Moja droga Emmie Blue - ebook
Moja droga Emmie Blue - ebook
Kiedy szesnastoletnia Emmie Blue, stojąc na szkolnym boisku, wysyłała list balonem, nie sądziła, że ktoś go znajdzie. I to we Francji! A już na pewno nie ktoś taki jak Lucas: przystojny, zabawny i dobry. I że połączy ich przyjaźń na całe życie. A może i coś więcej…
Przecież tak właśnie wygląda przeznaczenie! A oni nawet urodziny mają tego samego dnia.
Emmie wie, że nadszedł czas. W przededniu ich trzydziestych urodzin, w ich ukochanej knajpce na plaży Lucas wreszcie zada jej TO pytanie.
Tyle że zabrzmi ono zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażała, a to będzie dopiero początek. Los bowiem przygotował dla Emmie Blue całkiem inny scenariusz.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8053-884-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byłam gotowa; bardzo, ale to bardzo gotowa, żeby usłyszeć od niego to pytanie. Tak strasznie gotowa, że promieniałam, a z zaczerwienionymi policzkami musiałam wyglądać jak rumiani ulicznicy z powieści Dickensa – albo pomidor z bijącym sercem. Jeszcze pięć minut wcześniej wszystko było idealne. Rzadko używam tego słowa, bo nawet to, co najwspanialsze – ludzie, pocałunki, kanapki z bekonem – nigdy nie jest naprawdę perfekcyjne. Ale to było. Restauracja, stolik skąpany w świetle świec, obok tarasu plaża z cicho szumiącymi falami i wino, bardzo podobne w smaku do tego, które piliśmy dziewięć lat wcześniej, w przededniu naszych dwudziestych pierwszych urodzin, i którego nazwy nie mogłam sobie od tego czasu przypomnieć. Lampki owinięte wokół filarów altany, w której siedzieliśmy. Morska bryza. Udało mi się nawet ułożyć włosy po raz pierwszy od… cóż, zapewne od tego jednego jedynego razu, kiedy dokonałam tego wcześniej – a to było jeszcze za czasów, gdy słuchałam walkmana i żyłam w przekonaniu, że Jon Bon Jovi jakimś cudem wstąpi na krótki urlop do Ramsgate, wpadnie na mnie i zaprosi mnie do Wimpy’ego na burgera z frytkami. A do tego, oczywiście, Lucas – ale jego wygląd zawsze jest bliski ideału. Zamykam oczy, przyciskając dłoń do czoła, dotykam ugiętymi kolanami zimnych kafelków łazienkowej podłogi i myślę o tym, że siedzi w sali obok. Przystojny w sposób typowy dla angielskich wyższych sfer. Lekko opalony od francuskiego słońca. W świeżej, wyprasowanej białej koszuli rozpiętej pod szyją. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zaledwie parę godzin wcześniej, szybko zamówiliśmy wino i dwie przystawki na spółkę. Zerknęłam na niego i rozmarzona zastanawiałam się, jak widzą nas, siedzących na tle zachodzącego słońca, inni goście. Kim jesteśmy dla obcych, którzy trzymając buty za sznurowadła, spacerują po piasku obok werandy, na której siedzimy? Zapewne wyglądaliśmy, jakbyśmy byli sobie przeznaczeni. Jak szczęśliwa para jedząca kolację przy plaży. Świętująca jakąś okazję. Może rocznicę, a może randkę bez dzieci, które zostały w domu. Dwojga. Chłopca i dziewczynki.
– Denerwuję się, Em – zaczął Lucas i zachichotał. Bawił się rękami leżącymi na stole i kręcił sygnetem, który miał na palcu wskazującym. – Bo chcę cię o coś spytać.
W tamtym momencie przy tamtym stoliku, w tej restauracji – w której łazience teraz się chowam – czułam się chyba bardziej gotowa i bardziej pewna niż czegokolwiek w życiu. Gotowa, by powiedzieć „tak”. Czekałam na to. Zaplanowałam nawet, jak to powiem – chociaż Rosie twierdziła, że jeśli będę za dużo ćwiczyć, zabrzmię później, jakbym miała zatwardzenie i jakbym wcale nie chciała się zgodzić. A „to nie czas, żeby robić ten numer, kiedy gadasz, jakby jakiś psychol trzymał cię na muszce, Emmy, bo wiesz, że czasem tak robisz, jak się denerwujesz, prawda?”. Ale powtórzyłam sobie w głowie swoją kwestię, tylko troszeczkę, podczas porannego rejsu promem. Zamierzałam powiedzieć coś zmyślnego, w rodzaju „Nareszcie, Lucasie Moreau! O niczym bardziej nie marzę”. A on ścisnąłby moją rękę nad stołem przykrytym obrusem z ząbkowanymi brzegami, takim samym, jakimi nakrywano wszystkie małe okrągłe stoliki w Le Rivage. A po wyjściu, w drodze do domu, jak zawsze zatrzymałby się, żeby pokazać mi miejsce, gdzie wiele lat temu znalazł mój balon. I jak nic by mnie pocałował. Zanim wsiedlibyśmy do samochodu, przystanąłby i powoli, z wahaniem się nachylił, dotykając mojego podbródka kciukiem i palcem wskazującym. Pocałowałby mnie po raz pierwszy w ciągu tych czternastu lat. Oboje smakowalibyśmy mulami po marynarsku i miętówkami w złotych papierkach, które dostaliśmy na talerzyku z rachunkiem. W końcu, po długim czasie, mogłabym odetchnąć. Bo okazałoby się, że było warto. Po czternastu latach przyjaźni i sześciu latach powstrzymywania się przed wyznaniem moich prawdziwych uczuć mieliśmy wreszcie dotrzeć do happy endu.
A w każdym razie tego się spodziewałam. Nie tego, co się stało. Nie tego, że będę kulić się w łazience w idealny wieczór, w naszej idealnej restauracji, na naszej idealnej plaży, po idealnej kolacji, która teraz, przeżuta i zwrócona do toalety, wygląda jak artystyczna wizja „totalnej, pieprzonej, druzgocącej katastrofy”. Spodziewałam się, że będę mogła powiedzieć „tak”. Jeszcze kilka minut temu czekałam – z idealną, wyćwiczoną odpowiedzią na końcu języka – by się zgodzić, żebyśmy z najlepszych i najdawniejszych przyjaciół stali się parą. W przededniu naszych trzydziestych urodzin. Bo jakiego innego pytania Lucas mógłby nie chcieć mi zadać przez telefon?
