Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Moja Lady Jane - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja Lady Jane - ebook

Prześmieszna, fantastyczna, romantyczna i (niezupełnie) prawdziwa historia Lady Jane Grey. Książka Moja Lady Jane autorstwa Cynthii Hand, Brodi Ashton i Jodi Meadows to jedyna w swoim rodzaju opowieść fantasy osadzona w tradycji ustanowionej przez Narzeczoną dla księcia Williama Goldmana, której bohaterami są król niespecjalnie garnący się do królowania, jeszcze mniej garnąca się królowa i szlachetny rumak, a która nie grzeszy przesadnie nabożnym szacunkiem dla źródeł historycznych. Bo czasem nawet historii trzeba nieco pomóc.

Szesnastoletnia Lady Jane Grey, mająca niebawem wyjść za zupełnie obcego mężczyznę, wplątuje się w konspirację, celem której jest obalenie jej kuzyna, króla Edwarda. Ale Jane nie zawraca sobie głowy takimi błahostkami, skoro ma niebawem zostać królową Anglii.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8086-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TRZY LEJDIS

TRZY LEJ­DIS

Cour­tesy of the authors

Brodi Ash­ton, autorka cyklu Ever­ne­ath oraz książki Diplo­ma­tic Immu­nity, Cyn­thia Hand, autorka best­sel­le­ro­wego cyklu „New York Timesa” Une­ar­thly i powie­ści The Last Time We Say Good­bye, oraz Jodi Meadows, autorka cyklu Incar­nate and Orphan Queen, po raz pierw­szy spo­tkały się w roku 2012, gdy ich wydawcy wysłali je razem na książ­kowe tournée. W sumie napi­sały 13 powie­ści, garść opo­wia­dań oraz kilka naprawdę kiep­skich wier­szy, ale dopiero teraz po raz pierw­szy posta­no­wiły stwo­rzyć coś wspól­nie. Są przy­ja­ciół­kami. Napra­wiają histo­rię, pisząc na nowo co smut­niej­sze frag­menty.

DOWIEDZ SIĘ WIĘ­CEJ NA: WWW.LADY­JA­NIES.COMPROLOG

PRO­LOG

Tylko wydaje ci się, że wiesz, jak było. Ofi­cjalna wer­sja jest taka: dawno temu żyła sobie szes­na­sto­latka imie­niem Jane Grey, którą zmu­szono do mał­żeń­stwa z kom­plet­nie obcą osobą (lor­dem Głup­for­dem, Gów­for­dem czy jak mu tam), a wkrótce potem sta­nęła na czele pań­stwa. Kró­lo­wała przez całe dzie­więć dni. A potem stra­ciła głowę. Dosłow­nie.

Tak, to bar­dzo przy­gnę­bia­jące, jeśli kogoś przy­gnę­bia pospieszne odłą­cze­nie głowy od ciała (jeste­śmy tylko nar­ra­tor­kami i nie chcemy wci­skać ludziom, co ma ich przy­gnę­biać czy mar­twić).

I mamy do opo­wie­dze­nia zupeł­nie inną histo­rię.

Ale uwaga, tro­chę zmie­ni­ły­śmy kilka pomniej­szych szcze­gó­łów, a kilka więk­szych zmie­ni­ły­śmy zupeł­nie. Nie­które imiona zostały zmo­dy­fi­ko­wane, aby chro­nić nie­win­nych (czy niezupeł­nie nie­win­nych) albo tych, któ­rzy mieli głu­pie imię, które nam się nie podo­bało. No i doda­ły­śmy szczyptę magii, żeby było cie­ka­wiej. Żeby zro­bić tak, by wszystko było moż­liwe.

Chcemy wam poka­zać, jak naszym zda­niem powinna się poto­czyć histo­ria Jane.

Opo­wieść zaczyna się w Anglii (czy raczej w jakiejś alter­na­tyw­nej Anglii, skoro mani­pu­lu­jemy histo­rią) w poło­wie szes­na­stego wieku. Były to nie­spo­kojne czasy, zwłasz­cza jeśli było się Eðianinem (jeśli ktoś nie zna tego słowa, wyma­wiać: e-wia-nin). Eðianie cie­szyli się bło­go­sła­wień­stwem (lub smu­cili prze­kleń­stwem, zależy od punktu widze­nia), jakim była zmien­no­kształt­ność, to jest umie­jęt­ność prze­mie­nia­nia się z czło­wieka w zwie­rzę i odwrot­nie. Na przy­kład nie­któ­rzy ludzie mogli zmie­niać się w koty, co przy­czy­niło się do dra­stycz­nego zwięk­sze­nia kon­sump­cji tuń­czyka oraz zmniej­sze­nia popu­la­cji angiel­skich szczu­rów (ale ponie­waż inni zmie­niali się w szczury, wła­ści­wie nikt nie zauwa­żył).

Nie­któ­rzy sądzili, że ta zwie­rzęca magia to coś wspa­nia­łego, ale oczy­wi­ście zna­leźli się i tacy, któ­rzy byli prze­ko­nani, że to abo­mi­na­cja, którą należy natych­miast zmieść z powierzchni ziemi. Ci dru­dzy (zwani Nie­ska­la­nymi) wie­rzyli, że ludzie nie powinni być niczym innym jak ludźmi wła­śnie. A ponie­waż Nie­ska­la­nych było wię­cej i spra­wo­wali wła­dzę, prze­śla­do­wali Eðianów i na nich polo­wali, aż więk­szość wybili lub zmu­sili do ukry­wa­nia się.

Prze­nie­śmy się teraz na angiel­ski dwór. Jest piękne popo­łu­dnie, a dopro­wa­dzony do szału król Hen­ryk VIII zmie­nia się w wiel­kiego lwa i pożera nadwor­nego bła­zna ku ucie­sze zgro­ma­dzo­nej publicz­no­ści. Dwo­rza­nie klasz­czą z entu­zja­zmem, bo nikt za bła­znem nie prze­pa­dał. (Po chwili, gdy oka­zało się, że to nie była żadna ukar­to­wana zawczasu sztuczka i że lew naprawdę pożarł nadwor­nego tref­ni­sia, publicz­ność prze­stała kla­skać, ale i tak dało się sły­szeć: „Dobrze mu tak” i „Sam się pro­sił, sku­bany”).

Tej samej nocy król Hen­ryk, powró­ciw­szy do ludz­kiej postaci, orzekł, że Eðianie nie są w sumie tacy źli i że odtąd cie­szyć się będą tymi samymi pra­wami i przy­wi­le­jami co Nie­ska­lani. Decy­zja o usank­cjo­no­wa­niu sta­ro­żyt­nej magii roze­szła się po Euro­pie, jak kręgi wodne roz­cho­dzą się po tafli jeziora, do któ­rego wrzu­cono kamień. Zwierzch­nik Kościoła Nie­ska­la­nych nie był ura­do­wany decy­zją króla, ale za każ­dym razem, gdy Rzym wysy­łał edykt potę­pia­jący dekret kró­lew­ski, Król Lew zja­dał posłańca.

Stąd powie­dze­nie: nie zja­daj posłańca.

Kiedy król Hen­ryk zmarł, tron odzie­dzi­czył jego jedyny syn Edward. Nasza histo­ria roz­po­czyna się więc w cza­sach cokol­wiek burz­li­wych, gdy nara­stają ani­mo­zje pomię­dzy Eðianami i Nie­ska­la­nymi i gdy nasto­letni król sie­dzi na angiel­skim tro­nie jak na szpil­kach, a pewien młody lord i lady nie mają bla­dego poję­cia, jak spek­ta­ku­lar­nie połą­czą się ich losy.

Total­nie wbrew ich woli.Rozdział 1. Edward

Roz­dział 1

EDWARD

Król, jak się oka­zało, umie­rał.

– Ile mi zostało? – spy­tał mistrza Boubou, kró­lew­skiego leka­rza. – Kiedy umrę?

Boubou otarł spo­cone czoło. Nie lubił przy­no­sić wład­com złych wie­ści. W jego fachu cza­sem koń­czyło się to na sza­fo­cie. Albo gorzej.

– Pół roku, może rok – skrzek­nął. – Naj­wy­żej.

