Mój kochany mąż - ebook
Mój kochany mąż - ebook
Wszyscy dowiedzą się, czego nie mówi jej mąż…
Jade i Cam Lasky są szczęśliwym małżeństwem. Mają dwójkę dzieci oraz prosperujący biznes w branży restauratorskiej. Jednak ich świat wywraca się do góry nogami, gdy Jade zastaje w domu zamaskowanego napastnika. Gdy Cam walczy, by zebrać pieniądze na okup, Jade zaczyna się zastanawiać jakie jeszcze sekrety ukrywa przed nią mąż.
Cam może być dobrym ojcem, znanym szefem kuchni oraz idealnym mężem, ale ma też drugą stronę. I to właśnie przez to jego rodzina znajduje się w niebezpieczeństwie. Napastnik obserwował ich, a teraz zamierza upublicznić ich rodzinne sekrety.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-971-1 |
Rozmiar pliku: | 647 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
15:18
Widzę czającą się w cieniu postać, a pierwsze, o czym myślę, to dzieci. Strach o nie uderza we mnie niczym rozpędzony pociąg. To jest właśnie rodzicielstwo w pigułce: przerażenie związane z troską o ich dobrostan. Kiedy staraliśmy się z Camem o to, żebym zaszła w ciążę, w ogóle tego nie przemyśleliśmy – tej przytłaczającej niepewności, gdy lekarz po raz pierwszy dał nam na ręce nasze dzieci, zmartwienia, które nam towarzyszy, gdy nie ma ich obok. W chwili, gdy dostrzegam ruch w garażu, instynktownie i bez wahania wyciągam ręce do moich dzieci. Mój mózg identyfikuje osobę, która z postury wydaje się mężczyzną, osobę, której nie powinno tu być, dlatego wpycham ich drobne ciałka za siebie.
Czający się w moim garażu mężczyzna. Oddychający tym samym powietrzem.
Nie ruszam się. Nie mogę. Nie walczę. Nie uciekam. Po prostu stoję jak wryta.
Myślę o telefonie, który znajduje się pod stertą śmieci w mojej torebce. Myślę o przycisku alarmowym na panelu znajdującym się w wiacie, za zamkniętymi drzwiami. Myślę o kluczach, które leżą w torebce, razem z telefonem. Nawet jeśli uda mi się wyprowadzić nas z garażu, dokąd pójdziemy? Nigdy nie uda nam się schronić w domu, a tył posesji ogrodzony jest płotem, bramę otwiera się z pomocą pilota albo po odblokowaniu skomplikowanego zamka z zabezpieczeniami dla dzieci. Nie mamy dokąd uciec.
– Nie ruszajcie się. Nie mówicie ani słowa, to was nie skrzywdzę.
Jego głos dobiega z tak bliska. Jest zachrypnięty, unosi się w gorącym powietrzu przepełnionym moim strachem. Nie wierzę w ani jedno jego słowo. Zwłaszcza gdy podchodzi bliżej, a ja mogę mu się lepiej przyjrzeć. Mężczyzna ma na twarzy maskę. W ręce trzyma pistolet. Ubrany jest cały na czarno, ma nawet rękawiczki. Żeby nie zostawić odcisków palców.
Biegnij. Krzyczę na siebie w myślach, popychając się do działania. Zabieraj dzieci i uciekaj.
Teraz.
Po moim kręgosłupie przebiega dreszcz. Włosy na całym ciele stają mi dęba.
Ten mężczyzna jest tutaj, żeby mnie skrzywdzić. Żeby nas skrzywdzić.
A ja wciąż nie jestem w stanie się ruszyć.
Więc tak to właśnie jest. Tak moje ciało reaguje na niebezpieczeństwo, zalewają je fale gorąca i przerażenia – tak samo jak wtedy, gdy wyczuwasz guzek pod pachą i twój świat wywraca się do góry nogami. Niektórzy uciekają. Inni krzyczą. A ja stoję jak wryta, milcząc z przerażenia.
Dzieci także stoją w bezruchu. Wpatrują się w niego pełnymi przerażenia oczami. Czuję, jak mała rączka chwyta nogawkę moich spodni.
– Proszę – udaje mi się wykrztusić, ale nie jestem w stanie dokończyć tego, co chciałam powiedzieć. Proszę, nie krzywdź moich dzieci. Proszę, nie strzelaj do nas. Te słowa są zbyt przerażające, by wypowiedzieć je na głos.
