- W empik go
Moja Islandia - ebook
Moja Islandia - ebook
Islandia – mała wyspa z wielką osobowością, garstka ludzi z ogromnym potencjałem i niegasnącą energią. Znaleźć tu można wszystko, o czym turysta sobie tylko zamarzy. Powiedzenie „dla każdego coś miłego” sprawdza się tutaj w stu procentach.
Weekendowe huczne nocne życie, knajpki z żywą muzyką, niezliczona ilość kawiarni oferujących pyszne islandzkie specjały i aromatyczną kawę. Lasy pełne jagód i grzybów, parki troli i elfów – wierzy w nie ponad połowa Islandczyków – ocean zamieszkały przez pojawiające się co chwilę na jego powierzchni wieloryby i orki, ośnieżone szczyty gór, bulgoczące błota, gorące źródła, wybuchające gorącą parą gejzery i huczące wodospady.
Islandia – koniec świata na wyciągnięcie ręki. Niewiele ponad trzy godziny lotu wystarczy, aby zobaczyć na własne oczy rzeczy niewyobrażalne i przeżyć to, co wydaje się niemożliwe.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-556-1 |
Rozmiar pliku: | 955 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kraj ludzi spokojnych, wyjątkowo nienadpobudliwych, wręcz flegmatyków. Z paroma wyjątkami oczywiście.
Podejrzewam, że flegmatyzm to wrodzona cecha Islandczyków przekazywana z pokolenia na pokolenie, przyćmiewająca inne, takie jak chociażby entuzjazm, którego nie uświadczysz na co dzień. No, chyba że właśnie w tym momencie rozgrywa się mecz piłki ręcznej, w którym stawką jest zdobycie tytułu mistrza Europy. Wtedy każdy udany rzut czy dobre zagranie przyjmowane są okrzykami zachwytu i zachęty, a gwizdom i oklaskom nie ma końca.
Poza wielką sportową gorączką Islandczycy dalecy są od darcia się na całe gardło. Wszyscy zgodnie milkną na dźwięk głosu relacjonującego przebieg meczu. Nie ma to jednak nic wspólnego z dyscypliną, bo takowej na wyspie brak. Ani z dobrym wychowaniem. Każdy po prostu chłonie słowa dobiegające ze szklanego ekranu bądź anonimowego drewnianego grającego pudła, aby móc później znaleźć ich potwierdzenie w słowie pisanym − świętym dla narodu islandzkiego. Nasunęło mi się przy okazji porównanie do pewnej mądrości życiowej wyznawanej przez Królika, przyjaciela Kubusia Puchatka, a zaśpiewanej w następujący sposób:
Bo nieważne uszy, nos i wzrok.
Po co tyle naraz łapać srok?
Złotą myśl wygłaszam tutaj więc:
Co wydano drukiem, to ma sens.
Nigdy nie ufajcie zmysłom swym,
Nie poznacie świata dzięki nim.
I dlatego prawdę głoszę dziś:
Tylko z pióra może spłynąć myśl.
Jak cię widzą, tak cię piszą,
Więc jak piszą, to tak jest.
Stąd najdrobniejszą rzecz na papierze chciej mieć,
Bo jak piszą, to tak jest!
Zamiłowanie do lektury zaszczepia się w młodych ludziach już w wieku przedszkolnym. Dokładnie rozpisany plan zajęć przewiduje w ciągu dnia kilkakrotne spotkania z książką. Tuż przed obiadem dzieci siadają jedno przy drugim na podłodze i oprócz śpiewania oraz opowiadania dowcipów panie przedszkolanki proponują najmłodszym małą dawkę przygód mniej lub bardziej znanych im bohaterów. To samo po obiedzie − kwadrans na książkę, aby brzuszki lepiej trawiły, a maluchy były gotowe do dalszej zabawy.
Około godziny piętnastej jest podwieczorek, po którym, czekając na rodziców, przedszkolaki znowu słuchają książkowych opowieści i same wybierają te, które chcą przekartkować, obejrzeć, a nawet spróbować powielić na papierze.
