Mój mąż Żyd. Historie Polek w Izraelu - ebook
Mój mąż Żyd. Historie Polek w Izraelu - ebook
Miłość bywa trudna, zwłaszcza gdy tak wiele was dzieli.
Nie zrozumiesz, czym jest istniejące od 70 lat państwo Izrael, dopóki nie zakochasz się w mężczyźnie stamtąd. Tylko silne uczucie pozwoli wam przetrwać. Jego rodzina uszanuje ten wybór, ale zawsze będziesz gojką, a wasze dzieci nie będą Żydami. Przerwiesz łańcuch, którego ogniwa z takim mozołem dokładane są jedno za drugim od stuleci.
Ta książka to niezwykłe historie Polek, które poślubiły Izraelczyków i zamieszkały w Izraelu. Na urodzonego tam Żyda mówi się sabra (owoc opuncji). One rozgryzły go i poznały jego słodko-cierpki smak.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-424-1 |
Rozmiar pliku: | 31 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozgryźć opuncję
Dopóki nie zakochasz się w mężczyźnie, który stamtąd pochodzi, nie zrozumiesz, czym jest istniejący zaledwie siedemdziesiąt lat Izrael. Tylko silne uczucie pozwoli wam przetrwać razem. Rodzina uszanuje jego wybór, ale ty zawsze będziesz gojką, a wasze dzieci nie będą Żydami. Przerwiesz łańcuch, którego ogniwa z takim mozołem są dokładane jedno za drugim od stuleci.
Na początku, idąc ulicą w Tel Awiwie, nie przeczytasz ani jednego hebrajskiego słowa, które tam zobaczysz. Twój przyszły mąż będzie pisał od prawej do lewej. Twoje sąsiadki będą patrzeć na ciebie podejrzliwie. Wielokrotnie usłyszysz od mężczyzn na ulicy niedwuznaczną propozycję. Wsiadając do autobusu, będziesz rozglądać się nerwowo do czasu, aż usiądzie obok ciebie młody żołnierz z karabinem. Popijając aromatyczną kawę w kafejce w Jafo, zauważysz, jak przy stoliku obok ludzie śledzą na Facebooku zdjęcia z ataków w Strefie Gazy lub napadu nożownika Hamasu na przechodnia przy dworcu w centrum miasta. Znajomi z Polski będą dzwonić do ciebie i pytać z niepokojem: „Czy można swobodnie przejechać samochodem z Tel Awiwu do Jerozolimy?”. Oni myślą, że żyjesz w kraju, w którym cały czas jest wojna.
Kiedy w piątek od rana będziesz przygotowywać kolację szabasową, nie będzie cię dla nikogo – tylko dla męża, dzieci, dla jego-twojej rodziny. Miłość nie jest prostą sprawą, a tym bardziej jeśli wiele was różni. One to już wiedzą – Polki, które poślubiły Izraelczyków i zamieszkały w Izraelu. Osiem wspaniałych kobiet. Wysłuchałam ich historii (a także jednej z perspektywy męża). Na Żyda urodzonego w Izraelu mówi się sabra – tak nazywa się owoc opuncji. One rozgryzły go i poznały jego słodko-cierpki smak.
Pomysł napisania tej książki pojawił się w czasie, kiedy polski parlament przyjął nowelizację ustawy o IPN, która zakłada karanie więzieniem osób przypisujących Polakom odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę. Ten zapis wzbudził kontrowersje w kręgach politycznych Izraela. Dlaczego? Izraelscy politycy uznali, że tą ustawą Polska chce wybielić się z antysemickich incydentów w przeszłości. Na dowód tego w izraelskich mediach pojawiły się historie polskich Żydów wydawanych przez Polaków lub nawet przez nich zabijanych. Z powodu tej ustawy doszło do napięć w stosunkach polsko-izraelskich. Przez chwilę. Ale czy żyją tym zwykli ludzie? Izraelczycy pielęgnują pamięć o Holokauście, ale bardziej interesuje ich to, co dzieje się dzisiaj w Strefie Gazy. To ma realny wpływ na ich życie tu i teraz. Słowo „Polska” nadal jednak nie najlepiej im się kojarzy – przede wszystkim ze szkolną wycieczką do Auschwitz.