Podchodzi bliżej. Porusza się gładko, ale jest coś złowrogiego w tym, jak stawia kroki na betonowej podłodze. Wygląda jak zwierz na polowaniu, napięty, gotowy do skoku. Cała ta złowroga energia gromadzi się tuż pod powierzchnią.
– Weź mój samochód. – Wyciągam w jego stronę torebkę, obrzydliwie drogą, od projektanta, kupioną kilka lat temu. – W środku są kluczyki i mój portfel. Ja…
– Nie chcę twojej torebki. I nie chcę twojego samochodu. – Głos ma głęboki i szorstki, przypomina głos nałogowego palacza.
Czuję, jak żołądek mi się zaciska. Szukam czegoś w jego oczach i ustach – bo tylko tę część jego twarzy widzę – ale nic nie dostrzegam. Szukam jakiejś cząstki ludzkości, ale nic tam nie ma. To tak, jakby chcieć zobaczyć splot na zapakowanym płótnie.
Mimo to staram się zapamiętać każdy możliwy szczegół. Niecałe metr osiemdziesiąt wzrostu, średnia budowa ciała, szerokie ramiona. Biały, rasy kaukaskiej. Widzę to po jego zielonych oczach nakrapianych bursztynowymi plamkami i skrawku różowej skóry dookoła jego twarzy. Zęby ma białe i równe, wyglądają na sztuczne.
– Chcesz pieniądze? Nie mam gotówki, ale mam kartę. Pin to 4–3–0–8.
– Jade. Ćśś.
Gdy wypowiada moje imię, czuję przypływ paniki i w końcu cofam się, zwiększając dystans między nami. Przez cały czas trzymam dzieci za sobą i popycham je w stronę drzwi garażu.
Zachowaj spokój.
Nie panikuj.
Cokolwiek się wydarzy, nie wpuszczaj go do domu. W ten sposób giną ludzie. W ten sposób całe rodziny kończą w kałuży krwi. W chwili, w której wpuszczasz uzbrojonego człowieka do swojego domu, nie żyjesz.
Wyciągam w jego stronę lewą rękę, oferując mu obrączkę i starego rolexa.
– Mam biżuterię. W sejfie są pieniądze. Mnóstwo elektroniki. Idź do środka i weź wszystko…
– Cisza. Zrobimy tak. We czwórkę wyjdziemy na zewnątrz i powoli pójdziemy w stronę tylnych drzwi, gdzie poczekamy w ciszy, aż wyjmiesz klucze z torebki i wpuścisz nas do środka. Żadnego uciekania. Żadnego wołania o pomoc do sąsiadów. A gdy wejdziemy do środka, na twoim miejscu zastanowiłbym się bardzo poważnie, zanim wprowadzisz kod, który wezwie pomoc. – Przenosi spojrzenie na dzieci, a jedno z nich, chyba Baxter, piszczy ze strachu. – Byłoby strasznie szkoda, gdyby przyjechała policja, prawda, mamo?
Sekretny kod! Cichy alarm, który przekazuje informacje o tym, że ktoś włamał się do domu. Człowiek, który instalował alarm, wprowadził prosty kod, a my mieliśmy go zmienić, bo każdy kryminalista zna sztuczkę z 2–5-8–0. Ale czy go zmieniliśmy? Jeśli tak, to na jaki? Z przerażenia mam taki mętlik w głowie, że nie potrafię sobie przypomnieć.
– Czego chcesz?
– Już ci powiedziałem. Chcę, żebyśmy wszyscy weszli cicho do domu. Chcę, żebyś wyłączyła alarm, nie zmuszając mnie przy okazji do użycia tego. – Podnosi broń na wysokość głowy i potrząsa lekko ręką. – Nie chcę skrzywdzić twoich dzieci, Jade, ale to zrobię. To, co się od teraz będzie działo, zależy tylko od ciebie.
Szybko myślę o tym, jakie mam opcje, będąc na celowniku i mając przy boku dwójkę dzieci. Jeśli będę walczyć, zastrzeli jedno z nas. Jeśli zaczniemy biec, strzeli nam w plecy. Zastanawiam się, czy może powinnam rzucić się na broń, żeby poświęcić się dla dzieci, ale co by się wtedy stało z Beatrix i Baxterem? Nie wiem nic na temat broni. Nie mam pojęcia, ile kul mieści magazynek tej konkretnej. Ale na pewno wystarczająco, by strzelić do każdego z nas więcej niż raz.