W szkołach podstawowych oddane są do dyspozycji uczniów wspaniale przygotowane biblioteki samoobsługowe. W ogóle cała Islandia jest w dużym stopniu skomputeryzowana i proponowane przez najrozmaitsze instytucje karty identyfikacyjne umożliwiają i ułatwiają w znacznym stopniu dostęp do wielu dóbr kulturalnych.
Oczywiście w każdej bibliotece znajduje się pani bibliotekarka służąca pomocą w wyszukiwaniu danej pozycji, ale samo wypożyczanie oraz zwrot lektur odbywa się samodzielnie za pomocą odpowiednich czytników.
Będąc w temacie islandzkich bibliotek, pozwolę sobie jeszcze wspomnieć o dość ważnej rzeczy, która przykuła moją uwagę już na samym początku. Tutejsze biblioteki to nie te z rodzaju ciasnych, starych i zakurzonych miejsc, w których trzeba przeciskać się między wąskimi regałami i labiryntami półek. Uciekając się do takiego opisu, wracam pamięcią do swojego dzieciństwa. Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze miałam przy sobie książkę. Byłam typowym molem książkowym przesiadującym godzinami w fotelu w pokoju rodziców i czytającym pozycje niekoniecznie odpowiednie do mojego wieku. Na przykład będąc świeżo upieczoną dwunastolatką, przeczytałam trzytomowych „Nędzników” oraz „Chłopów”. Niewiele z nich rozumiałam, ale za nic w świecie nie odebrałabym sobie przyjemności czytania tak grubych tomów!
Byłam częstym gościem naszej wiejskiej biblioteki, mieszczącej się na górze jednopiętrowego budynku przeznaczonego do szerzenia kultury wśród zaledwie półtoratysięcznej społeczności mojej miejscowości. Tak właśnie wspominam owo miejsce: jako małe i ciasne, gdzie na sięgających po sam sufit półkach piętrzyły się stosy starych, zakurzonych książek. Pewnie wiele się zmieniło od tamtego czasu i polskie biblioteki wyszły ze swoich zaściankowych czterech metrów kwadratowych. Mam przynajmniej taką nadzieję, choć klimat panujący w takich miejscach był niepowtarzalny i przyznam się, że trochę za nim tęsknię...
Pamiętam dzień, w którym wybrałam się z moim dzieckiem po raz pierwszy do islandzkiej biblioteki. Kolorowa, jasna przestrzeń tego miejsca oczarowała nas do tego stopnia, że do dziś jesteśmy jego częstymi gośćmi. Do dyspozycji czytelników, zarówno małych, jak i tych dużych, oddane są wygodne fotele i kanapy w żywych, ciepłych kolorach, małe stoliczki zaopatrzone w kredki i kartki, a wszystko po to, by maluch mógł dać upust swemu malarskiemu talentowi, podczas gdy opiekun pochłania świeżą porcję wiadomości z bieżącej gazety lub buszuje po półkach w poszukiwaniu strawy odpowiedniej do aktualnego stanu ducha. Wszystko to okraszone cichutką muzyką sączącą się z głośników zamontowanych w podwieszonym nisko nad stolikiem suficie, przypominających bardziej latający spodek niż maszynę grającą.
Dzieci mają tu swój kącik pełen puchowych poduszek i pluszowych miśków, a wystrój ścian zmienia się w zależności od pory roku, przypadających świąt bądź widzimisię pań bibliotekarek, których pomysły są zawsze świetnie przemyślane i wywołują zachwyt odwiedzających tę świątynię dumania adoratorów książek.
Zamiłowanie do słowa pisanego jest też świetnie widoczne w prasie codziennej. Ilość wychodzących w Islandii dzienników przypadająca na liczbę jej mieszkańców bije wszelkie rekordy. Największa i najstarsza jednocześnie gazeta pojawiająca się na wyspie to „Morgunblaðið”, czyli „Gazeta Poranna”. Obok niej − „Fréttablaðið”, czyli „Gazeta Informacyjna”; „24 Stundir”, czyli „24 Godziny”; oraz „DV”. Nie wspomnę o tytułach kolorowych i modnych tygodników, miesięczników czy kwartalników specjalizujących się w ogrodnictwie, modzie, urządzaniu wnętrz czy podpatrywaniu życia ludzi znanych i bogatych.