A niech to wszy­scy dia­bli – pomy­ślał Edward (ale nie powie­dział na głos; był w końcu kró­lem, a kró­lowi to nie przy­stoi). Prawda, cho­ro­wał od kilku mie­sięcy, ale prze­cież miał tylko szes­na­ście lat. Nie mógł być umie­ra­jący. Prze­zię­bił się i tyle. Może i wyjąt­kowo długo zma­gał się z kasz­lem, może zbyt czę­sto ści­skało go w piersi i męczyła go gorączka, może cier­piał migreny i nieco za czę­sto dozna­wał zawro­tów głowy, może i dopa­dał go jakiś dziwny absmak, ale żeby zaraz umie­rać?

– Pewien jesteś? – spy­tał.

Boubou kiw­nął głową.

– Przy­kro mi, Wasza Wyso­kość. To krztu­sica.

Krztu­sica? Oj, nie­do­brze.

Edward zdu­sił napad kaszlu. Od razu poczuł się gorzej, zupeł­nie jakby jego płuca usły­szały dia­gnozę dok­tora i posta­no­wiły skró­cić wła­sne męki. Widy­wał cho­rych na krztu­sicę, któ­rzy nie­ustan­nie kasłali w obstru­piałe, popla­mione krwią chustki, chwiali się na nogach i drżeli. Zwy­kle szybko umy­kali z salo­nów po z tru­dem wydy­sza­nych prze­pro­si­nach, by nie gor­szyć dam swą powolną i bole­sną śmier­cią.

– Jesteś… pewny? – powtó­rzył pyta­nie.

Boubou pogme­rał pal­cami przy koł­nie­rzu.

– Mogę zaapli­ko­wać Waszej Wyso­ko­ści mik­stury uśmie­rza­jące ból i upew­nić się, że będzie Waszej Wyso­ko­ści wygod­nie aż do ostat­niego dnia, ale… tak, jestem pewien.

Koniec. Cześć pie­śni. Finito. To straszne.

– Ale… – Ale prze­cież tyle jesz­cze chciał w życiu zro­bić. Po pierw­sze: poca­ło­wać dziew­czynę, naj­le­piej jakąś ładną, a jesz­cze lepiej „tę jedyną”. I kto wie, może nawet z języcz­kiem (to ta nowo­modna tech­nika cało­wa­nia, którą dopiero co wymy­ślono we Fran­cji). Chciał wypra­wiać wiel­kie, pełne prze­py­chu bale, w cza­sie któ­rych mógłby się popi­sać swo­imi umie­jęt­no­ściami tanecz­nymi. Chciał w końcu poko­nać mistrza broni na mie­cze, bo tylko nauczy­ciel szer­mierki Łomot zapo­mi­nał mu się pod­kła­dać pod­czas spa­rin­gów. Chciał zwie­dzić swoje kró­le­stwo i w ogóle podró­żo­wać po świe­cie. Chciał upo­lo­wać jakąś wielką bestię i powie­sić jej łeb nad komin­kiem. Chciał się wspiąć na Scaf­fel Pike, wejść tak wysoko, jak to tylko moż­liwe w Anglii, i spoj­rzeć z góry na roz­cią­ga­jący się u jego stóp kra­jo­braz, a następ­nie powie­dzieć sam do sie­bie: wła­dasz wszyst­kim, co opro­mie­nia słońce.

Ale naj­wi­docz­niej nie dokona żad­nej z tych rze­czy.

Przed­wcze­sna – tak opi­szą jego śmierć. Król Edward zmarł w kwie­cie wieku. Król Edward zmarł tra­gicz­nie. Już sły­szał wyśpie­wy­wane przez min­streli bal­lady o wiel­kim królu, który odszedł zbyt szybko.

_Legł w gro­bie król Edward, co wykasz­lał płuca,_

_Przy­naj­mniej char­ka­niem ciszy nie zakłóca._

– Chcę opi­nii dru­giego leka­rza. Lep­szej od two­jej. – Spo­czy­wa­jąca na opar­ciu tronu ręka Edwarda zaci­snęła się w pięść. Zadrżał, gdy nagle owio­nął go chłód, i szczel­niej otu­lił się obszytą futrem szatą.

– Ma się rozu­mieć, Wasza Wyso­kość – zgo­dził się Boubou, wyco­fu­jąc się do wyj­ścia.

Edward spo­strzegł strach w oczach dok­tora i przez chwilę nosił się z myślą wtrą­ce­nia go do lochu. Był w końcu kró­lem, a król zawsze dosta­wał, czego chciał, a nie przyj­mo­wał tego, czego nie chciał. W tej chwili bar­dzo nie chciał umie­rać. Prze­su­nął pal­cami po zło­tym szty­le­cie u pasa, a Boubou cof­nął się o krok na ten widok.

– Wasza Wyso­kość, jest mi nie­wy­mow­nie przy­kro – wybeł­ko­tał w pod­łogę sta­rzec. – Bła­gam, niech Wasza Wyso­kość nie zjada posłańca.

Edward wydał z sie­bie cięż­kie wes­tchnie­nie. Nie był swoim ojcem, który rze­czy­wi­ście mógłby w takiej sytu­acji zmie­nić się w lwa i pożreć nie­szczę­śnika za dostar­cze­nie złych wia­do­mo­ści. Edward nie odzie­dzi­czył zdol­no­ści ojca. Czym od zawsze czuł się roz­cza­ro­wany.

– Możesz odejść, Boubou – powie­dział po pro­stu.

Lekarz ode­tchnął z ulgą i ruszył do drzwi jak wystrze­lony z kata­pulty, zosta­wia­jąc Edwarda samego w obli­czu nad­cho­dzą­cej śmierci.

– A niech to wszy­scy dia­bli… – mruk­nął pod nosem ekwi­wa­lent dzi­siej­szego „cho­lera”. Krztu­sica to wyjąt­kowo nie­kró­lew­ski spo­sób na roz­sta­nie się z życiem.

*

Jakiś czas potem, gdy wie­ści o rychłej śmierci monar­chy roze­szły się po pałacu, zło­żyły mu wizytę jego sio­stry. Król sie­dział na para­pe­cie wycho­dzą­cego na dzie­dzi­niec okna w rogu jed­nej z połu­dnio­wych wież Gre­en­wich Palace, swoim ulu­bio­nym miej­scu w całym pałacu. Maj­tał nogami, obser­wu­jąc krzą­ta­ją­cych się w dole ludzi, wsłu­chany w jed­no­stajny szum Tamizy. Wresz­cie pojął, jaki jest Sens Życia, i że ową Wielką Tajem­nicę można stre­ścić w jed­nym zda­niu.

Życie jest krót­kie, a potem umie­rasz.

– Edwar­dzie – wymru­czała Bess, obda­rza­jąc go współ­czu­ją­cym uśmie­chem i usa­da­wia­jąc się obok. – Tak mi przy­kro, bra­ciszku.

Pró­bo­wał odpo­wie­dzieć uśmiesz­kiem. Edward był praw­dzi­wym mistrzem uśmiesz­ków, była to jego naj­skru­pu­lat­niej dopra­co­wana kró­lew­ska umie­jęt­ność. Zdo­łał jed­nak tylko skrzy­wić się tak, że jego twarz przy­brała żało­sny, nie­okre­ślony gry­mas.

– A więc już wie­cie – powie­dział, siląc się na obo­jętny ton. – Oczy­wi­ście, mam zamiar skon­sul­to­wać dia­gnozę Boubou z innym leka­rzem. Czuję się zupeł­nie dobrze.

– Och, kochany Eddie – wydu­siła Maria, muska­jąc hafto­waną chustką kącik oka. – Mój kochany chłop­cze. Moja biedna pta­szyno…

Przy­mknął oczy. Nie lubił, gdy zwra­cano się do niego per Eddie, nie zno­sił, gdy mówiono do niego, jakby wciąż był pacho­lę­ciem w krót­kich poń­czo­chach, ale tole­ro­wał, gdy robiła to Maria. Od zawsze współ­czuł swoim sio­strom, które ojciec ogło­sił cór­kami z nie­pra­wego łoża. W tam­tym roku, gdy tata, król Hen­ryk VIII, po raz pierw­szy przy­brał zwie­rzęcą formę – ludzie nazwali go Rokiem Lwa – zaraz potem wydał edykt, że odtąd to król będzie podej­mo­wał wszyst­kie decy­zje, anu­lo­wał więc swoje mał­żeń­stwo z matką Marii i umie­ścił ją w klasz­to­rze, gdzie miała spę­dzić resztę swo­ich dni, a wszystko po to, by mógł poślu­bić matkę Bess, jedną z naj­ład­niej­szych panien na wyda­niu. Lecz gdy Żona Numer Dwa nie obda­rzyła go męskim potom­kiem, a po dwo­rze zaczęły krą­żyć plotki, że kró­lowa Anna jest Eðianką i co jakiś czas zmie­nia się w czar­nego kota, by mogła prze­my­kać nie­po­strze­że­nie pała­co­wymi kory­ta­rzami do kom­nat pew­nego min­strela, król kazał obciąć jej głowę. Żona Numer Trzy (czyli matka Edwarda) zro­biła wszystko jak należy: uro­dziła dziecko o wła­ści­wych geni­ta­liach, które miało w przy­szło­ści zasiąść na tro­nie Anglii, a póź­niej, ponie­waż nie była z tych, co lubią się cheł­pić dobrze odwa­loną robotą, nie­zwłocz­nie wzięła i zmarła. Król Hen­ryk miał jesz­cze trzy żony (kolejno: anu­lo­waną, pozba­wioną głowy i tę szczę­ściarę, co go prze­żyła), ale ani jed­nego potomka.

