- W empik go
Mój syn, anioł, który wybrał życie - ebook
Mój syn, anioł, który wybrał życie - ebook
W tej książce opowiadam o sobie, o moim doświadczeniu matki, o moim dziecku. Dziecku uzdolnionym inaczej, dziecku szczególnej troski. Wiem, że wiele matek, wielu rodziców dzieci szczególnej troski, każdy według swego własnego doświadczenia, może się utożsamiać ze mną w tych samych przeżyciach pośród cierpienia i radości. Mam nadzieję, że podobnie jak ja, każdy z tych rodziców zdoła wcześniej czy później osiągnąć pogodę ducha konieczną do widzenia świata nie tyle własnymi oczyma, z perspektywy własnych pragnień - chociaż realizowanych w celu pokonania przeszkód, które pragniemy pokonywać, – co oczyma i duszą naszych dzieci. W ten sposób można zauważyć jasność, którą tylko one są zdolne promieniować. Jasność zdolna zrodzić nadzieje i poznać głębokie znaczenie miłości. Dzieci nasze, które być może na zawsze pozostaną dziećmi, dzięki swej nieświadomości wiedzą, co to nieskalana radość. Dzięki swej niewinności są jak aniołowie i potrafią utrzymywać kontakt między ziemia a niebem. Czy naprawdę, więc my, rodzice, jesteśmy nieszczęśliwi – jak wielu nad nami się użala – opiekując się życiem tych aniołków?
Od Autorki
Doretta Braga urodziła się w 1959 roku. Jest mamą Maksymiliana (14lat) i przewodniczącą jednej z sekcji Stowarzyszenia Rodziców z Naszej Rodziny we Włoszech. Stowarzyszenie ma na celu obronę praw dzieci niepełnosprawnych i ich rodzin. Opowiadanie jej autorstwa pt. ,,Pokój” zdobyło w 2002 roku wyróżnienie Nagrody Literackiej ,,Arka uczuć” nadane przez Arkę – Stowarzyszenie Rodziców Dzieci niepełnosprawnych w Seprio.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-306-0 |
Rozmiar pliku: | 458 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedząc w samolocie w oczekiwaniu na start, myślałam, że lot do Amsterdamu, mimo że krótki, będzie nudny.
Nie podróżuję chętnie sama. Zwykle towarzyszę mojemu szefowi, kiedy potrzebuje mojej pomocy w charakterze tłumacza, ale tym razem wyleciał wcześniej i musiałam do niego dołączyć.
Zajęłam miejsce w pierwszym rzędzie klasy ekonomicznej i podczas gdy samolot wypełniali pasażerowie, obserwowałam tych, którzy pojedynczo mijali mnie pytając, czy ktoś obok mnie już siedzi.
Tuż przed zakończeniem procedury zajmowania miejsc na pokładzie weszła dziewczyna z bardzo ciężką torbą, tak ciężką, że aby ją włożyć do przestrzeni bagażowej nad siedzeniem, potrzebna była pomoc stewarda.
Potem, trochę zdyszana, usiadła właśnie na siedzeniu obok mnie.
Wyglądała na młodszą niż była w rzeczywistości. Osoba taktowna i skromna, ale bardzo pogodna. Powiedziała mi, że leci do Sankt Petersburga na łyżwiarski staż. Stąd jej ciężka torba, zawierająca łyżwiarski ekwipunek.
Rozpoczęłyśmy rozmowę, jak to zwykle bywa, o tym i o owym.
Nawet nie przedstawiłyśmy się sobie nawzajem. Tym niemniej okazała się jedną z tych niewielu osób, z którymi chcesz kontynuować rozmowę, bo czujesz, że cię rozumieją.
Myślę, że to odczucie było obopólne, ponieważ także ona opowiedziała mi kilka szczególnych osobistych doświadczeń. Mówiła o podróży dookoła świata trwającej osiem miesięcy, którą odbyła rok temu wspólnie z mężem. Opowiedziała także o trudnej relacji ze swoją matką, mówiąc o rzeczach tak poufnych, że zwykle niełatwo się nimi dzielić z innymi.
Było to dla niej bardzo ciężkie doświadczenie. Wyznała, że musiała czekać ponad trzydzieści sześć lat, żeby usłyszeć, że rodzona matka ją kocha. A przecież jest jej jedyną córką. Ale pomimo ukrywanej goryczy, która jeszcze przebijała z jej słów, odnajdywała w sobie miłość do mamy, która tak bardzo przysparzała jej cierpień, zwłaszcza w dzieciństwie.