Myślę, że dobrze ukryłam szok, który poczułam – jak mocny policzek – gdy usłyszałam to pytanie, i przyprawiający o mdłości ból, który przeszył mój brzuch, kiedy jego słowa powoli wsiąkały we mnie jak przesłodzony syrop w ciasto. Ale chyba się zagapiłam, bo Lucas nagle przestał się uśmiechać i zmrużył oczy – jak zawsze, kiedy zaczynał się martwić.
– Emmie?
Odpowiedziałam. Patrząc, jak siedzi naprzeciwko, wiedziałam, że inna odpowiedź nie wchodzi w grę.
– Tak.
– Tak? – powtórzył, unosząc rudozłote brwi, a jego szerokie ramiona rozluźniły się z ulgą.
– Tak – powiedziałam ponownie i zanim zdążyłam cokolwiek dodać, pojawiły się łzy. Muszę przyznać, że wykorzystałam je po mistrzowsku. Lucas w tamtym momencie nie zobaczył w nich oznaki zdruzgotania, złamanego serca, lęku. Dla niego były to łzy radości. Płakałam ze szczęścia, z dumy z mojego najlepszego przyjaciela i podjętej przez niego decyzji, i wzruszenia, że jestem z nią związana. Dlatego uśmiechnął się z ulgą, wstał z krzesła, obszedł okrągły stolik skąpany w świetle świec, przykucnął przy mnie i objął mnie swoimi silnymi ramionami.
– Daj spokój, Em. – Zaśmiał mi się do ucha. – Nie mazgaj się tak, bo jeszcze ludzie wezmą mnie za jakiegoś dupka, który przy kolacji złamał dziewczynie serce.
To ciekawe. Dla mnie tak właśnie to wyglądało.
Potem poczułam w żołądku gorąco, które zaczęło się przesuwać do klatki piersiowej.
– Muszę do łazienki.
Lucas podniósł się, ale nie wstał. Zaklinałam go siłą woli, żeby niczego się nie domyślił i nie spojrzał mi w oczy. Wtedy na pewno by zauważył.
– Od rana trochę bolała mnie głowa – skłamałam. – Tak migrenowo. Wiesz, jak to ze mną jest. Muszę wziąć coś na ból, przemyć twarz wodą… – Jasne. Tak jakbym zamierzała rozmazać sobie makijaż. Ale przecież tak mówią bohaterki w filmach. A ja nie czułam się wtedy jak w prawdziwym życiu. Nadal się tak nie czuję, przytulając publiczną – choć lśniącą – muszlę, zabryzganą resztkami kolacji i wina, które zamówiliśmy, uśmiechnięci i podekscytowani, zaledwie godzinę temu.
Ślub. Lucas bierze ślub.
Za dziewięć miesięcy mój najlepszy przyjaciel od czternastu lat, mężczyzna, w którym jestem zakochana, bierze ślub z ukochaną kobietą. Nie ze mną. A ja mam stanąć obok niego przed ołtarzem jako jego świadkowa.ROZDZIAŁ DRUGI
Ktoś puka do drzwi kabiny.
– _Excusez-moi? Ça va?_
Zawsze wymiotuję głośno – wydaję dźwięki, jakby okładał mnie od środka duch zawodowego zapaśnika – i domyślam się, że zatroskana osoba po drugiej stronie drzwi chce się upewnić, czy nic takiego naprawdę się nie dzieje, zanim umyje ręce.
– Tak – odkrzykuję. – Wszystko w porządku. Jestem tylko… chora – _malade_. Tak. Eee… _Je suis malade_.
Kobieta zadaje mi pytanie po francusku, którego nie rozumiem, ale wyłapuję słowa „partner” i „restaurant”. Potem milknie, słyszę szuranie jej butów po kafelkach, a zamknięte drzwi leciutko skrzypią, jakby przysunęła się i przyłożyła do nich ucho.
– Zawołać kogoś? Wszystko w porządku? – Sądząc po głosie, jest młoda. Zatroskana, ale spokojna. Zapewne to taki typ, który zawsze wszystkim pomaga, jak Marie. To Marie zawsze zatrzymuje się na ulicy, by pomóc zataczającym się pijakom, do których większość ludzi bałaby się podejść, i mówi do nich spokojnie i ciepło, bez lęku, bez myśli „ten człowiek może mieć cholerny nóż, a ja tak bym chciała dożyć chociaż emerytury”, która w ogóle nie pojawia się w jej na wskroś dobrym mózgu. Nic więc dziwnego, prawda? Nic dziwnego, że wrócili do siebie. Nic dziwnego, że on się z nią żeni.
– Halo? – odzywa się znów kobieta.
– Eee… Nie, wszystko w porządku – odpowiadam piskliwie przez ściśnięte gardło. – Nie ma powodów do obaw. Nic mi nie jest. _Merci. Merci beaucoup._
– Na pewno? – pyta z wahaniem.
– Tak. Ale dziękuję. Bardzo.
Mówi coś jeszcze, czego nie udaje mi się dosłyszeć, potem przez romantyczne dźwięki dobiegającej z głośnika muzyki klasycznej słyszę skrzypienie zawiasów i ciche trzaśnięcie drzwi. Spuszczam wodę i powoli wstaję. Mrowią mnie kolana, w których wraca krążenie, do brody przylgnął mi wilgotny kosmyk włosów. To nie do wiary, że zwymiotowałam. Tak nagle. Tak mocno. Jak bohaterowie _Emmerdale_, którzy po otrzymaniu szokujących wieści rzucają się do kuchennego zlewu, a potem przez chwilę patrzą w odpływ. Gdybym zobaczyła to w operze mydlanej, wydałoby mi się dramatyczne, przesadzone i nieautentyczne. Ale wygląda na to, że po prostu przez niemal trzydzieści lat życia nie dostałam wystarczająco mocnego ciosu.
Wyciągam telefon, odblokowuję go i znajduję naszą konwersację na WhatsAppie. Moje palce robią to instynktownie, zanim mózg zdąży interweniować. Siła nawyku. Pierwsza osoba, do której zawsze się zwracam. _Lucas Moreau, widziano dzisiaj o 17:57_. Offline. Jasne, że jest offline. Siedzi po drugiej stronie drzwi, na oświetlonej lampkami werandzie wychodzącej na plażę, naprzeciwko pustego miejsca i niedojedzonych omułków z czosnkiem i czeka na mnie. Wpatruję się w nasze ostatnie wiadomości sprzed zaledwie siedmiu godzin.
Emmie: Facet, który siedzi obok mnie na promie, je kalmary z torby termicznej. Wtf???? RATUNKU!
Lucas: Hahaha, serio?
Emmie: Zemdleję od tego zapaszku.
Lucas: Będę czekać na drugim brzegu z solami trzeźwiącymi. Dasz radę, Emmie Blue! Jesteś ulepiona z twardej gliny.