Z kolei w Polsce słowo „Żyd” porusza czułą strunę. Budzi automatycznie negatywne konotacje. „Żyd z ciebie” – mówi Polak do Polaka, kiedy jeden drugiemu czegoś pożałuje. Jedna z wielu Polek, z którymi rozmawiałam, przyznała, że ukrywa przed swoim mężem to, że w Polsce jest antysemityzm. Ludzie często sami nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że mogą wygłaszać antysemickie treści. Oto historia z życia wzięta: Polka jedzie samochodem ze swoim mężem Izraelczykiem. Prowadzi jej wujek, który nagle mówi: „O! Żyd mi się zapalił! Muszę zatankować”. Zaświeciła mu się lampka kontrolna na pulpicie (sygnalizująca, że kończy się paliwo), ale już nie zaświeciła mu się lampka, że palnął głupstwo, tym bardziej że wiezie Żyda.
Czas to jakoś odkręcić. Dziś Żydzi, którzy mieszkają w Izraelu, są inni od tych, z których my, Polacy, śmiejemy się, słuchając dowcipów o… Żydach. Większa część społeczeństwa izraelskiego nie ma przodków, którzy mieszkali w Polsce. Nikt z ich rodziny nie zginął w obozie koncentracyjnym. Pokolenie Holocaust survivors się kurczy. Młode państwo Izrael stworzyło nowy rodzaj obywatela. To w pierwszej kolejności Izraelczyk, a dopiero potem Żyd. Ktoś wspomniał mi o ciekawym sondażu, jaki ponoć u nas przeprowadzono. Wynika z niego, że Polacy akceptują Izraelczyków, mogliby ich mieć za swoich sąsiadów, ale Żydów już nie. Wniosek? Polacy myślą, że Izraelczyk nie jest Żydem! I coś w tym jest.
Wielu naszych rodaków chce dzisiaj jeździć do Izraela i go oglądać. Uruchomiono mnóstwo nowych, tanich połączeń lotniczych, a Ministerstwo Turystyki Izraela serdecznie zaprasza wszystkich Polaków, dopłacając do ich biletów. Izraelczycy przylatują też coraz chętniej do nas. Odkrywają wtedy, że Polska nie jest tylko cmentarzyskiem. Zachwycają się naszymi zielonymi lasami i jeziorami na Mazurach. Robią zakupy, bo jest trzy razy taniej. Z kolei Polacy nie lądują już w Tel Awiwie tylko z zamiarem odbycia pielgrzymki do Ziemi Świętej. Poznają nowoczesny Izrael z jego imprezami na plaży i nocnym życiem. My jesteśmy ciekawi Izraelczyków, a oni nas.
Na temat Izraela powstaje wiele książek. Historycy i kulturoznawcy mają ogromną wiedzę. Ja jestem dziennikarką i interesuje mnie życie zwykłych ludzi. Co myślą? Co czują? Czy żyją historią i polityką, czy raczej obok nich? Chciałam, aby o tym kraju opowiedziały mi swoim językiem Polki, które tam mieszkają od lat i wciąż odkrywają Izrael. Tak jak i ja zaczęłam go odkrywać, kiedy zakochałam się w Izraelczyku.Sylwia
Jeśli ślub w Izraelu, to tylko pod chupą. W tradycji żydowskiej wejście kobiety pod baldachim symbolizuje wejście do domu mężczyzny. Chupa to tkanina rozpięta na czterech słupkach, stawiana w synagodze albo na wolnym powietrzu. Może być czysta, biała albo wyszywana złotą nicią, na przykład w gwiazdy. Gwiazdy te wróżą nowożeńcom potomstwo. Może być przyozdobiona również kwiatami. Żydowski ślub robi na gojach wrażenie. Jego scenografia, język, muzyka, cały rytuał są tak różne od tego, co znamy z polskiego Kościoła. Spektakularne. Porywające. Zaskakujące.