Kończąc już temat kultury czytelnictwa na lodowej wyspie, wspomnę o pewnym pomyśle, na jaki wpadła jedyna istniejąca tu mleczarnia (aczkolwiek posiadająca oddziały w kilku miejscach − tu jogurty, tam sery, a dalej jeszcze mleko i lody, żeby każdy miał szansę popracować w biznesie, nie tylko ci ze stolicy). Na litrowych oraz półtoralitrowych opakowaniach do mleka drukowane są krótkie wierszyki bądź proza, stworzone przez dzieci oraz młodzież ze szkół podstawowych i średnich. Hasło przewodnie akcji brzmi: „Islandzki jest naszym językiem”, a jeden z proponowanych tematów to: „Kim jestem?”.
Kiedy pracowałam w przedszkolu, ulubionym zajęciem maluchów podczas jedzenia posiłków (oprócz kopania się w kostkę pod stołem lub urządzania wyścigów, kto zje więcej i skończy pierwszy) było słuchanie tych krótkich historyjek, opatrzonych zazwyczaj małą ilustracją. Zawsze podane było imię i nazwisko młodego twórcy, jego wiek oraz nazwa szkoły, do której chodził. Interesująca i oryginalna forma propagowania literatury...
Islandczycy to naród przyzwyczajony do wygód. Mam tu na myśli obecne pokolenie, bo Islandia z początku zeszłego stulecia była miejscem ludzi w większości zacofanych i zabobonnych, przez co biednych. Lub odwrotnie − biednych, bo przesądnych i fatalistycznie nastawionych do życia. Każdego roku setki dzieci umierały z zimna i głodu, wycieńczone trawiącą je gorączką. W wielu domach znajdowała się jedna para butów przypadająca na gromadkę dzieci. Ale buty nie służyły tylko do chodzenia. W skrajnych wypadkach, gdy głód doskwierał przeraźliwie, a nie było czego włożyć do garnka, lizało się zrobione ze świńskiej skóry cholewki. Każda forma oszukania głodu była dobra, a głodny człowiek posunięty do ostateczności nie przebierał w środkach. Tak właśnie widziana była Islandia oczyma największego islandzkiego powieściopisarza i poety, laureata literackiej nagrody Nobla z 1955 roku, Halldóra Laxnessa.
Kraj ludzi niekoniecznie rozgarniętych, złośliwych i małostkowych, analfabetów i pijaków, ludzi dręczonych kaprysami natury, niekończącymi się sztormami, wiecznym deszczem i wiejącym w oczy wiatrem. Na szczęście nie była to cała Islandia, a zaledwie jej skrawek, bo jakże zapomnieć o jej górskim majestacie, oryginalnej przyrodzie i bogactwie ukrytym w ziemi, co w krótkim czasie zapewni wyspie turystyczny bum i tanią energię.
Prawdziwy przełom nastąpi podczas drugiej wojny światowej, kiedy to Amerykanie zaczną tworzyć bazy wojskowe i inwestować miliony dolarów w rozwój budownictwa i dróg. Pieniądze popłyną, a Islandczycy skrupulatnie z tego skorzystają. Powstaną małe rodzinne interesy, ludzie zaczną dostrzegać nowe możliwości i spojrzą na wyspę świeżym okiem. Islandia to nie zagubiona gdzieś w czasoprzestrzeni wysepka wielkich i złośliwych trolli, a jaśniejąca coraz bardziej gwiazdeczka, przyciągająca coraz to nowych inwestorów i spragnionych egzotyki turystów.
Okazało się, że Islandczycy potrafili przemienić zalaną tonami lawy, pokrytą kamieniami i wszędobylskim mchem, bezdrzewną wyspę w raj na ziemi.