Lucas zawsze to powtarza. To jego odpowiedź na mnóstwo moich wątpliwości i zmartwień. To właśnie powiedział, kiedy miałam siedemnaście lat, sama spędzałam Boże Narodzenie i zadzwoniłam do niego z telefonu stacjonarnego w moim maleńkim mieszkanku, modląc się, żeby odebrał i żebym mogła usłyszeć czyjś głos. Kiedy przeprowadziłam się z Ramsgate dwa miasteczka dalej, by uciec przed szeptami, poszturchiwaniami i spojrzeniami na korytarzach uczelni. Cztery lata temu, kiedy Adam, mój były, zostawił mnie i małe mieszkanie, które razem wynajmowaliśmy. Ostatni raz – nie licząc sprawy z kalmarami w torbie termicznej – usłyszałam to od niego niecałe półtora roku temu, kiedy wreszcie zrezygnowałam z dalszych prób samodzielnego utrzymania mieszkanka i upchnęłam jego zawartość w małym, dwuosobowym pokoju, w którym niezależnie od pogody panował nieznośny upał, wynajmowanym od mieszkającej na dole nieco zrzędliwej gospodyni samotniczki. „Dasz radę”, powiedział, kiedy oboje leżeliśmy w łóżkach, rozmawiając przez FaceTime. „Jesteś ulepiona z twardej gliny, Emmie Blue. Pamiętaj o tym”. Zastanawiam się, co powiedziałby teraz, gdybym to nie przez niego uciekła do toalety w połowie głównego dania. Zapewne roześmiałby się i spytał: „Jezu, Em, jak to się stało?”. A potem stwierdziłby: „Wiesz co, tym gorzej dla niego. Skoro nie dostrzega, jaka jesteś świetna…”.
Wsuwam telefon z powrotem do torebki, szoruję ręce, nie szczędząc mydła, które pachnie jak płyn zmiękczający, i staję wyprostowana przed rzędem luster. Ani śladu. Wcale nie widać po mnie mojego samopoczucia – mdłości, roztrzęsienia ani złamanego serca. Wyglądam równie elegancko i radośnie jak dwie godziny temu, kiedy wychodziłam z domu rodziców Lucasa – z wyjątkiem smużki tuszu w kąciku oka, którą wycieram. Dobrze. On nie może się zorientować. Nie teraz.
Otwieram drzwi, przystaję na chwilę, żeby przepuścić dwie uśmiechnięte wyperfumowane kobiety, a potem idę – powoli, pewnie, z głową uniesioną najwyżej, jak mogę. Gwar cichych rozmów miesza się z brzękiem kieliszków, skrobaniem sztućców o talerze i niedosłyszalnymi dźwiękami grającej zbyt cicho muzyki. Powietrze, jak zwykle w Le Rivage, jest gęste od zapachu czosnku, cytryn i soli z pobliskiego morza. To jedno z moich ulubionych miejsc. Od zawsze. Ściany i deski tarasu są przesiąknięte wspomnieniami. To tutaj przez ostatnich trzynaście lat kończyliśmy tak wiele niekończących się letnich dni i spacerów bez celu po plaży. „Przejażdżki do Domu Marzeń”, podczas których pokonywaliśmy wiele mil – Lucas tuż po studiach, ja podczas urlopu w mojej tymczasowej pracy biurowej, która właśnie wtedy zmieniła się w stałą – zwalniając, kiedy mijaliśmy wielkie pałace i zrujnowane czterystuletnie wiejskie domki, wskazując nasze przyszłe domy i opowiadając, co byśmy zmienili, a co zachowali, gdyby były nasze. Oczywiście za każdym razem – stało się to prawie tradycją – Lucas gubił się w Honfleur tak bardzo, że musiał zatrzymywać samochód i pytać rolników o drogę. I to tutaj, przy skwierczeniu grilla w otwartej kuchni i spokojnym szumie fal, uzupełnialiśmy paliwo – mnóstwem przystawek, miskami frytek z solą i rozmarynem, a czasem tylko piwem. Podczas tych przejażdżek i posiłków rozmawialiśmy o wszystkim. Najczęściej jednak o przyszłości, o tym, co czekało nas w nadchodzących latach. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek wyobrażaliśmy sobie to. Nie ślub Lucasa, ale właśnie… to. Czy w ogóle uważaliśmy to za możliwe, że coś w końcu stanie między nami i zmieni wszystko. I naszą relację.
Wychodzę na taras przez otwarte szklane drzwi i widzę Lucasa, zanim on mnie dostrzega. Tutaj jest ciszej, a łagodne, jedwabiste morze i piękny widok, który gaśnie wraz z zachodzącym słońcem, wyglądają jak w starym filmie. Lucas wpatruje się w fioletowy horyzont, opierając łokieć na stole i pocierając dłonią podbródek. Kiedy odwraca się i mnie zauważa, na jego twarzy pojawia się szeroki, promienny uśmiech. Widzę też błysk niepokoju.
– Hej. Wszystko w porządku?
Staję za swoim krzesłem, chwytam zaokrąglone drewniane oparcie. Przytakuję z przyklejonym do twarzy uśmiechem, ale czuję, że nie uda mi się zmusić, żeby usiąść naprzeciwko niego i dokończyć posiłek. Myślałam, że dam radę, ale to się nie uda. Mam zdarte gardło i smak żółci w ustach. A kiedy patrzę na niego, jak siedzi w tej restauracji, na jego ciemnoszare oczy i piegi, których położenie znam co do milimetra, jestem bliska łez. Katastrofa. Lucas nie ma pojęcia, że ten wieczór to całkowita katastrofa. Przeciwieństwo wszystkiego, co zaplanowałam i o czym marzyłam podczas podróży zatłoczonym promem w towarzystwie kalmarów.
– Chciałabym już wracać. Nie masz nic przeciwko?
Lucas też wstaje i opaloną dłonią wygładza białą koszulę.
– Nie, jasne, że nie. Em, na pewno nic ci nie jest?
– Po prostu kiepsko się czuję. Szczerze mówiąc, chyba powinnam się położyć i to przespać. Typowa cholerna migrena! – Mój wymuszony śmiech brzmi mechanicznie.
– Już dawno ci się nie zdarzyła – zauważa Lucas. – Ostatni raz był wtedy przed kinem w Londynie, prawda? Masz przy sobie leki?