Tak, ten ślub można porównać do spektaklu w teatrze. Pana młodego doprowadzają pod baldachim rodzice, po czym dołącza do niego panna młoda, prowadzona przez swoich rodziców. Pan młody zakłada przyszłej żonie na twarz inumę (hebr. welon) i razem podchodzą do rabina, który przewodniczy ceremonii. Nowożeńcy rozpijają kieliszek wina na nową drogę życia. Potem pan młody błogosławi swoją wybrankę i czyta khtubę (hebr. kontrakt małżeński), napisaną w języku aramejskim. Mężczyzna zobowiązuje się w niej do tego, że na wypadek rozwodu zapłaci kobiecie określoną kwotę pieniędzy – od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy izraelskich szekli. Często jest to kwota umowna, która rzadko ma zastosowanie w praktyce. Ceremonię kończy liszbor kos (hebr. tłuczenie kieliszka). Od tej chwili ona jest jego żoną.
Mazel tov! – winszują goście, których na ślubie jest średnio pięciuset. Dokładnie tak, a nawet i siedmiuset. Skąd aż tylu? To rodzina bliższa i dalsza, przyjaciele, znajomi z pracy, sąsiedzi oraz klienci, jeśli któryś z małżonków prowadzi interesy. Na organizację ślubu trzeba wydać majątek, a czasem zaciągnąć pożyczkę w banku. Znane są przypadki, że nie została jeszcze spłacona, a małżonkowie się już rozstali. Jeśli jednak wszyscy goście dopiszą, to koszty wesela powinny zwrócić się z kopert. Bliższa rodzina wkłada do koperty tysiąc szekli, dalsza trzysta. Może nawet jeszcze coś zostanie. Mazel tov! raz jeszcze.
„Naprawdę? Nie masz pojęcia, jak się cieszę. Od zawsze marzyłam, żeby być na ślubie pod chupą! W dodatku twoim ślubie! Bo chyba zaprosisz?” – moja przyjaciółka pakowała już walizkę do Tel Awiwu. Sukienka czerwona czy ta granatowa w zielone kwiaty? Beatę poniosło, ale ona tak bardzo kocha teatr i film. Na każdą okoliczność ma przygotowany cytat. Tym razem o mojej sytuacji znalazła zabawny tekst z Pamiętnika Bridget Jones: „Bridget, tylko nie myśl o ślubie, a ona już słyszy, jak grają marsz Mendelssohna: Tam tam tadam!”. A przecież powiedziałam jej tylko tyle, że zakochałam się w Żydzie. Spokojnie, Beata, posłuchaj dalej.
Takiego pięknego ślubu nie miały Polki, które spotkałam w Izraelu. Są gojkami, tak jak ja. Czyli nie-Żydówkami, rozumiesz? Mogłyby stanąć pod chupą, jeśli zrobiłyby konwersję na judaizm. Nie chciały, a czasem nie miały czasu. Ślub albo deportacja – wybór był tylko jeden. Zapomnij o romantycznych uniesieniach. Polka zakochana w Żydzie, aby być z nim i żyć z nim w Izraelu, musi zostać jego żoną, więc pobierają się w urzędzie stanu cywilnego w Polsce albo na Cyprze. Tak to działa. To są skromne uroczystości, żaden efektowny spektakl pod chupą. Pierwsza przeszkoda. Zaledwie wstęp do tego, co gojkę jeszcze czeka w Izraelu.