Było ich więc tylko troje: Maria, Bess i Edward. Sta­no­wili osobny gatu­nek nie­do­pa­so­wa­nej rodziny, bo ich ojciec naj­praw­do­po­dob­niej był sza­lony i defi­ni­tyw­nie nie­bez­pieczny, nawet w ludz­kiej for­mie, zaś ich matki zmarły bądź prze­by­wały na wygna­niu. Dzieci zawsze dobrze się ze sobą doga­dy­wały, ponie­waż żadne nie miało wąt­pli­wo­ści, kto zasią­dzie na tro­nie. Oczy­wi­ście, że Edward. Bo miał mię­dzy nogami to, co wszy­scy inni chłopcy.

Był kró­lem, odkąd skoń­czył dzie­więć lat. Wła­ści­wie to jak przez mgłę pamię­tał czasy, gdy jesz­cze kró­lem nie był, a do dziś uwa­żał, że monar­szy stan bar­dzo mu służy. Na wiele mi się zdała korona – pomy­ślał z gory­czą. Wolałby być czło­wie­kiem z gminu, synem kowala, dajmy na to. Wtedy może zdą­żyłby nieco sko­rzy­stać z życia, zanim śmierć zabra­łaby go z tego łez padołu. Przy­naj­mniej miałby już za sobą pierw­szy poca­łu­nek.

– A tak naprawdę, jak się czu­jesz? – spy­tała Maria z powagą. Maria wszystko mówiła z powagą.

– Jak­bym zapadł na krztu­sicę – odparł. – Cie­kawe czemu.

To przy­wo­łało na usta Bess cień uśmie­chu, ale Maria tylko potrzą­snęła głową. Ni­gdy nie śmiała się z jego żar­tów. On i Bess od lat nazy­wali ją za jej ple­cami Marią Starą Maleńką, bo pomimo słusz­nego wieku bywała zdzie­cin­niała. Nie bawiło jej nic poza egze­ku­cjami zdraj­ców i pale­niem na sto­sie bied­nych Eðianów. Była zaska­ku­jąco żądna krwi, jeśli cho­dziło o Eðianów. Miała ich za plu­ga­wych here­ty­ków.

– Wie­cie, krztu­sica zabrała mi matkę. – Maria nie­spo­koj­nie wykrę­ciła chustkę w pal­cach.

– Wiemy. – Choć tak naprawdę Edwar­dowi zawsze wyda­wało się, że przy­czyną zgonu kró­lo­wej Kata­rzyny było raczej zła­mane serce niż cho­roba. Z dru­giej strony powszech­nie wia­domo, że w zdro­wym ciele zdrowy duch, a gdy duch cho­ruje, ciało prędko idzie w jego ślady.

A zaraz potem naszła go myśl, że on ni­gdy nie będzie miał zła­ma­nego serca. Naparła na niego nowa fala żało­ści. Ni­gdy się nie zako­cha.

– To straszna śmierć – cią­gnęła Maria. – Kasz­lesz i kasz­lesz, aż wyka­słu­jesz płuca.

– Dzięki – odpo­wie­dział. – Od razu mi lepiej.

Zawsze mil­cząca w pobliżu sio­stry Bess posłała Marii wście­kłe spoj­rze­nie i nakryła dłoń Edwarda wła­sną, urę­ka­wi­czoną.

– Czy możemy coś dla cie­bie zro­bić?

Wzru­szył ramio­nami. Oczy go pie­kły. Przy­rzekł sobie, że nie będzie pła­kał, bo płacz jest dla dziew­czyn i małych dzieci, nie dla kró­lów, a poza tym łzy niczego nie zmie­nią.

Bess ści­snęła jego dłoń.

Odpo­wie­dział tym samym, wcale nie pła­cząc, po czym powró­cił do gapie­nia się przez okno i roz­my­ślań o sen­sie życia.

Życie jest krót­kie.

A potem umie­rasz.

Cza­sem szyb­ciej, niż myślisz. Za pół roku, może rok. Ten rok wydał mu się teraz strasz­nie krót­kim okre­sem. Zeszłej wio­sny słynny wło­ski astro­log posta­wił Edwar­dowi horo­skop, a potem orzekł, że król prze­żyje jesz­cze czter­dzie­ści lat.

Wycho­dziło na to, że wło­scy astro­lo­go­wie to zgraja zatra­co­nych kłam­ców.

– Ale przy­naj­mniej możesz być spo­kojny, że wszystko będzie w naj­lep­szym porządku, jak już odej­dziesz – wyrze­kła Maria z powagą.

– Co pro­szę? – spy­tał, prze­szy­wa­jąc ją wzro­kiem.

– Cho­dzi mi o kró­le­stwo – dodała z jesz­cze więk­szą powagą. – Kró­le­stwo trafi w dobre ręce.

Wła­ści­wie to od czasu pozna­nia dia­gnozy w ogóle nie zaprząt­nął sobie głowy kró­le­stwem. Był zbyt zajęty kon­tem­pla­cją wyka­sły­wa­nia wła­snych płuc. Doszedł do wnio­sku, że jak już umrze, będzie mu wszystko jedno, gdzie są jego płuca.

– Mario! – zła­jała ją Bess. – To nie czas na poli­tykę.

Zanim Maria zdą­żyła wdać się w kłót­nię (a sądząc po wyra­zie jej twa­rzy, miała wielką ochotę powie­dzieć, że zawsze jest czas na poli­tykę), roz­le­gło się puka­nie do drzwi.

– Wejść – zawo­łał Edward, a w szpa­rze mię­dzy drzwiami a futryną uka­zał się wielki orli nos Johna Dudleya, księ­cia Nor­thum­ber­land i Lorda Prze­wod­ni­czą­cego kró­lew­skiej Taj­nej Rady.

– Ach, Wasza Wyso­kość, takem myślał, że cię tu znajdę – powie­dział, dostrze­gł­szy Edwarda. Prze­mknął wzro­kiem po Marii i Bess, jakby nie zamie­rzał poświę­cić im wię­cej czasu niż to konieczne, by je roz­po­znać. – Księż­niczko Mario, księż­niczko Elż­bieto, wyglą­dają panienki kwit­nąco – rzu­cił, po czym całą uwagę poświę­cił Edwar­dowi. – Wasza Wyso­kość, czy mógł­bym na słówko?

– Nawet na kilka – odparł Edward.

– W cztery oczy – wykla­ro­wał lord Dudley. – W kom­na­cie narad.

Edward wstał i otrze­pał spodnie. Ski­nął sio­strom na poże­gna­nie, a one dygnęły dwor­nie. Potem dał się popro­wa­dzić lor­dowi Dudley­owi w dół scho­dów i przez dłu­gie pała­cowe kory­ta­rze do kom­nat, gdzie kró­lew­scy doradcy nie­stru­dze­nie odda­wali się papier­ko­wej robo­cie, nie­odzow­nej przy zarzą­dza­niu pań­stwem oraz podej­mo­wa­niu wszyst­kich moż­li­wych decy­zji. Sam król ni­gdy tu nie zaglą­dał, chyba że jakiś ważny doku­ment wyma­gał jego pod­pisu lub jakaś inna ważna sprawa wyma­gała jego oso­bi­stej uwagi. Co pra­wie się nie zda­rzało.

Dudley zamknął drzwi za kró­lem.

Zdy­szany od mar­szu Edward uto­nął w mięk­kim aksa­mi­cie, któ­rym obity był tron, potężne sie­dzi­sko z wyso­kim opar­ciem usta­wione u szczytu pół­kola krze­seł (na któ­rych zwy­kle zasia­dało trzy­dzie­stu człon­ków Taj­nej Rady Anglii). Dudley podał kró­lowi chustkę, którą ten przy­ło­żył do ust, gdy tar­gnął nim atak kaszlu.