Wbijam w niego wzrok i czuję, jak serce szarpie mi się gwałtownie, jakby ktoś nagle wcisnął hamulec. Dwa lata temu Lucas przyjechał do Londynu służbowo – na jakąś konferencję architektoniczną, na którą co roku wysyła go jego francuski pracodawca – i spotkaliśmy się w słoneczny lipcowy dzień w dzielnicy South Bank. Kiedy staliśmy w kolejce do kina, zobaczyłam na skraju pola widzenia zygzakowate migoczące światełka, potem jak w zegarku pojawił się tępy ból za oczami. Wyszliśmy z kolejki i wróciliśmy do pokoju Lucasa na dziesiątym piętrze hotelu. Wzięłam supersilne leki przeciwbólowe, które zawsze noszę w torebce, i zasnęłam. Zasłony tłumiły światło słoneczne, a Lucas w milczeniu pracował obok mnie, z twarzą skąpaną w niebieskim świetle z ekranu laptopa. Kiedy obudziłam się kilka godzin później, zrobił mi kąpiel i wykrzykiwał przez drzwi łazienki pytania z teleturnieju – a ja, mocząc się w wannie, odkrzykiwałam odpowiedzi. Potem siedzieliśmy na łóżku, w pokoju oświetlonym jedynie przez telewizor, na którym oglądaliśmy teleturnieje z lat dziewięćdziesiątych, z leżącą między nami tacą z jedzeniem zamówionym do pokoju. Powiedziałam mu wtedy, że jeszcze nigdy nie czułam się tak blisko „domu”, którego przez całe życie poszukiwałam. I on to pamięta. Tak jak ja, pamięta ten wieczór – i wiele innych wspólnych chwil – a jednak stało się.
– Leki zostały w dobudówce – mówię. – Chyba po prostu muszę odpocząć.
Lucas kiwa głową i z troską mruży oczy.
– Poprośmy o rachunek. Ach… – Delikatnie chwyta za ramię przechodzącego kelnera, przeprasza i pyta, czy może zapłacić. Rzecz jasna, po francusku. Z idealnym akcentem, którego od zawsze próbuje mnie nauczyć, rozbawiony faktem, że brzmię, jak często powtarza, „jak podpita brytyjska turystka, która zabłądziła w Marsylii”. Przez lata udało mi się opanować jedynie podstawy. Reszta wylatuje mi z głowy.
– Luke, mogę wziąć taksówkę.
Lucas marszczy brwi, jakbym zaproponowała coś nie do pomyślenia.
– Żartujesz sobie? Nie wygłupiaj się, jedziemy do domu. Mamy cały weekend.
– Ale… Marie – rzucam. – M… mówiłeś, że miała wpaść świętować z nami przy deserze.
– Nie ma problemu, Em. Mogę do niej zadzwonić.
Kelner przynosi rachunek, a Lucas wręcza mu plik banknotów i prosi, żeby zatrzymał resztę. Od dwunastu lat na zmianę płacimy za nasze urodzinowe posiłki. Dziś kolej Lucasa. Ignoruję smutny głosik, który podszeptuje, że skoro mamy w perspektywie ślub, nową żonę i złamane serce, mogę nie doczekać się swojej kolejki.
– Dobra. – Lucas wkłada granatową marynarkę i poprawia klapy. – Gotowa?
Przytakuję. Lucas unosi brwi, uśmiecha się lekko i wyciąga rękę. A ja, ze ściśniętym sercem, ją chwytam. Co innego mogę zrobić? Kocham go. Zgodziłam się zostać jego świadkową, bo go kocham. Mojego najlepszego przyjaciela. Dawniej jedynego. Chłopaka, który czternaście lat temu znalazł mój balon i wbrew wszystkiemu, mimo deszczu, burz i dzielących nas wielu mil morza, odnalazł mnie.ROZDZIAŁ TRZECI
Rosie: Dokładnie tak było, prawda? Podobno właśnie tak Francuzi proszą o chodzenie.
Rosie: Tak. Napisałam „proszą o chodzenie”. I co mi zrobisz?
Rosie: PS Mam nadzieję, że wszystko wypadło idealnie!
Rosie: PPS Bzykacie się teraz?
Trzymam telefon wysoko nad twarzą i mrużąc zapuchnięte, piekące oczy, patrzę na jaskrawo podświetlony ekran. Poza czterema wiadomościami na WhatsAppie Rosie przesłała też zdjęcie i wbrew sobie, mimo wszystkiego, co czuję, wybucham śmiechem. Na fotografii Rosie stoi na szpitalnie białych kafelkach podłogi hotelowej kuchni, zasłaniając dłońmi usta w udawanym zdziwieniu, a Fox, nasz szef i przyjaciel, którego wzięłyśmy pod pantofel, w spodniach od garnituru na swoich długich nogach klęczy przed nią na jednym kolanie i wyciąga przed siebie croissanta, jakby wręczał jej pierścionek zaręczynowy. Co ironiczne, niewiele odbiega to od prawdy. Lucas podobno oświadczył się Marie podczas śniadania w łóżku. Opowiadał ze śmiechem: „Dałem jej pierścionek nad górą ciastek”.
Blokuję telefon. Nie potrafię się jeszcze zdobyć na odpowiedź. Napiszę jutro albo wyjaśnię im wszystko, kiedy zobaczymy się w wtorek po moim powrocie do pracy. Do tego czasu uda mi się znaleźć w tym wszystkim sens i głębsze znaczenie. Bo przecież wszystko dzieje się po coś, prawda? Nawet jeśli na początku wydaje się beznadziejną pomyłką lub cholerną katastrofą. Do tego udało mi się dojść przez trzy godziny, jakie minęły od wyjścia z restauracji, podczas których rozpaczliwie próbowałam wygrzebać się z pochłaniających mnie ruchomych piasków: Musi być jakiś powód. Po prostu jeszcze go nie widzę.
Jazda z restauracji do Le Touquet, gdzie mieszkają państwo Moreau, wydawała mi się dłuższa niż zwykle. Lucas gadał jak nakręcony przez całą drogę, ja kiwałam głową i wydawałam odpowiednie odgłosy w odpowiednich momentach. Za oknem przemykały rozmazane znajome zielone pola i maleńkie, brukowane francuskie wioski. Lucas odprowadził mnie z podjazdu przed porośniętym bluszczem domem swoich rodziców przez boczną furtkę w głąb ogrodu, do drewnianych drzwi dobudówki. Otworzyłam je pospiesznie, starając się wyprzedzić łzy, które ze wszystkich sił powstrzymywałam przez całą drogę. Klucz, który Amanda, mama Lucasa, jak zwykle wręczyła mi po przyjeździe w białej kopercie formatu A5, jakbym gościła w wiejskim pensjonacie, kleił mi się do dłoni. Lucas chciał wejść do środka. Zauważyłam to, kiedy odwróciłam się do niego, stojąc w progu – widziałam, jak trzymał ręce w kieszeniach, napinał ramiona, postawił jedną nogę w progu i zaglądał mi przez ramię do małego aneksu kuchennego. Spodziewał się, że jak zwykle wejdzie za mną. Rzuci się na łóżko, kopnięciem zdejmie buty i będzie przerzucać kanały w telewizji i słuchać moich opowieści o dziwnych klientach w pracy, dobiegających zza niedomkniętych drzwi w łazience, w której będę przebierać się w piżamę. Ale ja podziękowałam mu za kolację, przeprosiłam za jej nagłe skrócenie i znów zaczęłam wymawiać się migreną.