Powiedziała mi: „Mama urodziła mnie za młodu, ledwie wyszła za mąż. Przyszłam na świat szybko i nieoczekiwanie, a ona nie miała nikogo, kto by jej mógł pomóc. Była więc zmuszona żyć przez sześć lat, dzień po dniu, zawsze i tylko ze mną, ponieważ mój ojciec był często nieobecny ze względu na swoją pracę. Musiała wyrzec się wszelkich swoich marzeń i zawsze mi to wypominała, budując we mnie poczucie winy, że przyszłam na świat”.
Ale ona kochała swą mamę i udawało się jej usprawiedliwiać ją przed samą sobą.
Obecnie, kiedy wyszła za mąż, postanowiła, że nie będzie mieć dzieci.
Teraz ja otworzyłam przed nią serce. Opowiedziałam z zapałem, co mi się przydarzyło, o moim dramacie stania się matką, o moim cierpieniu, o nadziei, o tym, co zrobiłam i co robię jako matka dziecka niepełnosprawnego.
Powiedziała: „Musisz napisać książkę. Musisz opowiedzieć o swoim doświadczeniu, aby mogło być ono pomocne innym”.
Nigdy o tym wcześniej nie myślałam. Ale teraz pomyślałam, że może ma rację. Odpowiedziałam: „Kto wie, może pewnego dnia to zrobię”.
Nie napisałam książki zaraz. Mówiłam sobie, że rozpocznę, jak poznam koniec moich doświadczeń.
Teraz wiem, że nigdy nie będę mogła poznać jej końca.
Wiem, że muszę żyć dzień po dniu, spoglądając z nadzieją w przyszłość, nigdy nie ustając, ale walcząc, zawsze walcząc ze sobą i dla siebie. Dla niego. Aby mógł przeżywać swoje życie najlepiej, jak tylko będzie mu to dane.1 JESSICA JEST W NIEBIE
Przyglądam się Maksymilianowi, kiedy śpi. Piękny jak anioł. Taki bezbronny w swoim twardym śnie. I jak zwykle dostarcza mi wzruszenia w turbinie uczuć, które za każdym razem trudno mi rozróżnić.
Za blisko miesiąc skończy sześć lat. Sześć lat, które wstrząsnęło moim życiem, pochłaniając wszystkie żywotne siły, nie zostawiając przestrzeni na nic innego, chociaż na pozór staram się prowadzić normalne życie.
Ale co to znaczy normalne życie?
Czasami wydaje mi się, że już nie potrafię zrozumieć znaczenia tych słów.
Czasem nieuchronnie jeszcze mi się przydarza, że pojawia się dawna myśl, z czasów, kiedy wszystko było jeszcze „normalne”.
Zawsze wydawało mi się, że chcę mieć syna.
Tymczasem od wielu lat spychałam to pragnienie w ukryty zakątek mojego bytu, aby dać pierwszeństwo wielu rzeczom, które teraz nie wydają się już tak ważne: praca, dom, wakacje…
Często razem z mężem wyobrażaliśmy sobie nasze życie w trójkę, aż w końcu pomyśleliśmy o synu, a raczej córce, ponieważ bohaterką naszych marzeń zawsze była mała Jessica, która wypełniłaby nam życie swoim śmiechem, swoimi „dlaczego” i swoimi kaprysami.
Rozmawialiśmy o tym, jak będziemy ją wychowywać: mój mąż bardziej delikatnie, a ja bardziej twardo, ponieważ byłam przekonana, że oprócz oczywiście łagodności, trzeba wobec dzieci okazywać także surowość.
Marzyłam, że dam jej poznać wiele rzeczy, że będę ją wszędzie prowadzać, a nawet od małego nauczę angielskiego, a może i niemieckiego. Nie dlatego że chciałam przemienić moje dziecko w jakąś „super-córkę” – co nigdy nie wchodziło w rachubę w moich oczekiwaniach, ani nawet w moich pragnieniach – ale raczej żeby dać jej środki, by tak przygotowana, umiała stawić czoło temu, co niesie świat.
Często filozofowałam, patrząc na dzieci moich przyjaciółek. Wyrażałam też słowa krytyki na temat ich systemu wychowania, myśląc w sposób niemal zarozumiały, że ja z pewnością potrafiłabym to zrobić lepiej.