Kiedy odjął ją od warg, ujrzał różową plamkę.

A niech to wszy­scy dia­bli.

Nie mogąc ode­rwać wzroku od plamki, podał chustkę Dudley­owi.

– Zatrzy­maj ją, Wasza Wyso­kość – powstrzy­mał go książę i prze­ciął pomiesz­cze­nie, po czym sta­nął pod prze­ciw­le­głą ścianą i zaczął gła­dzić brodę, jak zawsze, gdy pogrą­żał się w myślach.

– Wydaje mi się – powie­dział po chwili – że powin­ni­śmy usta­lić, co zro­bimy.

– Zro­bimy? To krztu­sica. Nie­ule­czalna cho­roba. Nic nie mogę z tym zro­bić, chyba tylko umrzeć.

Dudley zmu­sił usta do życz­li­wego uśmie­chu, który wyjąt­kowo nie­na­tu­ral­nie wyglą­dał na jego nie­na­wy­kłej do uśmie­cha­nia się twa­rzy.

– Tak, sire, to prawda, lecz śmierć przy­cho­dzi po wszyst­kich. – Prze­cze­sał brodę pal­cami. – Cho­roba Waszej Wyso­ko­ści to wielka tra­ge­dia, ale przy­naj­mniej dowie­dzie­li­śmy się o niej zawczasu. Możemy dzięki temu wziąć się do pracy. Jest mnó­stwo rze­czy, które Wasza Wyso­kość musi zro­bić przed śmier­cią dla swo­jego kró­le­stwa.

Ach, to o kró­le­stwo cho­dzi. Zawsze o kró­le­stwo. Edward ski­nął głową.

– Dobra – powie­dział nieco odważ­niej, niż się czuł. – Powiedz, co mam do zro­bie­nia.

– W pierw­szej kolej­no­ści należy zająć się kwe­stią suk­ce­sji. Potrzebny nam dzie­dzic.

Edward uniósł brwi.

– Chcesz, żebym oże­nił się i spło­dził dzie­dzica tronu w mniej niż rok?

To może być cie­kawe. I z całą pew­no­ścią będzie się wią­zało z cało­wa­niem z języcz­kiem.

Dudley odkaszl­nął.

– Zna­czy… Nie­zu­peł­nie, Wasza Wyso­kość. Jesteś, panie, zbyt chory.

Edward już pode­rwał się do kłótni, ale zaraz przy­po­mniał sobie o różo­wej plamce na chu­s­teczce i o tym, że prze­mie­rzyw­szy pałac, nie­omal wyzio­nął ducha. Książę miał rację, Edward nie nada­wał się do amo­rów.

– No cóż… – zasę­pił się. – A więc chyba korona przy­pad­nie Marii.

– Nie, sire – zaprze­czył gor­li­wie Dudley. – Nie wolno nam dopu­ścić, by tron Anglii wpadł w nie­po­wo­łane ręce.

Edward zmarsz­czył się.

– Ale to moja sio­stra. I w dodatku naj­star­sza. To prze­cież ona…

– Ona należy do Kościoła Nie­ska­la­nych – nie ustę­po­wał Dudley. – Marię wycho­wano w prze­ko­na­niu, że magia zwie­rzęca jest złem, czymś, czego należy się bać i co trzeba znisz­czyć. Gdyby została kró­lową, zro­bi­łaby z Anglii ciem­no­gród, gdzie żaden Eðianin nie mógłby spać spo­koj­nie.

Edward roz­parł się na tro­nie. Książę miał oczy­wi­ście rację. Maria za nic nie będzie tole­ro­wać Eðianów (bo wolała ich przy­rzą­dzo­nych na chru­piąco, o czym już wspo­mnia­ły­śmy), a w dodatku była kom­plet­nie pozba­wiona poczu­cia humoru, jej myśle­nie było tak wsteczne, jak to tylko moż­liwe. Edwarda ogar­nęła trwoga, gdy wyobra­ził ją sobie na tro­nie.

– Zgoda, to nie może być Maria – przy­stał król. – Ani Bess. – Okrę­cił na palcu pier­ścień z kró­lew­ską pie­czę­cią. – Rzecz jasna spraw­dzi­łaby się lepiej od Marii, poza tym oboje jej rodzi­ców było Eðianami, jeśli wie­rzyć pogło­skom o kotce, ale nie wiem, jaki jest jej sto­su­nek do Nie­ska­la­nych. Ma dość chwiejne poglądy na tę sprawę. A tak w ogóle to prze­cież kobieta nie może zasiąść na tro­nie.

Zauwa­ży­li­ście już pew­nie, że Edward miał skłon­ność do sek­si­zmu – przy­naj­mniej jesz­cze na tym eta­pie opo­wie­ści. Ale wła­ści­wie nie można go za to winić, skoro przez całe życie noszono go na rękach tylko dla­tego, że był chłop­cem.

On sam miał się za postę­po­wego władcę. Nie odzie­dzi­czył po ojcu eðiańskiej krwi (a przy­naj­mniej tak sądził), ale miał Eðianów w rodzi­nie i nauczono go sym­pa­ty­zo­wać z ich sprawą. Ostat­nimi czasy napię­cie pomię­dzy dwoma stro­nami kon­fliktu nie­bez­piecz­nie zbli­żało się do apo­geum. Edward sły­szał pogło­ski o tajem­ni­czej gru­pie Eðianów nazy­wa­ją­cych się Watahą, która najeż­dżała i plą­dro­wała kościoły i klasz­tory Nie­ska­la­nych w całym kraju. Póź­niej dowie­dział się o coraz więk­szej licz­bie skarg, które wno­sili dys­kry­mi­no­wani i prze­śla­do­wani Eðianie. A potem zaczęły się poja­wiać donie­sie­nia o akcjach odwe­to­wych wymie­rzo­nych w Nie­ska­la­nych. I tak w kółko.

Dudley znów miał rację. Potrze­bo­wali proeðiańskiego władcy. Kogoś, kto uchro­niłby kraj przed nie­po­ko­jami i wojną domową.

– Masz na myśli kogoś kon­kret­nego, książę? – Edward się­gnął do niskiego sto­lika, gdzie zawsze, na mocy kró­lew­skiego dekretu, stała miska świe­żych, schło­dzo­nych jeżyn, które uwiel­biał. Mówiło się, że mają nad­zwy­czajne wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze, więc ostat­nio opy­chał się nimi na potęgę. Wło­żył jedną do ust.

Grdyka księ­cia Dudleya pod­sko­czyła i opa­dła na miej­sce, a Edward po raz pierw­szy wyczy­tał z jego twa­rzy zde­ner­wo­wa­nie.

– Pier­wo­rod­nego syna lady Jane Grey, Wasza Wyso­kość.

Edward nie­mal zadła­wił się jeżyną.

– Jane ma syna? – wykrztu­sił. – Ależ skryta ta moja kuzynka.

– Jesz­cze nie ma – wyja­śnił cier­pli­wie Dudley. – Ale będzie miała. A jeśli pomi­nąć Marię i Elż­bietę, następni w linii suk­ce­sji są wła­śnie Grey­owie.

A więc Dudley chciał wydać Jane za mąż i osa­dzić na tro­nie jej dziecko.

Edward nie umiał wyobra­zić sobie swo­jej kuzynki Jane z mężem u boku i z dziec­kiem na ręku, nawet pomimo tego, że miała już szes­na­ście lat, a nie­za­mężne szes­na­sto­latki nie­wiele w tam­tych cza­sach dzie­liło od sta­rych panien. Naj­więk­szą miło­ścią Jane były książki, prze­waż­nie histo­ryczne, filo­zo­ficzne i reli­gijne, choć tak naprawdę wszyst­kie, jakie wpa­dły jej w ręce. Była tym typem osoby, która uwiel­bia czy­tać Pla­tona w ory­gi­nale. Kochała to tak bar­dzo, że czy­tała go dla przy­jem­no­ści, nie tylko w ramach zada­nia domo­wego. Znała na pamięć całe poematy epic­kie i mogła recy­to­wać je na wyrywki. Naj­bar­dziej lubiła się­gać wła­śnie po książki sta­ro­żytne lub o sta­ro­żyt­no­ści, a także te trak­tu­jące o Eðianach i ich przy­go­dach.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jeśli Jane zosta­nie kró­lową, opo­wie się za zmien­no­kształt­nymi.