– Odpocznij, Em – stwierdził. – I dzwoń, jakbyś mnie potrzebowała. Będę w domu, na górze. Mogę robić za obsługę hotelową.
– Dam sobie radę.
– Mówię serio – stwierdził, a potem pochylił się do przodu i przyłożył swój ciepły policzek do mojego. – Miłego ostatniego dnia w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Od dawna czekaliśmy, żeby obudzić się jako trzydziestolatkowie, którzy dokładnie wiedzą, co robią ze swoim życiem, co nie?
– No raczej – odpowiedziałam z szerokim uśmiechem, a potem zamknęłam drzwi, oparłam się o nie plecami i w pustej ciemności zalałam się gorącymi, cichymi łzami. To właśnie robiłam przez cały ten czas. Płakałam. To robię teraz, owinięta grubą puchową kołdrą, z piekącymi policzkami i opuchniętymi oczami, cała w kawałkach zgniecionej, rozpadającej się chusteczki, którą przez ostatnich kilka godzin wycierałam nos.
Świadkowa. Świadkowa. Kto to w ogóle jest? Świadek – jasne. Druhna – proszę bardzo. Ale świadkowa? „To było oczywiste”, stwierdził Lucas, kiedy z wypiekami na twarzy, nieco chaotycznie, zmierzał do zadania mi pytania. „Bo nikt – naprawdę nikt nie zna mnie tak jak ty, Emmie. Nie mógłbym poprosić nikogo innego”. Ech. A ja byłam taka gotowa. I taka pewna swego, że przećwiczyłam cholerną odpowiedź.
„Pobieramy się, Em”. Promieniał, kiedy to powiedział. „Marie i ja. I… chciałbym, żebyś została moją świadkową. Ponad wszystko. Żebyś stanęła tam ze mną. Co ty na to?” Żebyś stanęła tam ze mną. Teraz cała się trzęsę i szczękam zębami. Naciągam pierzynę na głowę. Wymioty. Niepohamowany płacz. Opuchlizna twarzy. A teraz dreszcze. Ballady miłosne przed tym nie przestrzegają. Dr Hook nie śpiewał ani słowa na ten temat. Na stronie internetowej funduszu zdrowia nie ma informacji o złamanym sercu takich jak o zanokcicy czy infekcjach układu moczowego – a powinny być.
_Skonsultuj się z lekarzem, jeżeli:_
_• płaczesz tak długo, że oczy zmieniają się w małe bańki i znikają w twarzy;_
• przez łzy zaczynasz brzmieć jak Barry White;
• pojawiają się oznaki niepoczytalności, tj. uprzejme przyjęcie roli świadkowej osoby, która wywołała powyższe objawy.
Po drugiej stronie pierzyny klimatyzator szumi na ścianie jak czajnik z wrzątkiem, powstrzymując napór lepkiego letniego upału. W porównaniu z dobudówką w mojej zatęchłej klitce przy Fishers Way jest jak w piecu. Kiedy temperatura przekracza dwadzieścia trzy stopnie, kładę się spać przekonana, że rano gospodyni znajdzie mnie w piżamie wyschniętą na wiór. Tutaj, u państwa Moreau, mi to nie grozi. Chociaż tyle. Nawet w najgorszych momentach ważne, by w miarę możliwości skupiać się na pozytywach. Choćby tych najmniejszych, choćby nielicznych.
Zsuwam z siebie kołdrę i siadam na łóżku. Przyciskam kłąb kciuka do czoła, które – o ironio – naprawdę zaczyna teraz pulsować bólem, i zapalam lampkę nocną. Na promie policzyłam na palcach, że spędziłam trzynaście swoich – naszych – urodzin w ogrodzie na tyłach domu państwa Moreau. Po raz pierwszy – 9 czerwca 2005 roku. To była moja pierwsza wizyta tutaj i nasze drugie spotkanie w realu, ale rodzice Lucasa potraktowali mnie, jakbym należała do rodziny i gościła u nich już tysiąc razy.
– Lucas mówi o tobie bez przerwy – stwierdził Jean, kiedy pokazywał mi dobudówkę, a potem uniósł ramiona i uśmiechnął się, niemal z rezygnacją, jakby chciał dodać: „A skoro jesteś ważna dla naszego syna, jesteś ważna dla nas”. W tamten weekend rodzice Lucasa kupili każdemu z nas po torcie i zabrali nas na kolację do Le Rivage – niedawno otwartej, pachnącej jeszcze farbą i świeżym drewnem. To była jedna z moich pierwszych wizyt w restauracji, choć wstydziłam się do tego przyznać. Następnego dnia poszłam z Lucasem, jego starszym bratem Eliotem i ich znajomymi na koncert i chociaż nie tańczyłam ani przez chwilę, był to jeden z najlepszych wieczorów w moim życiu. Nie dlatego, że świetnie się bawiłam. Dlatego, jak na mnie patrzyli. Jakbym była jedną z nich. Zwykłą siedemnastolatką gotową podbić świat. Nie „tamtą dziewczyną z Fortescue Lane”. Po prostu Emmie Blue, z koktajlem w ręce, chcącą się pobawić, zanim wreszcie wyrwie się ze szkoły i zacznie studia. A jutro, w nasze czternaste wspólne urodziny, skończymy trzydzieści lat. Trzydzieści lat. Długo uważałam ten wiek za czekającą w oddali nagrodę, bezpieczny port, ciepłe światełko na ciemnym horyzoncie. Bo przecież w wieku trzydziestu lat wszyscy są już ustatkowani, prawda? Trzydziestolatkowie to w pełni ukształtowani dorośli. Wiedzą, kim są – albo przynajmniej dokąd zmierzają, nawet jeśli jeszcze tam nie dotarli.
Wyciągam rękę, chwytam swoją walizkę, kładę ją na łóżku i otwieram. Cała zawartość jest nadal starannie złożona w środku, tak jak pakowałam ją wczoraj wieczorem, czując w brzuchu dreszcz podniecenia i wyobrażając sobie ze szczegółami, co się stanie po tym, jak Lucas zada mi pytanie. Po tym, jak Balonówka spojrzy nad stolikiem na plażę, która połączyła ich ze sobą, i po czternastu latach powie „tak” Baloniarzowi.
Wyjmuję leżące między ubraniami czarne pudełko prezentowe i zdejmuję pokrywkę.
