ Ale” ogranicza. „Tak, ale nie do końca”. „Dobrze, ale nie ze wszystkim”. To czy dobrze? Chyba jednak nie. „Lubił go, ale nie za bardzo” (nie przepadał za nim). „Lubię pomidory, ale nie tak znowu, żeby je jeść”. „Mądre, ale nie za bardzo” – to złośliwa krytyka. „Jesteś inteligentny, ale bez przesady” jest gorsze niż „ty bałwanie”.
Ale na tym nie koniec (czyli czuję, że możesz myśleć, że koniec? Nie: dużo już było, ale jeszcze coś zostało).
Zostało jedno małe „ale”. Rzadziej mówię „duże ale”. Czy to znaczy, że „ale” częściej bywa małe? Wręcz przeciwnie, muszę mówić, że jest małe, bo zwykle bywa duże. A przecież i tak, kiedy mówię, że jest jedno małe ale, rozbijam w pył i proch to, co właśnie powiedziano. Powiedziano i ucieszono się. A ja: „w porządku, ale jest jedno ale”.
I koniec.NIEKTÓRE SŁOWA WYPOWIADAŁEM, żeby dodawały mi tajemniczości. Wypowiadałem je czasem, gdy nie wiedziałem, co powiedzieć. „Ba!”. Woła tak Asasello do Małgorzaty przy pierwszym spotkaniu – to mu umożliwia zniknięcie. Czasem zapisywałem to w zagranicznej formie – bah! Tak pisał zresztą Słowacki. To przypominało (mnie samemu w każdym razie) uderzenie.
Ba
Jedno z pierwszych słów, które człowiek wypowiada. Łatwo je wymówić, ba, nawet przyjemnie. Dźwięczne jest i krótkie. I znaczące.
Bo też znaczeń ma sporo, rozróżnianych intonacją. „Ba!” dziwię się, nieco rozczarowany. Już byłem w ogródku, a tu okazuje się… Baaa – nie mogę powstrzymać jęku zawodu. To bardzo dziwne, zaskakujące!
A z drugiej strony używam „ba” przy mówieniu o rzeczach zrozumiałych aż do oczywistości. Do potwierdzania, wskazywania, że to zupełnie normalne, gdy wziąć pod uwagę, że… Ba, mówię, w tej sytuacji to nic dziwnego… To przecież jasne! Mówiąc „ba”, pokazuję, że dobrze rozumiem działanie okoliczności.
„On to zrobił we czwartek? Ba, we czwartek każdy by zrobił! Gdybym ja tam był we czwartek, też bym zrobił…”. Tylko że jak to powiem, wtedy mogę usłyszeć inne „ba”: „Ba, gdyby! To byłaby całkiem inna sprawa! Łatwo ci powiedzieć! Trzeba było być!”.
I dziwnie rozczarowujące, i banalnie oczywiste, i zwracające uwagę na łatwość mówienia. A oprócz tego wskazujące na to, że coś tak bardzo jest (ba, pewnie, że jest!), i na to, że wcale tego nie ma (ba, jeszcze tego by brakowało!) – czyli w pewnym sensie potwierdzające, że jest inaczej, niż mówisz (tak!). Czy myślisz.
Ba, na tym nie koniec. Używam „ba”, żeby pokazać, że nie koniec. Że nawet więcej. Ba, czasem dużo więcej.
A kiedy się ze mną nie zgadzasz, mogę powiedzieć „ba” parę razy i ostrzec Cię w ten sposób. Ba, ba, ba, nie zapędzaj się! Uważaj!
Uważam.NIE PRZEPADAM za przesadą językową. Bardzo mnie razi mówienie, że coś jest jakieś: niebywale, fantastycznie, niesłychanie. Ale lubię słyszeć, że coś jest jakieś – bardzo. Mówić też. Gdyby to się znów przyjęło, wróciłbym do mówienia, że dosyć.
Bardzo
Jak się zastanowić, to dosyć dziwny wyraz. Nawet bardzo dziwny. Dziwnie brzmi i wygląda. A w ogóle jest jakiś niezupełny. Bardzo co?