Tajem­nicą poli­szy­nela był eðiański rodo­wód matki Jane, ale nikt nie wie­dział, w jakie zwie­rzę się zmie­niała. Za dzie­cin­nych lat ulu­bioną zabawą Edwarda i Jane było wyobra­ża­nie sobie, w jakie zwie­rzęta będą mogli się zmie­nić, kiedy doro­sną i odkryją swoje dary. Edward zawsze uwa­żał, że będzie czymś potęż­nym i groź­nym. Wil­kiem, dajmy na to. Albo niedź­wie­dziem. Albo tygry­sem.

Jane ni­gdy nie mogła się zde­cy­do­wać, którą eðiańską postać lubi bar­dziej: rysia czy sokoła. Tak, chyba roz­wa­żała te dwie.

– Pomyśl tylko, Edwar­dzie – przy­po­mniał sobie szep­czący mu do ucha głos dzie­się­cio­let­niej Jane, gdy leżeli na tra­wia­stym pagórku w Brad­gate, dopa­tru­jąc się w chmu­rach kształ­tów zwie­rząt. – Mogła­bym być tam w górze, ujeż­dża­jąc wiatr, i nikt nie mówiłby mi, że mam sie­dzieć pro­sto, i nikt nie kry­ty­ko­wałby mojego wyszy­wa­nia. Była­bym wolna.

– Wolna jak ptak – dodał wów­czas.

– Wolna jak ptak! – Roze­śmiała się, wstała i zbie­gła po zbo­czu, a jej dłu­gie rude włosy roz­wiały się na wie­trze. Roz­ło­żyła ramiona, jakby naprawdę chciała wzbić się w prze­stwo­rza.

Kilka lat póź­niej spę­dzili całe popo­łu­dnie, prze­rzu­ca­jąc się wyzwi­skami, bo Jane wyczy­tała w jakiejś książce, że Eðianie czę­sto zmie­niali się w zwie­rzęta, kiedy tar­gały nimi emo­cje. Klęli więc na sie­bie, policz­ko­wali się, a Jane ośmie­liła się cisnąć w Edwarda kamie­niem, czym zdo­łała go nawet wku­rzyć, ale nie­stety, przez cały ten czas upar­cie zacho­wy­wali ludz­kie posta­cie.

Było im z tego powodu strasz­nie przy­kro.

– Sire? – pona­glił go książę Dudley.

Edward otrzą­snął się ze wspo­mnień.

– Chcesz wydać Jane za mąż – zdra­dził się z podej­rze­niami. – A czy wiesz już za kogo?

Na myśl o zamąż­pój­ściu kuzynki odczuł ukłu­cie smutku. Jane była jego naj­lep­szą przy­ja­ciółką, bez­kon­ku­ren­cyj­nie naj­ulu­bień­szą osobą na świe­cie. Gdy jako dziecko wysłano ją do Kata­rzyny Parr (szó­stej żony Hen­ryka VIII), Jane pra­wie cały czas spę­dzała z Edwar­dem, czę­sto­kroć pobie­rali nawet nauki u tych samych nauczy­cieli. To wtedy się ze sobą zaprzy­jaź­nili. Tylko Jane naprawdę go rozu­miała, tylko ona nie trak­to­wała go jak osobny gatu­nek ze względu na koronę. Gdzieś z tyłu jego głowy od lat tliła się myśl, że to on poślubi kie­dyś Jane Grey. (Były to czasy, gdy spo­łe­czeń­stwo dopusz­czało mał­żeń­stwo mię­dzy kuzy­nami).

– Tak, sire. Mam ide­al­nego kan­dy­data. – Dudley zaczął krą­żyć po pomiesz­cze­niu, nie prze­sta­jąc gła­dzić brody. – Kogoś z dobrej rodziny i o nie­na­gan­nych manie­rach.

– Nie wąt­pię. Kogo? – spy­tał Edward.

– Kogoś o nie­wąt­pli­wie eðiańskim rodo­wo­dzie.

– Dobrze, ale kogo?

– Kogoś, komu nie prze­szka­dzają czer­wone włosy lady Jane.

– A co jest złego w jej wło­sach? – zapro­te­sto­wał król. – W dobrym świe­tle są raczej czer­wo­no­rude i wcale ładne…

– Kogoś, kto zdoła ją utem­pe­ro­wać – cią­gnął Dudley.

No cóż, to miało sens. Jane była znana z trud­nego cha­rak­teru. Nie dawała się opro­wa­dzać po dwo­rze jak inne szla­chet­nie uro­dzone panny, jakby była koniem wysta­wio­nym na sprze­daż, otwar­cie sprze­ci­wiała się matce, przy­cho­dząc na bale z książką i czy­ta­jąc w kącie, zamiast tań­czyć i zakle­py­wać przy­szłego męża.

– Kogo? – spy­tał król po raz setny.

– Kogoś, komu można ufać.

Słowo daję, naj­praw­dziw­szy książę z bajki – wes­tchnął w duchu Edward.

– Ale kogo?! – krzyk­nął. Nie lubił się powta­rzać. A poza tym to drep­ta­nie Dudleya przy­pra­wiało go o mdło­ści. Edward ude­rzył pię­ścią w sto­lik, jeżyny pole­ciały na wszyst­kie strony. – Kogo? Niech to dia­bli, Nor­thum­ber­land, wykrztuśże wresz­cie!

Książę sta­nął jak wryty. Oczy­ścił gar­dło.

– Gif­forda Dudleya – wymam­ro­tał.

Edward mru­gnął.

– Że niby kogo?

– Mojego naj­młod­szego syna.

Edward potrze­bo­wał chwili, żeby przy­swoić tę rewe­la­cję, sumu­jąc w myślach wszyst­kie przy­mioty kan­dy­data na męża dla Jane, które Dudley przed chwilą wymie­nił. Dobra rodzina – tak, ktoś godny zaufa­nia – tak, ktoś o eðiańskim rodo­wo­dzie…

– John – wypa­lił król – czy ty masz Eðianów w rodzi­nie?

Książę Dudley spu­ścił wzrok. Przy­zna­nie się do eðiańskiej krwi mogło być bar­dzo nie­bez­pieczne, nawet w cywi­li­zo­wa­nych cza­sach, gdy nie gro­ził za to stos. Bycie Eðianinem nie było już nie­le­galne, ale wciąż nie bra­ko­wało w Anglii takich, któ­rzy uwa­żali, że dobry zmie­niak to mar­twy zmie­niak.

– Ja sam, oczy­wi­ście, nie jestem Eðianinem – wyznał Dudley po pau­zie. – Ale mój syn tak.

A więc naj­młod­szy Dudley był Eðianinem! Zna­ko­mi­cie! Edward zapo­mniał na moment, że umiera i że aran­żuje swo­jej uko­cha­nej kuzynce poli­tyczne mał­żeń­stwo.

– A w co się zmie­nia?

Dudley pokra­śniał.

– Spę­dza całe dnie zmie­niony w… – Poru­szył ustami, jakby chciał ufor­mo­wać słowo, ale zapo­mniał użyć głosu.

Edward pochy­lił się na tro­nie.

– Co pro­szę?

– On… – Dudley zma­gał się ze sło­wami. – On jest… No…

– Dalejże, czło­wieku! – roz­sier­dził się król. – Wykrztuś to z sie­bie!

Dudley zwil­żył wargi.

– On jest… należy do konio­wa­tych…

– Do kogo?

– Jest koniem, Wasza Wyso­kość.

– Koniem. – Edward opadł na tron, zapo­mi­na­jąc domknąć ust. – Twój syn spę­dza całe dnie pod posta­cią konia – powtó­rzył, żeby się upew­nić, że się nie prze­sły­szał.

Doradca żało­śnie poki­wał głową.

– Nic dziw­nego, że tak rzadko widuję go na dwo­rze. Nie­mal już zapo­mnia­łem, że masz jakie­goś syna poza Sta­nem! I czy nie powie­dzia­łeś nam kie­dyś, że twój młod­szy syn uro­dził się przy­głu­pem i że nie ma dla niego miej­sca na salo­nach?

– Doszli­śmy do wnio­sku, że wszystko jest lep­sze od prawdy – przy­znał Dudley.

Edward się­gnął po kolejną jeżynę.

– Kiedy to się stało? I jak?