– Czekaj no, Lucas wspominał o tym, że moglibyście być razem? W sylwestra? – spytała Rosie w pracy. W taki właśnie sposób poznajemy się z nią od dwóch lat. Wymieniamy historie, anegdotki, zmartwienia, nadzieje i wspomnienia w małych, lekkostrawnych, półgodzinnych pigułkach podczas przerw na lunch.
– Tak, miał chałowy wieczór i wrócił do domu tuż po północy francuskiego czasu. Ja byłam już u siebie i oglądałam sylwestrowy koncert Joolsa Hollanda, więc pogadaliśmy na FaceTime. W łóżkach.
Rosie z uśmiechem spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Ale seksownie. A ty powiedziałaś, że jednym z twoich postanowień noworocznych jest poznanie kogoś?
– Zakochanie się – wyjaśniłam, a Rosie zatrzepotała rzęsami i poprosiła:
– Przypomnij mi, co odpowiedział.
– Nazwał mnie zuchwałą – odpowiedziałam ze śmiechem. – Stwierdził: „Cholera, Em, to zuchwałe”. A potem zaczął przysypiać, bo wypił chyba z milion whisky sour, ale powiedział… spytał, czy kiedykolwiek się zastanawiałam, dlaczego tak beznadziejnie układa nam się w miłości. Bo on ma teorię. To przez nas. Chyba od zawsze jesteśmy sobie przeznaczeni.
Rosie zapiszczała i chwyciła mnie za nadgarstki.
– Boże, Emmie, wiesz, że cię poprosi, prawda? – spytała. – Dlatego nie mógł zadać ci pytania przez telefon, żebyś się nie rozłączyła jak idiotka. Ależ to piękne. Przepiękne. Po tylu latach…
Przyglądam się otwartemu pudełku, które leży przede mną na łóżku. Robiony na zamówienie skórzany szkicownik, który kupiłam kilka tygodni temu, z jego inicjałami wytłoczonymi na okładce i w rogu każdej gładkiej strony, wydał mi się niewystarczający po tamtej rozmowie w pracy z Rosie. Miała rację. To było – byłoby – piękne. Dwoje ludzi, którzy spotkali się wbrew wszystkiemu, właśnie wtedy, kiedy potrzebowali się nawzajem. Rówieśnicy, urodzeni w tym samym dniu, tak samo uwielbiający tosty z pastą Marmite i serial _Żony piłkarzy_. Niektórzy mogą twierdzić, że to był przypadek. Ja uważałam inaczej. I chciałam upamiętnić to czymś więcej niż „miły” prezent urodzinowy. Wtedy postanowiłam kupić to pudełko i rozemocjonowana spisałam w pracy na kuchennej serwetce listę ważnych rzeczy, które powinny znaleźć się w środku. Teraz wyjmuję kopertę z pierwszym mailem, który przysłał mi Lucas, kiedy jeszcze się nie znaliśmy. _Temat: Znalazłem Twój balon!_ Potem słoik z Marmite, ciężki jak przycisk do papieru. Ten jest nowy, ale identyczny jak pierwsza rzecz, którą wysłałam Lucasowi (razem z taśmą z ćwiczeniami z wymowy francuskiej i prośbą o sprawdzenie, zanim oddam je nauczycielowi). Wysłałam go, bo wyznał, że obok tasiemca _EastEnders_ i brejowatej fasolki z barów z frytkami tego właśnie brakuje mu z domu – a przed przeprowadzką do Francji mieszkał w północnym Londynie. Wtedy zaczęły się płyty ze składankami. Pierwszą dostałam w zamian za Marmite – jako podziękowanie, które z czasem przerodziło się w rytuał, w nasz sekretny język. Ja wysyłałam mu coś z domu, on odwdzięczał się składankami, z których każda sama w sobie stanowiła liścik. W sumie dostałam ich osiem. Wciąż jest mi winien dziewiątą. Ostatnia rzecz w pudełku to pierwsza płyta. Plastikowe opakowanie pękło w jednym miejscu, a wkładka ma lekko podwinięte brzegi, ale nadal jest w idealnym stanie. Nie rozmazało się pismo Lucasa – granatowy atrament, proste drukowane litery stawiane spokojnie, pewnie, powoli. Teraz Lucas ma zupełnie inny charakter pisma – kapryśny i energiczny jak on sam, jakby zawsze spieszył się do czegoś lepszego i ważniejszego.
Nie mogę. Nie mogę jutro dać mu tych rzeczy – symboli naszej historii i tego, jak się tu znaleźliśmy – nad stołem przy tradycyjnym śniadaniu na idealnym patio Amandy i Jeana Moreau. Przekładam wszystko poza płytą do walizki i zamykam pudełko z jednym, niewinnym, przyjacielskim prezentem – szkicownikiem. Kładę je na szafce nocnej, przygotowane na rano, i zagrzebuję się w łóżku.
Telefon rozświetla się od powiadomienia o wiadomościach piłkarskich, którego nie potrafię wyłączyć. Sprawdzam godzinę: 00:33. Stało się. Oficjalnie mam trzydzieści lat. Mam trzydzieści lat i można śmiało powiedzieć, że w tym momencie nie mam pojęcia, dokąd zmierzam.
Zamykam oczy i podkulam nogi do brzucha. Nie sądziłam, że będę spędzać swoje trzydzieste urodziny w ten sposób. Czując się mała. Żałosna. Nic nieznacząca. W głębi duszy wiem, że jestem ulepiona z twardej gliny. A przynajmniej z niej posklejana – jak wszyscy, przez lata, z wiekiem i doświadczeniem, z coraz twardszą skórą i coraz bardziej miękkim sercem, z łatami podwójnej grubości w miejscach podatnych na pęknięcia. Suma wszystkich rzeczy, które raniły, przerażały, ochraniały i zachwycały.
Tym właśnie jest dla mnie Lucas. Owszem, budzi zachwyt. Ale przede wszystkim oznacza schronienie. Bezpieczeństwo. Po tamtym Letnim Balu, w wieku szesnastu lat, posklejałam z mozołem nową Emmeline – nową Emmie. Ale od pierwszej wiadomości to on mi w tym pomagał. Wspierał każdą decyzję, chwalił za każdy drobny kroczek, jakbym zrobiła wielki skok do przodu.
Czuję pod powiekami piekące łzy. Bo wiem, w ten szczególny, instynktowny sposób, że muszę go wesprzeć. Że muszę pochwalić Lucasa za krok – wielki, olbrzymi skok, który robi – choćby nie wiem, jak bolało. Jestem mu to winna. Tak robią najlepsze przyjaciółki. I świadkowe.
Trzymam płytę w ręku. Zasypiam, mając przed oczami listę utworów.