Stopniuje się, jak najbardziej. Ale też nie bardzo sam się stopniuje, tylko pomaga w stopniowaniu czegoś innego, co samo nie bardzo potrafi. Ciepło – cieplej, ale gorąco – bardziej gorąco. „Goręcej” jest jakieś takie nie bardzo.
Z jednej strony – kawałek formy odmiany, z drugiej – bardzo przyzwoite samodzielne słowo. Jak bardzo samodzielne, zależy od użycia.
Dodaję „bardzo” do nazwy jakiejś cechy, kiedy chcę wyrazić duże jej natężenie. I bardzo dobrze. Ale często „nie bardzo” nie tyle mówi, że to natężenie jest małe, ale że w ogóle cechy brak. To już nie bardzo w porządku. Czyli wcale nie w porządku. Coś nie bardzo. Samo „nie bardzo” też znaczy, że nie bardzo w porządku. Czyli nie w porządku.
Mogę też powiedzieć: „nie za bardzo”, kiedy jakaś cecha nie występuje w stopniu dostatecznym, ale to mniej lub bardziej odnosi się do wszystkich przymiotników i przysłówków. Ale do „bardzo” – jak najbardziej. Niedobrze, kiedy coś jest za bardzo, ale jak nie za bardzo, to też nie najlepiej. Nie za bardzo. Tym bar – dziej, że używam tego „nie za bardzo” (i „nie bardzo” też) nie wtedy, gdy jestem bardzo szczery. Bardziej z grzeczności.
I z grzeczności najczęściej mówię „bardzo proszę”, „bardzo dziękuję”, „bardzo przepraszam”. A także „bardzo mi miło”. Albo: „naprawdę bardzo mi miło”. „Bardzo, ale to bardzo mi miło”.
No, teraz trochę przeholowałem. Nawet bardzo.JAKO DZIECKU TRUDNO mi było rozstawać się z matką. Ona też tego nie lubiła. Podobno największym zaklęciem, zatrzymującym ją przy mnie, była prośba: Mamo, bądź. Matkę to rozbawiało i wzruszało. Wtedy rzeczywiście trudniej odejść.
Bądź
Oczywisty rozkaźnik. Kiedy chcę, żeby ktoś był, mówię mu: „bądź”. Ale zwykle nie w ogóle, rzadko przecież mam okazję przywoływać kogoś z niebytu lub w bycie utwierdzać. Zwykle wystarcza mi chcenie, by był gdzieś, kiedyś, jakiś. Mówię mu: „bądź tu jutro o piątej” bądź też: „bądź dla niego miły”. Czasem mogę połączyć miejsce i sposób – wtedy i do siebie mogę tak mówić i mówię na przykład „bądź tu mądry”. To niby ja mam być mądry, czyli: w tej kwestii mądry nie jestem. „bądź tu mądry i pisz wiersze” – mogę dodać.
Mogę użyć „bądź” zamiast „niech będzie”, ale nie do woli. Mówię tak na przykład o woli, ale podniośle i formalnie, głównie w modlitwie. „Bądź wola Twoja”.
Przez „bądź” czasem chcę, czasem się zgadzam. Wtedy mi wszystko jedno i „bądź” to tyle, co „kolwiek”. Cokolwiek. Co bądź. Wszystko jedno. Ale jakkolwiek „jakkolwiek” nie ma negatywnego „jak nie kolwiek”, „jak bądź” ma, tyle że znaczy to to samo. „Jak bądź” to tyle co „jak nie bądź”. „Co bądź”. „Co nie bądź”. Jak mi zupełnie wszystko jedno, mogę nawet powiedzieć: „cokolwiek bądź”.
To nie wszystko. Mam jeszcze parę użyć, to w końcu przecież nie byle słowo, to bądź co bądź forma słowa „być”. Można sobie różnie myśleć, ale bądź co bądź… Czyli – niech tak sobie jest, co jest, jednak! Bądź co bądź!
Bądź też co innego… Tu to tyle, co „lub” (też jakby rozkaźnik, od lubienia). Mogę użyć „lub” albo „albo” bądź „bądź”, dla pewności też dodać „też”. Bądź też nie dodawać.