Wiele z nich na początku przeżywa w Izraelu euforię, bo palmy i wielbłądy, a potem pojawia się chandra. I to w kraju, w którym przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku świeci słońce. „Gdybym ja wiedziała…” – to zdanie przewijało się często w naszych rozmowach. Nawet po tylu latach trudno im pojąć wiele rzeczy, a do niektórych w ogóle nie są w stanie się przyzwyczaić. Mimo to nie zdezerterowały, choć jak same dziś przyznają, wiele razy były już tego bliskie. To byłoby zbyt proste. Polka wybaczy, wytłumaczy sobie, zagryzie zęby i dźwignie więcej niż jakakolwiek inna kobieta.Nie mogło być więc inaczej – ja też nie odpuszczałam. Godziłam się na absurdalne przesłuchania na lotniskach przed wylotem do Izraela i po wylądowaniu. Gniotłam się z własnej woli cztery godziny w jedną stronę w wąziutkim fotelu samolotu po to, aby spędzić trzydzieści sześć, a czasem i mniej godzin z mężczyzną, w którym się zakochałam. W moim przystojnym Żydzie sefardyjskim – postawnym mężczyźnie o ciemnej skórze i czekoladowych oczach. Ephraim miał piękny uśmiech, duże zgrabne dłonie i niesamowity żar w sobie. Również poczucie humoru, a to w mężczyznach bardzo lubię. „My love, moja neshama (hebr. dusza), moje kochanie”. Mieszały się nam te wszystkie czułe słówka – po hebrajsku, angielsku i polsku. Często w tamtym czasie unosiłam się nad ziemią. Dosłownie i w przenośni. Spotykaliśmy się raz w miesiącu, ale w ciągu dwóch lat spędziliśmy ze sobą również kilkaset godzin, żyjąc „w telefonie”. Budziliśmy się razem i zasypialiśmy on-line. Ephraim wysyłał mi piosenki z metaforycznymi tekstami na każdą okazję; wszyscy wykonujący je artyści bez wyjątku kochali i tęsknili. Tak wygląda prawda o związku na odległość, kiedy zakochanych dzielą trzy tysiące kilometrów. Takie relacje zdarzają się coraz częściej. Niestety po jakimś czasie któraś ze stron wymięka.
Pewna pani ze służb bezpieczeństwa izraelskich linii El Al ma w tym na pewno rozeznanie, bo po pierwszym pytaniu, do kogo lecę do Tel Awiwu, wiedziała już, o co dalej pytać.
– Jesteś z nim w stałym kontakcie na WhatsAppie? Pokaż mi wasze rozmowy i zdjęcia. Oj, widzę, że jest tego dużo. Czy to poważna znajomość? – przyszpiliła mnie.
– W życiu nie można być pewnym niczego, proszę pani – odpowiedziałam.– No fakt – przyznała mi rację, a potem kazała otworzyć walizkę. Każdy pasażer lecący izraelskimi liniami musi przejść skrupulatną kontrolę, również bagażu nadawanego. – Co to jest? Wieziesz mu na święta ogórki kiszone i śledzie z żurawiną?! Sama zrobiłaś? To musi być miłość! – uśmiechnęła się. – Zamykaj walizkę. Mazel tov!
Poznaliśmy się z Ephraimem przypadkiem w Warszawie. Coś kliknęło i wymieniliśmy się numerami telefonów. Zaczęliśmy dzwonić do siebie i wieczorami rozmawiać. Podczas jednej z rozmów wyszedł nagle z inicjatywą: „Przyjedź zobaczyć Izrael, bo to najpiękniejszy kraj na świecie”. Dałam się namówić, ale zabrałam koleżankę w charakterze przyzwoitki. Ephraim obwiózł nas wtedy po całej aglomeracji telawiwskiej od Ramat Gan po Jafo. Na żywo miasto wyglądało dość mizernie. Nie tak pięknie, jak mi Ephraim obiecywał. Tel Awiw wydał mi się wielkim bliskowschodnim bazarem. Chaotycznym, brudnym, krzykliwym, chwilami przygnębiająco brzydkim, z popadającymi w ruinę budynkami w stylu Bauhaus. A nastawiałam się właśnie na zobaczenie domów zaprojektowanych w Tel Awiwie w latach dwudziestych przez Żydów uciekających z Niemiec przed faszyzmem. Lubię prostotę i dlatego lubię też styl Bauhaus. Obok jego nędznych resztek w Tel Awiwie jak spod ziemi wyrasta nowoczesne oblicze miasta z drapaczami chmur.
