- W empik go
Mój świat - ebook
Mój świat - ebook
Fragment: "Od samego rana jest tak nijako. Chmury przelatują tak nisko, że zahaczają o kłujące niebo groty; poszarpane, z wiszącymi strzępami fruną dalej na wschód…, nie, na północ.
Na dworze jest zimno i pada ten mokry, nieprzyjemny deszcz. Nie widać nieba, które tak kocham. Jest szaro i buro. Słone powietrze niszczy mi nerwy. Cały świat widziany z mojego okna dziwnie się kołysze. Dalekie, zamorskie góry zsuwają się z horyzontu to w prawo, to w lewo. Wszystko tu trzeszczy..."
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-188-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy pisałem swoją pierwszą książkę, pierwszą książkę w życiu — „Niceon — Gospoda pod Kwadratowym Bażantem”, zupełnie nie wiedziałem, jak się do tego zadania zabrać. Pierwsze rozdziały napisałem w pierwszej osobie liczby pojedynczej, lecz w rodzaju męskim; nie było tam lektora, o którym sądziłem, że jest konieczny, żeby przedstawić wydarzenia w sposób jasny i ‘bezstronny’, jak też zrobiłem, i tak pozostało.
Niniejszą opowieść chciałem napisać jeszcze inaczej, stylem jeszcze niespotykanym. Szybko się jednak okazało, iż styl taki, jakiego jeszcze nikt nie stosował, jest naprawdę trudno sobie wypracować. Tacy znani autorzy, pisarze jak: Olga Tokarczuk, Leopold Tyrmand, Adam Mickiewicz i Katarzyna Grochola, którą poznałem całkiem niedawno, dysponują, każdy innym, tak odmiennym stylem.
Tę książeczkę oddaję w Państwa ręce napisaną w całkiem nowej dla mnie formie. Łączę życzenia przyjemnego jej odbioru.Mój świat
Od samego rana jest tak nijako. Chmury przelatują tak nisko, że zahaczają o kłujące niebo groty; poszarpane, z wiszącymi strzępami fruną dalej na wschód…, nie, na północ.
Na dworze jest zimno i pada ten mokry, nieprzyjemny deszcz. Nie widać nieba, które tak kocham. Jest szaro i buro. Słone powietrze niszczy mi nerwy. Cały świat widziany z mojego okna dziwnie się kołysze. Dalekie, zamorskie góry zsuwają się z horyzontu to w prawo, to w lewo. Wszystko tu trzeszczy.
Zostawili mnie przy otwartym oknie i sobie poszli; zupełnie nie dbają o mój wiek. Wiatr rozwiewa mi sukienkę, a te drobne kropelki rozmywają wzorek. Trzęsę się cała. Co oni sobie myślą. Niechże już wrócą, proszę.
Te niskie stęknięcia przyprawiają moją głowę o ból. Zaraz wpadnę w histerię. Nie zniosę tego dłużej. Nie wytrzymam tej pustki. Kiedy jestem sama, wariuję, wracają wspomnienia i marznę, bo wtedy był mróz. To była jedna z tych surowych litewskich zim. Stałam sobie przy witrynie w małym sklepiku z artykułami różnymi przy ul. Smetonasa i obserwowałam otaczający mnie mały świat. Z tyłu, skąd nie patrzyłam, dobiegał milutki powiew ciepła. Przez oszkloną wystawę przyglądałam się pieskom, które, gdy tylko ujrzały jakiś słupek, drzewko czy krzaczek, podbiegały doń i w skupieniu przyglądały się im z bliska tuż przy ziemi. Uśmiechałam się do sypiących się z nieba białych płatków. Śnieżne gwiazdki padały, gdzie tylko miały ochotę. Bawiło mnie, jak przechodzące opodal dzieci strącały je z nosków, a same biegały, bawiły się śnieżkami i spacerowały z mamusiami albo tatusiami.
To był chyba… tak, to był piątkowy wieczór, wczesny wieczór, bo dzień szybko się skończył. Posesję przed sklepem odśnieżał stary, wąsaty stróż w długim płaszczu, wojskowej czapce z pierwszej wojny i czarnych oficerkach. Popatrzył w górę na lampy gazowe właśnie, dopiero co zapalone. I wtedy ich zobaczyłam. To był widok, dla mnie, najpiękniejszy, który pamiętam do dziś dnia, a minęło już trochę czasu. Już taka jestem nostalgiczna i łatwo się wzruszam. Wesoła, nie, to złe słowo, szczęśliwa rodzinka. Brakowało im jedynie poświaty, blasku. Naprawdę, a znam się na tym jak nie byle kto.