– Sześć lat temu – padła odpo­wiedź. – Nie wiem jak. Nie­spo­dzie­wa­nie dostał jakie­goś ataku, a w następ­nej chwili był już… – Uni­kał tego słowa jak zarazy. – Ale mimo wszystko jestem prze­ko­nany, Wasza Wyso­kość, że to ide­alna par­tia dla Jane. I to nie tylko dla­tego, że jest moim synem. To chłop na schwał, świetny kościec, zna­ko­mita budowa ciała, jest dosta­tecz­nie inte­li­gentny (na pewno nie jest przy­głupi, za to ręczę, jakem Dudley), ale i dosta­tecz­nie ule­gły, by nie spra­wić nam kło­potu.

Edward roz­my­ślał nad tym przez kilka chwil. Jane uwiel­biała wszystko, co miało jakiś zwią­zek ze zmien­no­kształt­nymi. Z pew­no­ścią nie wzdry­gnie się na wieść o tym, że ma jed­nego poślu­bić. A jed­nak…

– Całe dnie? Spę­dza całe dnie jako koń? – zacie­ka­wił się Edward.

– Całe dnie, panie. Od świtu do zmierz­chu.

– Nie potrafi kon­tro­lo­wać swo­ich prze­mian?

Dudley wbił wzrok w ścianę, która dźwi­gała olbrzymi por­tret Hen­ryka VIII, a Edward zaraz pojął, jak głu­pio brzmią jego słowa. Jego ojciec też nie był w sta­nie zmie­niać się i odmie­niać na zawo­ła­nie. Gdy wpa­dał w gniew, obna­żał kły – i to dosłow­nie – po czym trwał pod posta­cią lwa, dopóki się nie uspo­koił. Co cza­sem nastę­po­wało kilka ład­nych godzin póź­niej. Albo, zda­rzało się, dni. Nie był to przy­jemny widok. Zwłasz­cza gdy król uży­wał swo­ich dwo­rzan jako gry­zaka.

– No dobrze, nie kon­tro­luje swo­jego daru. To się… zda­rza. – Król uniósł ręce w geście „mówi się trudno, żyje się dalej”. – Ale to ozna­cza, że Jane będzie miała męża tylko nocami. Co to będzie za mał­żeń­stwo?

– Nie­któ­rzy wolą taki wła­śnie układ. Ośmie­lam się sądzić, że moje mał­żeń­stwo byłoby o wiele prost­sze, gdy­bym spo­ty­kał się z żoną tylko po zacho­dzie słońca.

To będzie tylko poło­wiczne mał­żeń­stwo, a więc żadne – pomy­ślał Edward. Ale może dla kogoś takiego jak Jane podobny układ nie okaże się zły. Zamąż­pój­ście nie ograbi jej z pry­wat­no­ści i nie­za­leż­no­ści, które tak ceniła.

Nie­wy­klu­czone, że będzie jej to odpo­wia­dać.

– A przy­stojny jest cho­ciaż? – spy­tał król. Pier­wo­rodny syn Dudleya, Stan, miał tego pecha, że odzie­dzi­czył po ojcu masywny nochal. Edward nie chciał wyda­wać przy­ja­ciółki za takiego kul­fona.

– Oba­wiam się, że Gif­ford jest wręcz zbyt przy­stojny. – Dudley zaci­snął usta. – Zwraca uwagę… dam.

Edward poczuł, jak kieł­kuje w nim zazdrość. Powiódł wzro­kiem do por­tretu ojca. Wie­dział dosko­nale, że przy­po­mina Hen­ryka. Miał te same rudo­złote włosy i pro­sty, maje­sta­tyczny nos, te same szare oczy i drobne uszy. Edwarda uwa­żano kie­dyś za przy­stoj­niaka, lecz teraz był chudy i blady. Cho­roba ode­brała mu cały chło­pięcy czar.

– Lecz ręczę za jego wier­ność – roz­pa­plał się Dudley. – A gdy spło­dzi z Jane potomka, będziesz, panie, miał swo­jego eðiańskiego dzie­dzica. I pro­blem z głowy!

Z głowy, ot tak. Edward prze­tarł oczy.

– I kiedy mia­łaby się odbyć cere­mo­nia zaślu­bin?

– Może w sobotę? – zapro­po­no­wał Dudley. – Zakła­da­jąc, że apro­buje Wasza Wyso­kość kan­dy­data.

Edward zaniósł się kasz­lem. Był ponie­dzia­łek!

– Tak szybko? – wyrzę­ził po dłuż­szej chwili.

– Im szyb­ciej, tym lepiej – odparł Dudley. – Potrzebny nam dzie­dzic.

No tak, racja. Wszystko kręci się wokół dzie­dzica. Edward odchrząk­nął.

– Dosko­nale. Apro­buję kan­dy­data, książę. Ale sobota… – To strasz­nie szybko. – Nie wiem nawet, co mam zapla­no­wane na sobotę. Musiał­bym się skon­sul­to­wać z moim…

– Już to zro­bi­łem, Wasza Wyso­kość. Sobotę masz wolną. A poza tym cere­mo­nia musi się odbyć po zmroku – dodał po chwili.

– A, prawda. Bo za dnia Gif­ford jest… – Edward wydał z sie­bie nosowy wizg.

– Tak. – Dudley nie wie­dzieć skąd wyjął zwój i roz­wi­nął go na stole, na któ­rym pod­pi­sy­wano i pie­czę­to­wano wszyst­kie ofi­cjalne doku­menty.

– Pew­nie wyda­jesz for­tunę na siano – powie­dział Edward, odnaj­du­jąc wresz­cie swój uśmie­szek.

Przyj­rzał się zwo­jowi. Był to kró­lew­ski dekret – jego zezwo­le­nie, tech­nicz­nie rzecz bio­rąc – orze­ka­jący, iż lady Jane Grey z Suf­folk wstąpi w naj­bliż­szą sobotę w święty zwią­zek mał­żeń­ski z lor­dem Gif­for­dem Dudleyem z Nor­thum­ber­land.

Uśmie­szek spełzł z jego ust.

Jane.

Myśl o poślu­bie­niu Jane była oczy­wi­ście mrzonką. Jane nie była par­tią dla króla. Edward nie zbiłby tym mał­żeń­stwem poli­tycz­nego kapi­tału, nawet jeśli rodzina Greyów była zamożna i nawet jeśli zdo­byłby w ten spo­sób kolejny tytuł. Taki mariaż nie wzmoc­niłby zna­cząco pozy­cji kró­le­stwa. Edward od zawsze wie­dział, że jeśli się kie­dyś ożeni, zrobi to dla Anglii, nie dla sie­bie samego. Przez całe życie nawie­dzały go tabuny zagra­nicz­nych amba­sa­do­rów, macha­ją­cych mu przed oczami por­tre­tami córek roz­licz­nych euro­pej­skich wład­ców. Miał poślu­bić kró­lewnę, nie małą Jane z jej księ­gami i głową pełną wznio­słych idei.

Dudley wsu­nął mu pióro w dłoń.

– Musimy się kie­ro­wać dobrem pań­stwa, Wasza Wyso­kość. Jesz­cze dziś pojadę po syna do Dudley Castle.

Edward zanu­rzył pióro w kała­ma­rzu, a potem zamarł.

– Masz przy­rzec, że będzie dla niej dobry – powie­dział.

– Przy­rze­kam, Wasza Wyso­kość. Będzie przy­kład­nym mężem. Edward roz­kasz­lał się w podaną przez Dudleya chustkę. Czuł jakiś dziwny smak w ustach, mdlącą słod­kość, która gry­zła się z cierp­ko­ścią jeżyny.

– Wydaję kuzynkę za konia – burk­nął pod nosem.

A potem przy­ło­żył pióro do doku­mentu i wes­tchnąw­szy, zło­żył pod­pis.Rozdział 3. Gifford (ale mówcie mu G!)

Roz­dział 3

GIF­FORD
(ALE MÓW­CIE MU G!)

Naj­gor­szy w prze­bu­dze­niu był tra­wia­sty posmak siana w ustach. Wyni­ka­jący stąd, że naprawdę miał siano w ustach. Ale zja­wi­ska sia­no­ustozy (czy „sia­no­buzi”, jak nazy­wała przy­pa­dłość jego matka – jakby cho­dziło o zwy­czajny o poranku nie­świeży oddech) nie dało się unik­nąć, gdy koń­czyło się dzień pod posta­cią nie­udo­mo­wio­nego konia i zaczy­nało noc jako nie­udo­mo­wiony męż­czy­zna.