„Jak dla mnie Tel Awiw to skrzyżowanie Wyszkowa z Nowym Jorkiem” – podsumowała koleżanka. Podczas tej pierwszej wizyty w Izraelu nie mogłyśmy obie pojąć, dlaczego za mały talerzyk hummusu trzeba zapłacić aż pięćdziesiąt złotych. Wysokość cen w stosunku do jakości zwala tam z nóg. Przed przyjazdem wydawało mi się, że całkiem dużo wiedziałam o tym kraju, ale w rzeczywistości okazało się, że właściwie nic.
Pierwsze rozczarowanie Tel Awiwem nie zniechęciło mnie jednak do powrotów. Po tej wizycie zostaliśmy z Ephraimem parą i zaczęłam latać na randki do Tel Awiwu. Zaliczałam potem kolejno Jerozolimę, Morze Martwe, Masadę, Cezareę. Jestem dziennikarką i od zabytków jednak bardziej interesują mnie ludzie. Przyglądałam się im na ulicy. Jeździłam czasami celowo autobusami. Pewnego dnia byłam świadkiem takiej awantury w autobusie z byle powodu, że stałam z otwartą buzią. Jednocześnie krzyczało na siebie dziesięć osób. Notowałam w głowie te momenty.
Jaka byłam podekscytowana, kiedy Ephraim zaprosił mnie do swoich rodziców na pierwszą kolację szabasową! Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Popełniłam nietakt już na wstępie, wyciągając swój widelec po leżące na półmisku karczochy zapiekane z mięsem. Wyglądały tak smakowicie! Ephraim trącił mnie wtedy nogą pod stołem. Najpierw krótka modlitwa, stuknięcie kieliszkami, życzenie sobie Shabbat Shalom (hebr. udanego szabatu), a dopiero potem zaczynamy jeść.
Uczyłam się szybko. „Zwracasz uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Przed tobą niczego się nie da ukryć. Przyznaj się, a może ty pracujesz dla Mosadu? – śmiał się często ze mnie Ephraim. Ci, którzy mnie znają i wiedzą, jak niepohamowany mam apetyt na życie, wcale nie byliby tym Mosadem zdziwieni. Obawiam się jednak, że nie rokuję, bo lubię nie tylko dużo wiedzieć, ale i mówić. „Bardzo długo to wszystko opowiadasz. Ludzie nie mają czasu, żeby aż tyle słuchać. Czy nie mogłabyś robić przynajmniej dla mnie streszczeń tych opowieści?” – poprosił mnie kiedyś mój ukochany. To było podczas długiego, prawie dwugodzinnego spaceru nad morzem. „Ups! – pomyślałam. – To z kim ja mam tu się dzielić swoimi przemyśleniami?”
Za każdym razem przylatywałam z powrotem do Polski naładowana energią słoneczną i przemyśleniami. Kiedy opowiadałam o nich moim znajomym, któryś wreszcie rzucił hasło: zacznij to spisywać. To samo usłyszałam od redaktorki Wydawnictwa Pascal. Zachęcona zaczęłam szukać jakiegoś klucza, według którego mogłabym napisać książkę. O współczesnym Izraelu, widzianym oczami Polki. Ten klucz pojawił się w mojej głowie pewnego słonecznego dnia, gdy siedziałam sama na tarasie z pięknym widokiem na Tel Awiw: Sylwia to Polska, a Ephraim to Izrael. My razem to zderzenie dwóch światów w takiej maleńkiej skali. Takich jak my musi być więcej. Jak żyją tutaj inne Polki? Jak się tutaj znalazły i jak się odnalazły? Zaraz, zaraz, a gdzie one w ogóle są? Nikogo poza Ephraimem i garstką jego znajomych wtedy nie znałam. Czasami bezczynnie siedziałam w domu, czekając na niego, kiedy wróci z pracy. Gotowałam obiad. I to ma być to szczęście, które mnie spotkało?