Po niewczasie wiem teraz, że moje zachowanie było objawem skrytej zazdrości: one miały już dziecko, a ja nie.
Nadal jednak czekałam. Jeszcze dziś nie wiem dlaczego. Zawsze mi się wydawało, że najpierw trzeba zrobić coś innego.
Tymczasem pojawiło się kilka drobnych problemów zdrowotnych. Badanie cytologiczne – wykonywane skrupulatnie jako zwykła kontrola, kazano mi powtórzyć aż trzy razy, ponieważ „wynik był niejasny” – wykazało metaplazję komórek nabłonka szyjki macicy. Usunięto mi to, bez znieczulenia, podczas nieskomplikowanego zabiegu ambulatoryjnego w szpitalu. Zabieg rozwiązał problem na daną chwilę, ale miał swoje następstwa wiele lat potem, kiedy nadeszła chwila rodzenia.
Z tamtego zabiegu pozostało mi wspomnienie przeszywającego bólu spowodowanego laserem, którym przez ponad czterdzieści minut usuwano zmienione komórki z mojej macicy. Teraz wiem, że w życiu tak nie cierpiałam, nawet z powodu bólu porodowego.
Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam.
Mijał czas, przeszło jeszcze kilka lat, a nasza Jessica nadal pozostawała tylko w naszych marzeniach.
Aż do momentu, gdy mając niemal trzydzieści pięć lat, zaszłam w ciążę.
Stało się wreszcie! A była to chwila radości nie do opisania.
Najpierw oczekiwanie, bo może jest to tylko opóźnienie miesiączki, ale potem nadeszło potwierdzenie. Wskaźnik testu ciążowego, który zrobiłam rano w połowie lutego, pokazywał dwie kreseczki: wreszcie oczekiwałam dziecka.
Świadomość, że się jest w ciąży, jest niesamowitym uczuciem. W jednym momencie jesteś pełna życia.
W chwili, kiedy odkrywasz, że oczekujesz dziecka, już go czujesz jako swoje i już nie jesteś sama.
To zdumiewające, że mózg ludzki może pracować tak szybko, że buduje całe życie w ułamku sekundy i prowokuje uczucia tak rzeczywiste, że sprawiają wrażenie, iż już przeżywa się to, co dopiero ma się wydarzyć.
Ale na razie byłam w ciąży, bardzo szczęśliwa.
Od pierwszej ultrasonografii w ósmym tygodniu mogliśmy też poczuć bicie małego serduszka. Dla mojego męża było to tak silne wzruszenie, że wyszedłszy z gabinetu lekarza musiał opłukać sobie twarz, żeby przyjść do siebie.
To była nasza córeczka!
Widzieliśmy ją: małe dzieciątko, które się poruszało.
Tętniła. Była żywa.
Bicie serca wykazane przez echograf nieustannie rozbrzmiewało w naszych uszach i towarzyszyło nam przez wiele dni.
Już rozmawiałam z moją córeczką. Jednak pamiętam – jak bym miała złowieszcze przeczucie – bo ciągle mówiłam do niej: „Proszę cię, nie zostawiaj mnie”.
Niestety, zostawiła.
Był dwudziesty pierwszy marca. Pierwszy dzień wiosny. Słońce grzało w taki sposób, że wprawiało w dobry nastrój, był przepiękny wiosenny dzień z czystym niebem i intensywnymi już barwami odradzającej się ziemi. Ale dla mnie, dla nas, tamten dzień przyniósł wiele cierpienia.
Wstając wczesnym rankiem, zauważyłam ślady krwi i tak bardzo się przeraziłam, że zabrakło mi tchu. Nie wierząc w to, co widzę i mając nadzieję, że to nie jest prawda, że to tylko coś nieważnego, wróciłam do łóżka, nie mówiąc o niczym mężowi. Trwałam tak nieruchoma, jak gdyby to mogło unicestwić to, co właśnie zobaczyłam.
Wytężałam umysł, szukając nadziei we wszystkich informacjach, nabytych z książek, jakie przeczytałam będąc w ciąży.
Mówiłam sobie: „Ależ tak, czytałam, że mogą pojawić się jakieś ślady krwi, ale to nie oznacza zaraz, że coś ma się zdarzyć, albo już się zdarzyło to, co najgorsze. A może to jest prawidłowe. Może… może… może…”
Jednak po niemal godzinie upływ krwi powiększał się, a mój niepokój wzrastał.