Pra­wie męż­czy­zna, jak twier­dziła matka. W wieku dzie­więt­na­stu lat nie był jesz­cze w pełni męż­czy­zną. A co do tego, że był nie­udo­mo­wiony, nikt nie miał naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

Dźwi­gnął się do kucek, a potem wstał. G (pro­szę, nazy­waj­cie go „G”, a nie Gif­for­dem – co to za imię, na litość boską? – Dudleyem, dru­gim – a więc nie­waż­nym – synem lorda Johna Dudleya, księ­cia Nor­thum­ber­land) poru­szył zadem, który był teraz jego zupeł­nie ludz­kim sie­dze­niem.

Zasta­no­wił się, gdzie by jutro poga­lo­po­wać. Tym razem chyba skie­ruje się na pół­nocny zachód i prze­cwa­łuje zie­lone wzgó­rza i bujne lasy. A kiedy już się nabiega, poszuka wody. Nic nie może się rów­nać z życiem pozba­wio­nym ogra­ni­czeń, z galo­pem, z wia­trem we wło­sach. W grzy­wie.

Zmien­no­kształt­ność była darem, który przy­jął, bo nie miał wyj­ścia. (Bo gdyby miał, to z pew­no­ścią nie omiesz­kałby też popro­sić o kon­trolę nad nim, choć włącz­nik i wyłącz­nik ode­brałby cały sens klą­twie, któ­rej nad­rzęd­nym celem była wła­śnie uciąż­li­wość). No cóż, ten stan rze­czy miał jed­nak jakieś zalety. Przede wszyst­kim sam był sobie panem. (Kto by chciał się zwią­zać z pół koniem, pół czło­wie­kiem?) Mógł wybrać miej­sce na mapie, a potem pognać tam, gdy tylko wstało słońce. (Przy zało­że­niu, że jego koń­ski mózg zapa­mięta drogę. G był zda­nia, że konie mają słabo roz­wi­nięty zmysł orien­ta­cji w tere­nie. Raczej nie zamie­rzał przy­zna­wać się przed nikim, że nawet jako czło­wiek gubił się we wła­snej gar­de­ro­bie). Naj­lep­sze ze wszyst­kiego było to, że nie miał żad­nych „ludz­kich” obo­wiąz­ków.

Po całej tej wol­no­ści, którą upa­jał się za dnia, z nasta­niem zmroku zawsze dopa­dała go chan­dra. G odszu­kał kubeł wody, który sta­jenny zawsze sta­wiał dla niego w kącie, pod­biegł do niego (po ludzku, ale pew­nie bar­dziej po koń­sku niż jaki­kol­wiek inny czło­wiek) i upił z cho­chli potężny łyk.

Zawsze odwad­niał się pod­czas trans­for­ma­cji, a dzi­siej­szej nocy musiał zacho­wać trzeź­wość myśle­nia. Ponie­waż zmie­niał się w czło­wieka o zmroku, było tylko kilka rze­czy, które mógł robić, pro­wa­dząc nocny tryb życia. Rodzice wywnio­sko­wali z nad­mier­nie swo­bod­nego słow­nic­twa i szorst­kich manier potomka, że swoje ludz­kie godziny spę­dza w budu­arach dam o wąt­pli­wej repu­ta­cji oraz pod­chmie­lony w oko­licz­nych lupa­na­rach. Po kory­ta­rzach posia­dło­ści Dudleyów niósł się czę­sto­kroć lament lady Dudley: „Ach, tylko by się łaj­da­czył ten nasz chło­pak… Ach, co z niego wyro­śnie…”.

G pozwo­lił im w to wie­rzyć. Wła­ści­wie to pod­sy­cał przy­pusz­cze­nia rodzi­cieli, prze­chwa­la­jąc się kolej­nymi pod­bo­jami. Dopóki mieli go za Casa­novę (choć oczy­wi­ście nie mogli porów­nać go do praw­dzi­wego Casa­novy, który uro­dzi się dopiero za dwie­ście lat), dopóty G mógł robić, czego tylko dusza zapra­gnie. A poza tym czułby się o wiele bar­dziej poni­żony, gdyby rodzice dowie­dzieli się prawdy o tym, jak spę­dza noce. Wolał już, żeby mieli go za bir­banta i hulakę, niż…

Wtem ktoś zapu­kał ostro do bram stajni.

– Pani­czu? – zawo­łał z dru­giej strony Bil­ling­sly.

– Tak? – odparł G, odkaszl­nąw­szy, by pozbyć się z głosu koń­skiego rże­nia.

– Pań­skie spodnie.

Brama sta­jenna roz­warła się na tyle, by wsu­nęła się do środka ręka w nie­bie­skim uni­for­mie słu­żą­cego, trzy­ma­jąca parę spodni.

– Dzię­kuję, Bil­ling­sly. – G wło­żył spodnie, a Bil­ling­sly uło­żył resztę ubra­nia na drew­nia­nym stole, by nie ubru­dzić go sia­nem.

– Pań­ski ojciec chce zamie­nić z pani­czem słowo, gdy tylko się panicz przy­odzieje.

– Mój ojciec? – powtó­rzył G zanie­po­ko­jony. – Czyżby już wró­cił do zamku?

– Tak, pani­czu – odpo­wie­dział Bil­ling­sly.

G dopiął guziki kurtki i wsu­nął wyso­kie skó­rzane buty.

– Powiedz, pro­szę, ojcu, że jestem zajęty. Że mam… plany.

Bil­ling­sly oczy­ścił gar­dło.

– Oba­wiam się, pani­czu, że ojciec nalega. Będziesz musiał prze­ło­żyć swój… Hm… Wie…

– Bil­ling­sly! – uciął G, czu­jąc ogar­nia­jący go rumie­niec. – Myśla­łem, że uzgod­ni­li­śmy, że ni­gdy nie będziemy mówić o… tym… poza… miej­scem, gdzie się odbywa.

– Wybacz, pani­czu. Ale nie mogłem przy­po­mnieć sobie hasła na tę rzecz wła­śnie.

G zamknął oczy i wes­tchnął. Bil­ling­sly dopiero nie­dawno odkrył, co tak naprawdę G robi pod osłoną nocy, i dał się prze­ko­nać (dobre sobie – „prze­ku­pić” traf­niej oddaje cha­rak­ter trans­ak­cji słu­żą­cego z mło­dym Dudleyem), by nie wspo­mi­nać o tym rodzi­com G. – Łaj­dac­twa, Bil­ling­sly. Łaj­dac­twa.

– Tak, pani­czu. Otóż łaj­dac­twa będą musiały zacze­kać, ponie­waż rów­nież matka domaga się pań­skiego towa­rzy­stwa. Jest z pań­skim ojcem w bawialni.

Ojciec sie­dzi z matką w jed­nej kom­na­cie i posyła po niego? To brzmi dość poważ­nie. Ow­szem, ojciec wołał go cza­sem, gdy chciał omó­wić jego przy­szłość, koń­ską klą­twę lub spa­dek (a raczej brak tako­wego – był w końcu dru­gim synem). Ale jego matka uczest­ni­czyła w tych dys­ku­sjach nie­zmier­nie rzadko. Lepiej czuła się w roli osoby pie­lę­gnu­ją­cej niż dora­dza­jąco-wycho­wu­ją­cej. Wolała udzie­lać mu rad doty­czą­cych ubioru, popra­wiać zmierz­wione włosy (lub grzywę w zależ­no­ści od pozy­cji słońca na nie­bie).

G obrzu­cił Bil­ling­sly’ego wzro­kiem.

– Święta idą, czy jak?

– Jest maj, pani­czu.

– Czy­jeś uro­dziny?

– Nie, pani­czu.

– Ktoś umarł? – Na chwilę pozwo­lił sobie wie­rzyć, że oto zmarł jego dosko­nały star­szy brat Stan, zosta­wia­jąc w nie­utu­lo­nym żalu swoją dosko­nałą żonę i nie mniej dosko­na­łego synka, ale zaraz przy­po­mniał sobie, że prze­cież Stan ni­gdy się nie myli, a porzu­ce­nie rodziny w wyniku przed­wcze­snej śmierci byłoby w bar­dzo złym stylu. A ponadto G musiałby w takim wypadku oże­nić się z wdową po bra­cie. Zadrżał na tę myśl.

– Wszy­scy żyją i cie­szą się dobrym zdro­wiem, pani­czu – odparł z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem Bil­ling­sly.

G zaci­snął swoje szla­chetne wargi i opróż­nił płuca z powie­trza. Dźwięk bar­dzo koja­rzył się z koń­skim prych­nię­ciem.

– Czy wypo­wiedź pani­cza ozna­cza, że zga­dza się panicz przyjść?