Instynkt podpowiedział mi, że czas poszukać sobie przyjaciółek w Tel Awiwie. Dzisiaj widzę, że podświadomie dążyłam również do tego, aby dowiedzieć się z wyprzedzeniem, co czekałoby mnie, gdybym zamieniła Warszawę na Tel Awiw. Chciałam to przerobić, ale chyba nie do końca na własnej skórze. Dzięki temu poznałam bohaterki tej książki i moje najlepsze przewodniczki po Izraelu.
Prawie trzydzieści lat: Ilona i Ela. Prawie dwadzieścia lat: Miranda i Justyna. Piętnaście lat: Karolina. Osiem lat: Ewa. Cztery lata: druga Karolina. Te liczby brzmią jak wyroki, ale to podliczone lata, które dziewczyny spędziły w Izraelu. Z ich opowieści wyłania się za każdym razem inny obraz tego kraju, bo poznawały go w innych czasach. Każda z nich nosi też w sobie inną historię. Dlatego w jednej rozmowie dominuje kwestia posyłania dzieci do wojska, z innej dowiedziałam się, jak wygląda procedura otrzymania izraelskiego obywatelstwa, a podczas jeszcze innej poznałam zasady koszernej kuchni.
Celowo szukałam gojek, bo sama nią jestem. Polek, które przeprowadziły się do Izraela dobrowolnie w ciągu ostatnich trzydziestu lat, a nie tych polskich Żydówek, które przyjechały tutaj po II wojnie światowej, często dlatego, że nie było dla nich miejsca w nowej Polsce. One są pokoleniem noszącym podskórnie wielki ból, a to temat na zupełnie inną książkę. Miałam szczęście spędzić z jedną z takich emigrantek aż trzy dni. Wspaniałomyślna i mądra Mira. Rozmowy z nią w jej ogródku w Ramat Awiw to była uczta, zakrapiana nalewką i poczuciem humoru najwyższych lotów.
Rozmawiałyśmy również o miłości. „Kochana, znajdź sobie lepiej Polaka. Twój sefardyjczyk chce kobiety na stałe, takiej, która zajmie się nim i domem. Naprawdę ten bidula śpiewał ci Eshet Chayil, szabasową pieśń o dobrej żonie? Byłabyś na coś takiego gotowa? Oj, kochana. Poleciałaś w kosmos, ale chyba nie tą rakietą. Może kieliszeczek nalewki? Do tych temperatur nie można się przyzwyczaić nawet po sześćdziesięciu latach mieszkania tutaj. Pot zalewa oczy, a ziemia parzy w stopy. Zazdroszczę ci, że możesz popływać w Bałtyku. Wyszłam za mąż w Izraelu za Polaka. Rozejrzyj się lepiej w Warszawie”.
Faktycznie – często, ale jakby między wierszami mój Ephraim wyrażał tęsknotę za uległą żoną i tradycyjnym modelem rodziny. Słyszałam: „Mężczyzna musi zarobić na dom, a kobieta ma zadbać o to, aby w tym domu było czysto i przytulnie” albo: „Matka jak ta kwoka powinna kurczęta przygarniać do siebie”. Podczas pierwszej kolacji u mnie w domu w Warszawie, gdy podałam zupę grzybową, zostałam nagrodzona za jej smak jak nigdy w życiu: „Ty zostaniesz moją żoną!”. Przyznaj się, singielko z dwójką dzieci, czy i tobie nie zmiękłyby kolana? Ale tak szczerze. Świat jest pełen samotnych ludzi, a już na pewno czterdziestoletnich kobiet po rozwodzie.