Składanka. Część 1.
Droga Balonówko,
Utwór 1. Bo ćwiczenia z wymowy francuskiej ogarnęłaś bezbłędnie.
Utwór 2. Bo stanowczo trzeba popracować nad Twoim gustem w kwestii boysbandów.
Utwór 3. Bo masz na nazwisko Blue.
Utwór 4. Bo jadasz wyłącznie jajka sadzone z frytkami.
Utwór 5. Bo zawsze możesz na mnie liczyć.
Całuję
BaloniarzROZDZIAŁ CZWARTY
Ocienione parasolem patio państwa Moreau wygląda dziś rano jak wyjęte z czasopisma „House and Garden”. Na świeżym, białym obrusie stoją talerze ciepłych, rumianych ciastek, dzbanki z kawą, miski pełne czerwonych truskawek i świeżych jagód oraz – oczywiście, zgodnie z tradycją – dwa torty urodzinowe piętrzące się dumnie na ceramicznych paterach na dwóch końcach stołu. Jeden dla Lucasa. Jeden dla mnie. Jak co roku, mają swoją historię.
– Wiem, że czarny tort nie wygląda szczególnie wesoło – rzuca Amanda z uśmiechem, poprawiając croissanty tak, by tworzyły idealną wieżę – ale ostatnio bez przerwy słucham o czarnej skórzanej tapicerce w cholernym nowym samochodzie Lucasa i pomyślałam, że gdybym umiała pracować w masie cukrowej, mogłabym zrobić mu auto. No wiecie, wyciąć z gąbki…
– Nie, nie, nie – mruczy Jean z filiżanką espresso w ręku, spoglądając na żonę znad okularów. – Kochanie, nie przeżyłbym stresu, gdybym mieszkał z tobą podczas takiego projektu.
Amanda przewraca oczami, ale się uśmiecha. Jej cienkie wargi są, jak zawsze, pomalowane na perłowy róż.
– Ale pomyślałam, że taki będzie prawie równie dobry. I że jeśli zrobię pikowany, będzie wiadomo, że to nie jest po prostu…
– Smoliście czarny tort. – Lucas chichocze.
– Ani symbol twojej duszy – dodaję.
Amanda przestaje mówić, przykłada rękę do ust i wybucha swoim charakterystycznym śmiechem, który najpierw brzmi jak skowyt, a później przeradza się w chichot. Jean, który roześmiał się najwyżej dwa razy w życiu, oba przez przypadek, rzuca ironiczny uśmieszek znad swojej maleńkiej filiżanki na espresso.
– Ej, to moje urodziny. – Lucas nachyla się i mnie szturcha. – Bądź miła dla pana w średnim wieku.
– I kto to mówi – ucinam. – Rano na powitanie nazwałeś mnie Księżycówką.
– Księżycówką. – Amanda znów się śmieje, trzymając między palcami nadgryzioną truskawkę. – To od tego waszego wspólnego zdjęcia, prawda? Zrobiliśmy je… chyba w Honfleur, na urodzinach twojego brata? W błysku flesza oboje wyszliście trupioblado.
Lucas potwierdza.
– Eliot kończył dwadzieścia jeden lat. Kawał czasu temu.
– Miałam tak strasznie okrągłą i strasznie bladą twarz – wspominam, a Lucas się śmieje.
– Czułem się, jakbym jadł lunch z prawdziwym księżycem w dżinsowej kurtce.
Łypię na niego spode łba, a on wyszczerza zęby w uśmiechu.
– Niewiarygodne, że nadal ją tak przezywasz. – Amanda się uśmiecha, siada i rozkłada sobie na kolanach śnieżnobiałą serwetkę.
– Tylko przy specjalnych okazjach – wyjaśnia ze śmiechem Lucas.
– Na przykład na trzydzieste urodziny – dodaję.
– Właśnie. – Lucas kiwa głową. – Księżycówka, podasz mi to naczynko z dżemem? No co? Skoro mam okazję, muszę z niej korzystać. Kolejna nadarzy się, dopiero kiedy skończysz czterdziestkę, wyjdziesz za mąż, zaciążysz albo stanie się coś równie istotnego.
Mdliło mnie na myśl, że będę musiała przyjść tu rano. Wczoraj wieczorem perspektywa otwarcia oczu w promieniach słońca przesączających się przez ciężkie kremowe zasłony w sypialni ze świadomością, że to ranek, ciążyła mi tak, że nie mogłam się ruszyć z materaca. Wiedziałam, że jeśli obudzę się tu, w Le Touquet, w tej sypialni, 9 czerwca, obsypana wymiętymi chusteczkami, z piekącymi, opuchniętymi oczami – będzie to znaczyć, że wszystko stało się naprawdę. Mężczyzna, którego kocham, powiedział, że zamierza przeżyć życie z inną i chce, abym stała przy nim, w centrum uwagi, kiedy będzie obwieszczać to światu.
Wykąp się i na scenę. Ciepły, znajomy głos Rosie był pierwszym, co usłyszałam rano, kiedy leżałam, wpatrując się piekącymi oczami w sufit – jakbym rozmawiała z nią przez telefon. Nie odpisałam jej wczoraj. Prawdziwa Rosie wciąż myśli, że leżymy teraz z Lucasem w białej pościeli, przytuleni, spleceni palcami, uśmiechamy się sennie i snujemy plany na poranek. Jako para. Ale wiem, że gdyby tu była, powiedziałaby mi właśnie to. „Rusz tyłek, Em. Leć pod prysznic. Wejdź pod wodę jako Przybita, Załamana Emmie Blue, wyjdź jako Silna, Niezależna Kobieta, którą jesteś. Mówię serio. Jakbyś występowała w talent show, a państwo Moreau byli twoją głupią, naiwną publicznością”. Tak też zrobiłam. Zwlekłam się z łóżka i spędziłam pod prysznicem całe dwadzieścia minut. Umyłam włosy, ogoliłam nogi, nawet zrobiłam peeling, używając jednego z tych kosmetyków ze złotymi nakrętkami, które Amanda zawsze zostawia mi w łazience. Wysuszyłam włosy, nałożyłam krem nawilżający, a nawet spróbowałam zrobić konturowanie twarzy według instrukcji, którą Rosie wystukała w apce z notatkami na moim telefonie. A potem ruszyłam ścieżką do wypielęgnowanego, bujnego ogrodu na tyłach domu państwa Moreau, jakbym była zachwycona, nie załamana. Jakbym w wieku trzydziestu lat była zupełnie ogarnięta, nie zagubiona. I nie sama.
– Emmie?
Unoszę wzrok i widzę Amandę, podsuwającą mi talerz ciastek.