Cztery dziewczynki. Dwie w wieku szkolnym, jedna przedszkolaczka a czwarta w wieku żłobkowym. Nie…, nie szły same. Starsze szły przy tacie, ale nie trzymały się go. Swoje małe rączki schowane miały w mufkach zawieszonych na sznurkach u szyi. To były prawdziwe przyjaciółeczki. Kochały się i sprzeczały. Kłóciły się o najlichsze sprawy; o ciocię, o kolor jajek, o babcię, o taty wąsy. O wszystko. Nierozłączne siostry. Ich mama pilnowała mniejszych pociech: Lilę niosła na rękach osłaniając ją od podmuchów śniegu, a starszą trzymała za malutką rączkę. Dzieci w płaszczykach, pończoszkach, futrzanych czapkach i krótkich kozaczkach przeskakiwały z nóżki na nóżkę i wtedy to się stało. Najstarsza zobaczyła mnie. Musiałam być ładna w tym żółtym świetle nocnych lamp na ulicy, bo wykrzyknęła po niemiecku: — Vati, tatusiu. Zobacz jaka śliczna, jaka śliczna. Tatusiu, weźmy ją do domu.
„Jak to się stało — pomyślałam, — że ich, tych państwa nie widziałam nigdy wcześniej. Może się niedawno sprowadzili? To ogromne miasto. Kiedajniaj.”
Mała panienka, ta która mnie ujrzała, niosła mnie w kartonie po butach, owiniętą szalikiem, żebym nie zmarzła. Po kilku krokach znaleźliśmy się w domu, moim nowym domu, który się okazał tak blisko naszego sklepu, gdzie spędziłam pierwsze tygodnie życia. Czułam się taka szczęśliwa, że mam własną rodzinę, rodzinę którą pokocham. Cieszyłam się, że oni będą się o mnie troszczyć, jak o własne dziecko.
— Anetko, znajdź dla niej jakieś miłe i widne miejsce — powiedział jej ojciec.
— Tato, może być tutaj?
— Nie. Na parapecie? Nie — odpowiedziała starsza siostra. Mama dodała:
— Umieść ją przy oknie, córciu, obok fotela, gdzie tatuś lubi czytać.
Od tej chwili wiedziałam. To będzie moim przeznaczeniem. Jeżeli coś miało miejsce dwa razy i dzieje się dwa razy tak samo, to coś musi znaczyć. Zawsze będę stała przy oknie, bo to lubię. Tu jest środek świata, stąd wszystko widać i wiadomo co się dzieje. Mam to szczęście, że widzę dookoła siebie, jednym okiem do przodu a drugim do tyłu.
Zgasło światło i zrobiło się strasznie, czarno. Nigdy tego nie doświadczyłam. W sklepie, pan Vitalis zawsze zostawiał jakieś, choć małe światełko, ale tu go nie było. Pierwszy raz widziałam ciemność. Byłam sama. Głowa pełna tylu nowych wrażeń nie chciała zasnąć. Ciążyła, ciążyła, ale nie usnęła.
Nad ranem, gdy pojawiły się pierwsze promyki, moje serduszko z radości chciało śpiewać, śpiewać do Słońca. Spojrzałam przez swoje okno na podwórze. Światło, wszędzie światło. Cienie i oślepiający blask. Już było widać ruch, ludzi krzątających się wokół swoich zajęć. „Jest mroźno” pomyślałam. Z ich ust buchały kłęby gęstej pary. „To dobrze, że nie umiem chodzić i nikomu nie przyjdzie do głowy mnie tam zabierać”.
Pani była ubrana w gruby i ciepły błękitno-stalowy płaszcz, ciepłe walonki, które tutaj się nosi w chłodne dni i chustę, taką zrobioną na drewnianych drutach. Wymykała się za ogrodzenie tak, jakby nie chciała być przez nikogo zauważona. Na zgiętej w łokciu ręce niosła pusty koszyk. Podobne widziałam, gdy naszego sąsiada w sklepie obok odwiedzały inne panie. Wchodziły z lekkimi, a wychodziły z ciężkimi. W poniedziałki kosze były puste, ale w sobotę ich ciężar przygniatał je do ziemi.
Darmowy fragment