Mój Żyd sefardyjski karmił mnie słowami, gdy ja jego swoją zupą. Mówił mi często dokładnie to, co chciałam usłyszeć. Na Polkach, które mieszkają w Izraelu od wielu lat, to nie robi już wrażenia. Często są ironiczne, kiedy słyszą o gorących Żydach sefardyjskich, rozpalających serca kobiet: „Będzie ci słodził i słodził i jemu też musisz posłodzić, inaczej szybko znajdzie sobie inną” – uczyły mnie nowe przyjaciółki z Tel Awiwu. Sprowadziły mnie jednak na ziemię zbyt szybko. Lubiłam, kiedy Ephraim mi słodził.
Nie znam tego z Polski, a może miałam w życiu wyjątkowego pecha. Od poprzednich partnerów nigdy jednak nie usłyszałam wyszeptanego do ucha podczas kolacji w restauracji: „Pięknie wyglądasz. Jestem dumny, że mogę być z taką kobietą”. Aaaa! Niech mnie ktoś uszczypnie!Ephraim był mężczyzną z zasadami. Co najmniej dwiema – kobietę trzeba było dobrze nakarmić i zawsze coś ładnego jej kupić. Krępowało mnie to. Nie byłam do tego przyzwyczajona. Często wychodziliśmy na kolację do restauracji. Przy czym on kroczył dumnie, że ma przy sobie blondynkę w czerwonych szpilkach i czarnej, obcisłej sukience. Szał! Zawsze idąc obok, czułam, że każdym swoim ruchem Ephraim wysyła niewerbalny komunikat: czy wszyscy widzicie, z jaką kobietą idę przez środek sali? Czułam na sobie spojrzenia i nie ukrywam, że było to przyjemne. Nie wierzę nawet, że mam tyle odwagi, żeby napisać to teraz. Jak również przyznać się do tego, że w Izraelu wiele osób się mną zachwycało. Jaką ładną masz fryzurę, jaką ładną masz sukienkę, jakie buty. Widać, że jesteś Europejką, masz gust i klasę.
„O! Naprawdę? Czytałaś Zeruyę Shalev, Etgara Kereta i Amosa Oza?” Budziłam niekłamany zachwyt również jako wielbicielka izraelskich pisarzy. Choć kiedy któryś z Izraelczyków zdziwił się, że wydają w Polsce książki po hebrajsku, udałam, że nie słyszę. Izrael to kraj, w którym spotkałam wielu prostych ludzi o prostych zasadach. „Ona wie wszystko!” – tak przedstawił mnie Ephraim swojemu najlepszemu przyjacielowi. Kiedy słyszysz tyle dobrych słów o sobie, sama zaczynasz w to wierzyć. W Izraelu poczułam się wyjątkowa. Amazing, clever, beautiful. Bez dwóch zdań. Maschu maschu (hebr. ktoś nadzwyczajny; naprawdę ktoś). Kobieto! Izrael lepiej niż redbull doda ci skrzydeł!
Różnice, które tak bardzo przyciągały nas do siebie na początku, z czasem zaczęły nas od siebie odpychać. Pamiętam, że na kolacji z okazji moich urodzin w jednej z najdroższych restauracji w Tel Awiwie Ephraim podzielił się ze mną spontanicznie swoją obserwacją:
– Kochanie, wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, ale widzę, że ty też jesteś leworęczna, tak jak ja.
– Nie jestem leworęczna. Dlaczego tak uważasz? – spytałam zaskoczona.
– Bo trzymasz widelec w lewej ręce – sprecyzował.
– Tak, bo w prawej trzymam nóż – odpowiedziałam.
Przez chwilę zapadła niezręczna cisza. Rozejrzałam się wtedy po sali i zobaczyłam, że Izraelczycy nie mają w zwyczaju używać noża. Wszak ich pradziadkowie ręką rwali pitę i nabierali nią hummus ze wspólnej miski. „Mówiłem ci, że jestem barbarzyńcą” – śmiał się czasami Ephraim.Ktoś może powiedzieć, że przesadzam. Że to niewdzięczność z mojej strony narzekać, że facet nie używa widelca i noża. Ale inaczej nie potrafię. Od zawsze zwracałam uwagę na szczegóły i ten dialog na temat noża odczytałam głębiej. To był jeden z momentów, kiedy zrozumiałam, że między nami może być jeszcze więcej różnic. Pytanie, co z tym zrobimy?