Powiadomiłam męża, zatelefonowałam do szpitala. Lekarz, który odebrał telefon poprosił, czego się zresztą spodziewałam, żebym poddała się kontroli, a także poinformował mnie, że niewielka utrata krwi może być czymś zupełnie normalnym.
Podczas krótkiej drogi do szpitala i oczekiwania na ultrasonografię, nadzieja nadal była silna, ale wewnątrz czułam wielki strach.
Zajęła się mną jakaś pani doktor. Zaprowadziła do małego ambulatorium i rozpoczęła badanie.
Ultrasonografia trwała dłużej niż zwykle. Pani doktor, milcząc, przesuwała w tę i z powrotem ultrasonograf po moim brzuchu, a ja patrzałam na monitor.
Nie czułam bicia serduszka, nie czułam niczego, ale nadzieja często oślepia, więc odrzucałam wiarę w to, co sama widziałam, aż wreszcie usłyszałam tamte słowa: „Przykro mi. Ta ciąża umarła”.
Tak jak jeszcze niedawno poczułam przepływ rzeki życia, tak teraz, w mgnieniu oka, poczułam się opróżniona ze wszystkiego.
Usłyszałam tylko moje zduszone wycie, które zamierało mi w gardle: Nieeee!
A potem zapanowała nicość.
Pani doktor z pewnością bywała świadkiem wielu podobnych sytuacji, ale zauważyłam, że nie była w stanie przyzwyczaić się do widoku cierpienia, i powiedziała tylko: „Przykro mi, naprawdę. Czy woli pani zostać w szpitalu od razu, czy może chce pani wrócić jutro na usunięcie martwego płodu?”.
Ja, która już nic więcej nie czułam, miałam tylko siłę odpowiedzieć: „Lepiej zrobić to zaraz”. Ból był bardzo wielki i pomyślałam sobie, że usuwając z siebie to, co wewnątrz mnie umarło, jakoś wykorzenię także cierpienie, które wydawało mi się nazbyt okrutne.
Ból mojego męża był tak ogromny, jak wzruszenie, którego doświadczył jakiś tydzień wcześniej, gdy usłyszał, podczas pierwszej ultrasonografii, bicie serca naszej córeczki.
Teraz już nie słychać było tego bicia i obfite łzy spływały mu po twarzy tak, że nie mógł ich powstrzymać. Chciał mnie pocieszyć, ale to ja musiałam pocieszać jego.
„Będziemy mieli drugie, zobaczysz”, mówiłam mu, ale nie było już Jessici, córeczki, którą już mocno pokochaliśmy.
Zabieg był bezbolesny.
Nie obchodziło mnie to.
Wybudzenie było mało przyjemne.
Nie obchodziło mnie to.
Była tylko pustka, której nikt nie mógł wypełnić.
Kiedy ktoś mnie zapytał, czy to był chłopiec czy dziewczynka, prawie osłupiałam. Nawet nie pomyślałam, żeby zapytać o płeć dziecka. Dla mnie była tylko Jessica, która odeszła na zawsze.
Zostałam w szpitalu tylko jeden dzień. Moja szwagierka, ciężarna i już bliska połogu, przyszła mnie odwiedzić i żeby mnie pocieszyć przypomniała, że mawiała do mnie: „Teraz urodzi się mój Łukasz, nabędziesz z nim trochę doświadczenia, a wkrótce przybędzie dziecko także do ciebie”.
Spoglądałam przychylnie na jej brzuch, ale pomyślałam, że mój urośnie większy.
Przez cały następny tydzień oczekiwałam na wieczór, aby patrzeć na gwiazdy. Szukałam najjaśniejszej, ponieważ czułam, że Jessica tam jest i spogląda na mnie z góry.
Napełniało mnie uczucie spokoju, kiedy oglądałam połyskiwanie światła, które tak intensywnie jaśniało, pulsujące, żywe. Wydawało mi się, że między mną i tamtą gwiazdką powstał most, pozwalający mi przedostawać się do mojej córeczki, która pozostawała w górze i nie chciała do nas zejść. Jeszcze dziś, po ponad sześciu latach, oglądam tamtą gwiazdkę – Jessicę z czułością i proszę ją, by ochroniła swojego braciszka…
Dwudziestego pierwszego marca był poniedziałek.