Największy lodowiec − Vatnajökull − zapewni żądnym przygód i walki z własnymi słabościami osiłkom niezapomniane przeżycia. Oślepiający w porannym słońcu śnieg zamienia się w południe w tony zimnego, wciskającego się w każdy zakamarek ciała kurzu, by po godzinie, podstępnie spokojny, wciągnąć w swoje puszyste objęcia nieszczęsne maszyny z napędem na cztery koła, który nie zawsze się sprawdza. Jeśli kiedykolwiek ktokolwiek zdecyduje się wybrać na taką przejażdżkę, nie zawadzi zaopatrzyć się w łopaty, liny, termosy z gorącą kawą i koce, w razie gdyby przyszło spędzić w interiorze nieco więcej czasu, aniżeli było planowane...
I jeszcze à propos islandzkiej pogody i planowania − są to dwie kompletnie wykluczające się rzeczy. Słoneczne południe niekoniecznie gwarantuje pogodny wieczór, a nocna ulewa może być zwiastunem pięknego poranka, idealnego na rowerową wycieczkę.
Po przybyciu do Islandii zamieszkałam w tzw. dzielnicy emigrantów − Breiðholt, czyli na Szerokim Wzgórzu. To obrzeża Reykjavíku, składające się głównie z wysokich jak na tutejsze warunki, siedmiopiętrowych bloków. Jest to jedno z tańszych miejsc w stolicy, gdzie za nieduże pieniądze można wynająć całkiem przyzwoity metraż, co przyciągało nieprzebrane rzesze moich rodaków, ale nie tylko. Pełno tu Rosjan, Litwinów i Wietnamczyków oraz rodzin filipińskich, których przedstawiciele stanowili do niedawna największą mniejszość narodową. Po wejściu Polski do Unii pobiliśmy ich jednak liczebnością na głowę. Polacy zawładnęli wyspą. W sensie przenośnym i dosłownym. W pewnym momencie stanowiliśmy trzy procent populacji kraju, opanowaliśmy warsztaty samochodowe i budowy, a więc gałęzie gospodarki, które rozwijały się najdynamiczniej. Nie wierzyłam często własnym oczom, odwiedzając zakątek miasta, który jeszcze trzy lata wcześniej był niepozorną i cichą górką, po czym jawił się jako nowoczesne osiedle, mrugające setkami kolorowych świateł.
Rozpanoszyliśmy się na wyspie, zaczęliśmy rozmnażać i żądać coraz więcej przywilejów. Nie wystarczyło już, że zakłady pracy czy związki zawodowe płaciły nam za kursy językowe, że posyłały nas na darmowe szkolenia i wypłacały całkiem godziwe pieniądze za wykonywane prace. Nam, Polakom, jest ciągle mało i źle. Narzekamy więc na klimat, tak jakbyśmy lecąc tu, spodziewali się co najmniej tropików. Nie zdziwiłabym się tym, że spora liczba takich zagubionych jednostek całkiem przypadkowo zawitała na lodową wyspę. Pracowałam przez jakiś czas z Litwinką, która na mapie świata nie potrafiła znaleźć Islandii, a na samej mapie Islandii nie mogła zlokalizować Reykjavíku...
Utyskujemy na styl pracy Islandczyków, którzy podchodzą, co prawda, do niej dość flegmatycznie − praca nie zając, nie ucieknie − ale mają prawo pracować, jak chcą, są w końcu u siebie. Zarzucamy im powolność i brak profesjonalizmu, co jest, przyznam, w dużej mierze prawdą, ale czy są to bardziej ich wady, czy raczej nasze kompleksy, ludzi wychowanych w warunkach, jakie dał nam komunizm, a później zaoferował dziki i młody kapitalizm? Jako naród naznaczony piętnem tych dwóch niezbyt proludzkich systemów przyzwyczajeni jesteśmy bardziej do niezdrowej rywalizacji i ciągłego strachu o własne tyłki, co niekoniecznie rozwija nas w pozytywnym kierunku. Mam tu na myśli zarówno jednostki, jak i społeczeństwo jako takie.