– Dam ci, cokolwiek zechcesz. Tylko proszę, proszę, wypuść moje dzieci. – Głos mi się załamuje na ostatnich słowach. Stojący za mną Baxter zaczyna płakać.
Mężczyzna nagle wypuszcza z siebie oddech, jakby ciężko wzdychał.
– Jeszcze dobrze nie zaczęliśmy, a ty już wszystko utrudniasz. Powiem ci wszystko, co musisz wiedzieć, gdy już wejdziemy do środka.
Kolejne machnięcie dłonią, w której trzyma pistolet, sprawia, że cofam się, co jest trudne, bo dzieci uczepiły się moich nóg jak małpki. Szuram butami po podłodze, żeby nie nadepnąć im na palce. Nie odwracam się. Nawet o tym nie myślę. Obserwuję wycelowaną we mnie broń i cofam się, aż nie mam dokąd iść. Stoję z dziećmi, przyparta do drzwi garażu.
Mężczyzna unosi brew.
– Będziesz je musiała otworzyć, wiesz?
I wtedy co – zacznę krzyczeć? Nasi sąsiedzi po obu stronach zajmują wysokie stanowiska, zarządzając oddziałami w firmach znajdujących się w topie pięciuset amerykańskich spółek. The Home Depot, Coca-Cola, Delta. Wyjeżdżają przed świtem i wracają, gdy jest już ciemno, ale okolica jest przyjazna rodzinom, więc w domach jest pełno dzieci, niań i mam zajmujących się domem. Jeśli zacznę krzyczeć wystarczająco głośno, ktoś na pewno, na pewno mnie usłyszy.
Ale najpierw muszę wydostać się na zewnątrz.
Sięgam za siebie ręką, szukając rączki, która wbija mi się w biodro. Najpierw muszę odsunąć dzieci, więc przepycham je w kierunku ściany najbardziej oddalonej od mężczyzny, między drzwiami a trójkołowym rowerkiem Baxtera, którego przednie koło styka się z wielkim niebieskim wiadrem, pełnym sprzętu sportowego. Dookoła jest ciasno, więc kopię rowerek, żeby przesunąć go z drogi, ale ani drgnie. Wiadro jest za ciężkie. Nie ma tam wystarczająco miejsca dla całej naszej trójki. Wyciągam wolną rękę – w drugiej wciąż trzymam torebkę – i przesuwam Beatrix w bok. Jej pokrowiec na skrzypce uderza o ścianę, a wściekłe brzęknięcie sprawia, że się wzdryga.
Migająca lampka na drzwiach garażowych gaśnie, zapada ciemność. Dzieci krzyczą. Puszczam Beatrix, żeby wymacać włącznik światła, w tym czasie robi się zamieszanie. Dzieci zaczynają się przemieszczać. Czuję dookoła siebie poruszenie. Torba ciągnie moje ramię w dół.
Odnajduję przełącznik i zapalam światło, które od razu zalewa pomieszczenie. Mrugam, oślepiona i…
W moim gardle narasta krzyk.
Mężczyzna ma Beatrix. Przyciska ją do piersi jednym ramieniem. Beatrix wisi pół metra nad ziemią jak szmaciana lalka. W całym tym zamieszaniu zgubiła skrzypce. Jedna ze sznurówek się rozwiązała i wisi nad podłogą, brudna na końcach. To wszystko jest jednak nieistotne, bo w gąszczu jej loków znika lufa pistoletu. Przytknięta do skroni.
Wyciągam drżące ręce w jej stronę, ale powstrzymuje mnie spojrzenie mężczyzny. Kręci głową, a ja nieruchomieję.
– Proszę. Zrobię wszystko. Tylko… proszę.
Beatrix wpatruje się we mnie z przerażeniem, po jej twarzy spływają łzy.
Mężczyzna wskazuje głową na drzwi.
– Wprowadź nas do środka, bez krzyku, bez próby ucieczki, a… – Zerka w dół, na Beatrix. – Jak masz na imię, młoda damo?
Beatrix posyła mi błagalne spojrzenie, od którego pęka mi serce.
– Beatrix – mówię. – Ma na imię Beatrix.
– Okej, Beatrix. Wszystko zależy od twojej mamy. Powiedz jej, żeby była grzeczna, a ja cię puszczę, gdy tylko wejdziemy do środka.