– Chcesz migdałowe, skarbie? Zawsze kupuję je dla ciebie.
Uśmiecham się i biorę jedno, obsypując talerz okruchami.
– Dzięki, Amando. – W ogóle nie mam apetytu, ściska mi się żołądek, ale jeśli nie zjem, nie dość, że nadal będzie mnie mdliło, to jeszcze Lucas może to zauważyć i spytać, czy coś się stało. Nie chcę go dziś takiego – miłego, kładącego mi dłoń na ramieniu, zatroskanego. Przy takim Lucasie roztopiłabym się z powrotem w kałużę łez, którą byłam wczoraj wieczorem.
– Pięknie pachnie – rzucam do Amandy, odrywając rożek ciepłego croissanta.
– Prawda? Cieszę się, że nie jesteś na jakiejś głupiej diecie, jak on – odpowiada pani Moreau, wskazując wzrokiem Lucasa. – Taka z niego chudzina, a nie wychodzi z siłowni.
– To się nazywa trzymanie formy, mamo – stwierdza Lucas z uśmiechem, rozpierając się na krześle. W jednej opalonej ręce trzyma filiżankę z kawą, drugą przełożył przez klatkę piersiową i oparł dłoń na bicepsie drugiej ręki. – I zdrowy styl życia.
– Tak. – Jean zwięźle wyraża swoją aprobatę.
– Nie chce jeść nic z tego, co gotuję, Emmie – skarży się Amanda, przekrawając na pół lepką brązową muffinkę. – Mówiłam ci, że robiłam na zajęciach ciepły bufet i nie dał się poczęstować moim crème brûlée?
– Było w nim tyle cukru…
– Odrobinkę. Jeden kęs. Tylko tyle mu proponowałam. Emmie, czy to podobne do naszego Luke’a, odmawiać słodyczy?
– Nie.
– Mówię mu: czy znałeś kiedyś kogoś, kto dostał choroby serca od jednego…
– Muszę się zmieścić w garnitur, mamo. – Lucas wychyla się do przodu, przekrzywia głowę i uśmiecha się do matki. A ona patrzy na niego szeroko otwartymi oczami.
– Czy ty… powiedział ci?
Wbijam w nią wzrok, ale siedzący obok mnie Lucas dumnie kiwa głową. Nawet Jean, któremu dotąd nie drgnęła powieka, podnosi wzrok znad talerza.
– Och, Emmie! – wykrzykuje Amanda, szybko wyciąga rękę przez stół i chwyta moją dłoń, uśmiechając się łzawo. – Dasz wiarę? Dasz wiarę? Ślub! Mów, co powiedziałaś!
Aha. Myśleli, że jeszcze nie wiem. Przełykam rozmiękający mi w ustach kawałek ciastka. Patrzę na swoją naiwną, czekającą w napięciu widownię i zmuszam się do szerokiego, olśniewającego uśmiechu.
– Nie wiedziałam, że wiesz! Nie mogłam się doczekać, aż ci powie. Prawda, Jean? – Amanda promienieje. Patrzy najpierw na swego męża, który potakuje spokojnie, potem na Lucasa, wreszcie na mnie. Ma łzy w szeroko otwartych oczach i wierci się na krześle jak niecierpliwy maluch.
– Powiedziałem jej wczoraj. – Lucas uśmiecha się do mnie i wyciąga rękę, by dotknąć mojego ramienia. – Była w takim szoku, że dostała migreny. Prawda, Em?
Nawet Jean się śmieje, słysząc te słowa, i mówi swoim niskim głosem łamanym angielskim:
– Nie ona jedna była w szoku. Mnie też dopiero co minęła migrena.
Amanda go nie słucha. Przechyla głowę i wpatruje się w Lucasa, przykładając do piersi usianą piegami dłoń ze złotymi pierścionkami na palcach i paznokciami pomalowanymi na różowo.
– Tak się cieszę, że jej powiedziałeś. – Wzdycha rozmarzona i patrzy na mnie. – Nie znoszę trzymać niczego w tajemnicy, zwłaszcza przed rodziną. Teraz możesz nam pomóc w planowaniu, Emmie. Wyperswaduj mu te okropne obcisłe spodnie, które noszą wszyscy młodzi…
– Właściwie – stwierdza Lucas, odstawiając filiżankę na stół i kładąc łokieć na stole – mamy jeszcze jeden sekret.
Zerka na mnie, przygryza kącik ust, a ja uświadamiam sobie, że nie wiedzą. Nie wiedzą, że mnie poprosił.
– Wczoraj poprosiłem Emmie… – zagaja.
Amanda gwałtownie wciąga oddech i z hukiem odstawia na obrus słoik z kremem cytrynowym, który dopiero co zdążyła podnieść.
Lucas śmieje się, patrzy na mnie i kiwa głową na zachętę. Odchrząkam, nie przestając się uśmiechać.
– Luke poprosił, żebym była jego świadkową – oznajmiam.
Amanda podnosi ręce do ust.
– Och! – piszczy. – Och, Jean!
Jean uśmiecha się zamkniętymi ustami, jak zwykle rozważny i niewzruszony jak skała.
– I co? – pyta. – Zgodziłaś się?
Lucas wybucha śmiechem, jakby sama myśl o tym, że mogłabym odmówić, była przekomiczna.
– Oczywiście – mówię, a Amanda znów skowyczy, zrywa się z miejsca, gestem prosi, żebym także wstała, i obejmuje mnie, nakrywając przy tym swoją szyfonową bluzką stojący na stole talerz muffinek.
– Skarbie – mówi mi do ucha, ściskając mnie mocno. Jest ciepła, ma miękką skórę i pachnie kwiatowymi perfumami. – Nikt nie zasługuje na to bardziej niż ty. On cię kocha. Uwielbia. Jak my wszyscy.
Nie wypuszczam jej z objęć. Trzymam się tej kobiety, która przez kilka ostatnich lat była dla mnie najbliższym odpowiednikiem matki, jakbym miała bez niej upaść. Zaczynają mrowić mnie nozdrza – to zapowiedź łez, które pchają mi się do oczu. Odpędzam je mruganiem, pociągam nosem i ponownie przyklejam do twarzy uśmiech.
– Można się popłakać ze wzruszenia, co? – Amanda chichocze, kiedy odrywamy się od siebie. Znów siada i nakrywa kolana serwetką. Zabiera się do śniadania. Lucas sięga po miskę z jagodami, wciąż uśmiechając się do mamy. Siedzący naprzeciwko Jean w milczeniu pije kawę, ale patrzy na mnie swoimi poważnymi, przenikliwymi oczami. Cieszę się, kiedy odwraca wzrok. Nie widzi, jak uśmiech na chwilę odkleja się od mojej twarzy.