Zrozumiałam, że Izraelczycy nie przejmują się savoir-vivre’em przy stole. Mają ważniejsze sprawy na głowie – przede wszystkim konflikt z Palestyną i wysokie podatki. Kiedy dwa lata temu ceny znowu poszły w górę, ludzie wyszli na ulice. Wtedy Awigdor Lieberman, polityk, poseł do Knesetu i minister spraw zagranicznych, powiedział: „Mamy większe problemy niż ceny sera”. Protesty się skończyły, ludzie rozeszli się do domów. Co miał na myśli Lieberman? Izrael jest otoczony przez wrogów, czyli państwa arabskie. Ceny muszą być wysokie, bo podatki muszą być wysokie, aby utrzymać izraelską armię. Jest w tym kraju niepisany zwyczaj, że kiedy młodzi żołnierze przychodzą do restauracji, ktoś ze stolika obok reguluje za nich rachunek. To gest wobec tych, dzięki którym tamci mogą spać spokojniej.
Napięcia polsko-izraelskie zdarzały się również i w naszym związku. Kiedyś zaproponowałam Ephraimowi: „Podjedźmy do Krakowa pendolino”, na co usłyszałam: „W Polsce Żyd nie wsiada do pociągu, bo może zatrzymać się dopiero w Auschwitz”. To miał być żart. Podobne padały często. Na hasło „weź prysznic” Ephraim mówił: „Wiesz, jak to się skończyło siedemdziesiąt pięć lat temu, kiedy Żydzi poszli pod prysznic?”. Nie chodzi o to, że nie dbał o higienę, wprost przeciwnie. Irytowały mnie te niby-dowcipy. Zaczynałam się czuć winna i w obowiązku tłumaczyć przed nim z bolesnej historii obu narodów i antysemityzmu. Mój chłopak nie był zresztą jedynym Izraelczykiem przekonanym, że Niemcy zbudowali tutaj obozy koncentracyjne, bo wiedzieli, że Polacy dadzą na to ciche przyzwolenie. „Jak można było sprzedać sąsiada?” – pytał mnie wielokrotnie przejęty Ephraim. Wiele bardzo emocjonalnych rozmów przeprowadziliśmy na ten temat. Kiedy zobaczył na rynku w Kazimierzu Dolnym figurkę Żyda z pieniążkiem, zrobił się na twarzy niemal purpurowy: „Widzisz, widzisz! I ty mi mówisz, że Polacy nie są antysemitami?!”.
Najbardziej dało mi do myślenia pewne zdarzenie w Jerozolimie. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się we mnie wątpliwość, czy nam się uda. Był akurat szabat i znaleźliśmy stolik w małej, jedynej czynnej tego dnia żydowskiej knajpce w starej części miasta. Musieliśmy siedzieć tam bardzo wpatrzeni w siebie, bo zwróciła na nas uwagę właścicielka. „Wyglądacie na takich szczęśliwych” – powiedziała. Za jakiś czas rozłożyła się na stoliku obok z drewnianą stolnicą i zaczęła wałkować ciasto na pierogi. Kiedy zaczęła lepić, spytałam ją, czy skleja w taki sposób, że widać charakterystyczną falbankę. „Jestem specjalistką od pierogów, bo pochodzę z Polski” – zażartowałam. Kobieta zmieniła wyraz twarzy z przyjaznego na obojętny i wróciła do swojej pracy. Nie odezwała się już słowem. Kiedy chwilę później wyszliśmy na ulicę, Ephraim rzucił jakby mimochodem kolejny swój „żart”: „Kochanie, nie mów tak głośno, że jesteś Polką”.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.