W sobotę po nim czułam się osłabiona. Miałam nadzieję, że wraz z usunięciem z mojego ciała małego płodu, który zgasł możliwe jest wykorzenienie z duszy cierpienia. Tymczasem było wręcz przeciwnie, wzrastało niepomiernie każdego dnia, coraz bardziej dokuczliwe. Nie można przezwyciężyć bólu z powodu straty dziecka, nawet jeśli ono jeszcze się nie narodziło. Ani w krótkim czasie, ani nigdy. Jest to ból, który zakorzenia się wewnątrz człowieka; z czasem z pewnością trochę się uspokaja, ale jednak pozostaje.
W tamtą sobotę mój mąż, starając się mnie rozerwać, zawiózł mnie nad jezioro. Mieszkamy blisko jeziora Corno. Jeziora, które temu, co ma umysł i serce wolne, potrafi zaoferować cudne zachody słońca i silne wrażenia.
Jednak nie mnie tamtej soboty.
Kiedy wieczorem wróciliśmy do domu, czekała na nas inna, straszna wiadomość. Poznałam ją dopiero w niedzielę rano. Zmarł także mój bratanek, Łukasz, przy którym miałam nadzieję się pocieszyć.
Nikt nie chciał mi o tym powiedzieć, ponieważ widziano, jak jeszcze źle się czuję.
Jednak w końcu, nieuchronnie, musiałam się o tym dowiedzieć.
W tym samym tygodniu dwa cherubinki z naszego domu wróciły do nieba.
Jeszcze kilka dni temu przyszła babcia snuła marzenia: „W przyszłym roku będziemy mieli na balkonie dwoje biegających dzieci”.
Potem, w poniedziałek, odeszło jedno, a w sobotę także drugie postanowiło wrócić do nieba.
Wyglądało to jak przekleństwo.
Przypominam sobie wściekłość mojego brata, jak pięścią zostawił znak w ścianie.
I niemoc przeciwko losowi, który tak ciężko poddał nas próbie; wyraz frustracji z powodu niemożliwości zrobienia czegokolwiek.
I nasz los, i lekkomyślność lekarza, który zbagatelizował alarmujące oznaki organizmu.
Kiedy robiłam pierwszą ultrasonografię, przyszła ze mną moja szwagierka, aby też poddać się kontroli. Miała znaczną utratę krwi z powodu silnego krwotoku i bardzo się tym przejmowała. Był to już ósmy miesiąc ciąży i takie krwotoki były z pewnością nieprawidłowe.
Ale ginekolog, po zrobieniu jej ultrasonografii powiedział, że nie należy się tym przejmować.
Tymczasem był to skutek słabego łożyska, które wymagało szczególnej uwagi lekarza. Ten więc powinien wcześniej powiedzieć szwagierce, że byłoby lepiej, aby niezwłocznie udała się do szpitala i była pod kontrolą lekarzy, zamiast czekać, aż wystąpią skurcze.
Nie uczynił tego jednak. Według niego nie było powodów do zbytniego przejmowania się.
Zaistniały krwotok nie został nawet wpisany do klinicznej kartoteki, a kiedy się rozpoczął, moja szwagierka pozostawała w domu, postępując według zaleceń, jakie zwykle się otrzymuje w okresie przedporodowym.
Kiedy przybyła do szpitala, nastąpił kolejny duży krwotok i oderwanie łożyska. Dziecko umarło. Moja szwagierka i mój brat słyszeli sygnał bicia jego serduszka, jak stawał się coraz słabszy, aż w końcu zatrzymał się.
Potem zrobiono jej cesarskie cięcie.
Nie jestem lekarzem i nie mogę osądzać rozwoju faktów pod względem poprawności postępowania medycznego. Ale pytania, które my, zwykli śmiertelnicy, wtedy stawialiśmy, nigdy nie doczekały się odpowiedzi. Pozostają nadal otwarte. Dlaczego Łukasz umarł?
Udzielono nam wyjaśnień, którym mamy prawo nie dawać wiary.
Rzecz jasna, że to tragiczne wydarzenie wstrząsnęło mną jeszcze bardziej.
Pragnienie dziecka i lęk przed urodzeniem drugiego, uczucia te na przemian we mnie następowały i nawzajem się anulowały.