Jego groźba, moja córka w jego ramionach, broń przyciśnięta do jej skroni – czuję, jak ziemia osuwa mi się spod nóg. Wyciągam klucze z torebki, zarzucam ją na ramię, biorę Baxtera na ręce i pędzę do drzwi.
Wiata jest krótka, ma co najwyżej osiem, może dziewięć metrów, a ja nie zerkam nawet kątem oka w stronę sąsiadów. Gdy wprowadziliśmy się tutaj rok temu, Cam obsadził posesję roślinnością, żeby zapewnić nam prywatność. Żywopłoty są gęste i wiecznie zielone, a według naszego ogrodnika nadają się bardziej do lasu niż na podwórko. Nawet gdyby po drugiej stronie był dom, którego zapewne nie ma, nikt nie byłby w stanie mnie zobaczyć, biegnącej w stronę drzwi z podążającym za mną zamaskowanym mężczyzną. Nie mam też odwagi wołać o pomoc – nie, kiedy do skroni mojej córki jest przyciśnięta broń. Nie ma opcji, żebym spróbowała.
Baxter tuli się do mnie i chowa twarz w moim ramieniu. Jego ciężar i moje drżące ręce utrudniają sprawę. Próbuję trafić kluczem w zamek, ale kilka razy trafiam w klamkę. Dopiero przy którejś z kolei próbie udaje mi się go wsunąć w otwór. Przekręcam nadgarstek i dociskam klamkę biodrem, a zamek puszcza. Drzwi są otwarte.
Wpycha nas do przedpokoju i zamyka za nami drzwi. Z panelu alarmu dobiega podłużny pisk. Zsuwam Baxtera na podłogę, a on biegnie za mną, gdy podchodzę, by wpisać kod dezaktywujący alarm – prawdziwy, ten, który naprawdę dezaktywuje system. Po wszystkim słyszę trzy piknięcia, światełko na panelu zmienia się z czerwonego na zielone, a potem… zapada cisza.
Mężczyzna przekręca zasuwę w tylnych drzwiach i wskazuje na alarm.
– Dobra dziewczynka. A teraz zabezpiecz alarm jeszcze raz.
– Co? – Słyszę jego słowa, docierają do mnie, ale jestem w stanie myśleć jedynie o mojej córce, która płacze cicho, przyciśnięta do jego piersi. Wyciągam rękę, a on stawia Beatrix na podłogę, która pędzi do swojego brata i chowa się za moimi plecami. Oboje używają mojego ciała jak tarczy.
– Zabezpiecz alarm na pobyt w domu – mówi. – W ten sposób będę wiedział, jeśli ktoś spróbuje uciec.
Cholera. Jeśli to zrobię, zostaną nam dwa wyjścia. Drzwi frontowe i drzwi do wiaty, bo tylko one nie uruchomią alarmu od razu. Mogę zapomnieć o wymykaniu się przed okno albo przez boczne wyjście. Skończyłoby się wyjącym alarmem i wystrzelonymi w naszą stronę kulami. Cholera.
Rzucam torbę na wbudowane obok szafki na buty siedzisko, ocieram łzy, żeby kupić sobie trochę czasu. Staram się przypomnieć sobie, czy zmienialiśmy kod uruchamiający cichy alarm. Cam powiedział, że potrzebuje do tego instrukcji obsługi, a ja zapytałam go, czy wyglądam jak Google. Zaśmiał się i odparł, że jestem najseksowniejszą przeglądarką, jaką kiedykolwiek widział, ale czy to zrobił? Czy zmienił ten cholerny kod?
Pojęcia, kurwa, nie mam.
– Na twoim miejscu nawet bym nie próbował – mówi mężczyzna, jakby czytał mi w myślach. Patrzy na mnie, a potem na panel. – Ten sam kod, co przed chwilą. 2–9-2–1. Jeśli w ciągu najbliższych kilku minut pojawi się policja, najpierw zabiję dzieciaki, potem ciebie.
Tłumię w sobie szloch i wpisuję rozdrganymi palcami kod, po czym wciskam trójkę, żeby zabezpieczyć alarm. Światełko znowu zmienia się na czerwone, a mnie zalewa fala zimna.
Jesteśmy uwięzieni w domu z uzbrojonym mężczyzną.
Ciąg dalszy w wersji pełnej