G zamknął oczy.

– Tak.

– Dosko­nale, pani­czu.

G oddałby w tym momen­cie, co miał naj­cen­niej­szego, żeby zawład­nąć swoim eðiańskim darem. Wtedy mógłby po pro­stu zmie­nić się z powro­tem w konia i w try­miga uciec ojcu sprzed nosa (przy czym, oczy­wi­ście, minę­łoby sporo czasu, nim uda­łoby mu się opu­ścić strefę cie­nia rzu­caną przez sam nos).

Zmierzch zmie­nił się w noc, gdy G dotarł ze stajni do bocz­nej bramy zamku Dudleyów. Jego umysł galo­po­wał na zła­ma­nie karku: czego mogli chcieć od niego rodzice?

Odkąd tylko stał się dość duży, by siąść z rodzi­cami przy stole obia­do­wym, miał świa­do­mość swo­jej pośled­niej pozy­cji w rodzi­nie. Sta­nowi zawsze ser­wo­wano posi­łek przed G – zarówno pierw­sze, jak i dru­gie danie oraz desery. Kiedy ojciec przed­sta­wiał ich dwóch komuś waż­nemu, zawsze mówił: „To jest Stan, następny książę Nor­thum­ber­land, dzie­dzic for­tuny rodo­wej Dudleyów”. Następ­nie nastę­po­wała pauza, a potem ojciec się mity­go­wał: „Aha, to mój drugi syn, brat Stana”.

W tym miej­scu nar­ra­torki pozwolą sobie zwró­cić uwagę czy­tel­nika na dwa fakty, które mogły się przy­czy­nić do zaże­no­wa­nia, które czuł książę Nor­thum­ber­land przy swoim młod­szym synu. Po pierw­sze: każdy wie­dział, że eðiaństwo jest dzie­dziczne, a ani książę, ani jego, jak sądził, wierna żona nie posia­dali daru. Po dru­gie: książę miał epicki nos, o któ­rym krą­żyły legendy, a nos Gif­forda miał zupeł­nie nor­malne roz­miary i kształt, który mógłby się stać inspi­ra­cją dla nie­jed­nego sonetu.

Kom­bi­na­cja tych dwóch rze­czy spra­wiała, że książę czę­sto spo­glą­dał z ukosa na swą mał­żonkę, a samego Gif­forda trak­to­wał jak powie­trze.

Dla­tego też od swo­ich dwu­na­stych uro­dzin Gif­ford pro­sił, by skra­cano jego imię do samego „G”. I tak nikogo nie obcho­dziło, jak ma naprawdę na imię.

Bil­ling­sly pro­wa­dził G przez któ­rąś z kolei kom­natę, gdzie chło­pak zła­pał wzro­kiem swoje odbi­cie w wiszą­cym na ścia­nie zwier­cia­dle i przy­sta­nął, by wyło­wić z kasz­ta­no­wych wło­sów źdźbło siana. Jego matka usta­no­wiła jasne zasady dobrego wycho­wa­nia, regu­lu­jące zacho­wa­nie Gif­forda w zam­ko­wych murach, z któ­rych naj­waż­niej­sza brzmiała: wszel­kie ślady koń­skich eska­pad należy zosta­wić w stajni, gdzie ich miej­sce.

Matka zawsze trak­to­wała jego prze­kleń­stwo tak, jakby naj­więk­szym pra­gnie­niem G było spę­dzić resztę życia na pastwi­sku. Jakby klą­twa była tylko kolej­nym spo­so­bem uprzy­wi­le­jo­wa­nego nasto­latka na zro­bie­nie na złość rodzi­com. Czę­sto zapo­mi­nała, że on sam ni­gdy się o tę klą­twę nie pro­sił, że oddałby prawą rękę Bil­ling­sly’ego, żeby móc nad nią zapa­no­wać.

W tym momen­cie słu­żący wycią­gnął przed sie­bie prawą rękę, zupeł­nie jakby czy­tał G w myślach, i wska­zał znaj­du­jące się przed nimi drzwi do bawialni.

– Pro­szę, pani­czu – powie­dział, otwie­ra­jąc je drugą ręką.

Wewnątrz przy kapią­cym od ozdób biurku sie­dział ojciec, a za jego ple­cami matka, Ger­truda, z dło­nią na ramie­niu lorda Dudleya, jakby pozo­wali do por­tretu. Jego młod­sza sio­stra Tem­pe­rance przy­cup­nęła na kana­pie, bawiąc się swo­imi zabaw­ko­wymi ryce­rzami i damami.

– Gif­fuś! – wykrzyk­nęła, gdy wszedł do pomiesz­cze­nia. Tem­pe­rance była jedyną osobą na świe­cie, któ­rej ucho­dziło na sucho nazy­wa­nie go „Gif­fu­siem”.

– Cześć, Loczek – przy­wi­tał się G, bo sio­strzyczka miała naj­bar­dziej krę­cone włosy w całej Anglii.

– Witaj, synu – wyrzekł lord Dudley. Ski­nął na sto­jącą w rogu kobietę, mamkę Tem­pie, która natych­miast zła­pała dziew­czynkę za rękę i wypro­wa­dziła ją z kom­naty. Tem­pie poma­chała nie­zgrab­nie, sta­ra­jąc się nie upu­ścić lalek i jed­no­cze­śnie trzy­mać kobietę za rękę. – Dzię­kuję, żeś tak szybko do nas dołą­czył.

G od razu się zorien­to­wał, że coś jest nie tak. Ojciec od lat nie obda­rzył go dobrym sło­wem. Ostatni taki przy­pa­dek miał miej­sce pod­czas wizyty Rafa­ela Ama­dora, emi­sa­riu­sza z Hisz­pa­nii. Lord Dudley podzię­ko­wał mu wtedy za to, że „trzy­mał się w cie­niu”.

– Ojcze – G skło­nił się nie­znacz­nie.

– Mamy dla cie­bie dobrą wia­do­mość – pod­jął ojciec. Ger­truda wypro­sto­wała się nieco na dźwięk jego słów. – Przed tobą szczę­śliwa przy­szłość.

O nie, pomy­ślał G. Gadka o przy­szło­ści nie­od­łącz­nie wią­zała się z…

– Wyro­słeś na wspa­nia­łego mło­dzieńca. I na, hm, pięk­nego konia – powie­dział ojciec. – Może i nie potra­fimy zapa­no­wać nad twoją przy­pa­dło­ścią, ale prze­cież nie możemy pozwo­lić, by twoja dzienna nie­dy­spo­zy­cja unie­moż­li­wiła ci pro­wa­dze­nie względ­nie nor­mal­nego życia czy też odarła z praw i przy­wi­le­jów należ­nych ary­sto­kra­cie.

G cokol­wiek iry­to­wało to, że żadne z rodzi­ców nie potra­fiło nazwać koń­skiej klą­twy po imie­niu, a zamiast tego ucie­kali się do fra­ze­sów w stylu „przy­pa­dłość” i „dzienna nie­dy­spo­zy­cja”. Ale dopiero ostat­nie zda­nie ojca wytrą­ciło go z rów­no­wagi, ponie­waż gadka o „pra­wach i przy­wi­le­jach” mogła ozna­czać tylko jedno.

– Mówię o mał­żeń­stwie, synu – oznaj­mił lord Dudley. – Mał­żeń­stwie z damą o nie­po­szla­ko­wa­nej opi­nii, solid­nych konek­sjach rodzin­nych, przej­rzy­stym rodo­wo­dzie, oraz – o ile można przy­pusz­czać bez spraw­dza­nia u samego źró­dła – płodną.

Spraw­dziły się naj­gor­sze obawy G.

– Rety, ojcze. Płodna? Z rodo­wo­dem? Nie wie­dzia­łem, że taki z cie­bie roman­tyk. – Czy to nie ojciec mawiał, że mał­żeń­stwo zawarte w pośpie­chu rzadko dobrze się koń­czy?

Lady Ger­truda zde­cy­do­wała się prze­nieść upier­ście­nioną dłoń z ramie­nia męża na jego kark, chcąc spra­wiać pozory, że żar­liwy afekt może się zro­dzić nawet w mał­żeń­stwie z przy­musu.

– Kochany chłop­cze, gdy­by­śmy pozo­sta­wili cię twym wła­snym upodo­ba­niom, wąt­pię, byś kie­dy­kol­wiek wstą­pił w zwią­zek mał­żeń­ski.

– Myśla­łem, że to już usta­lone i uzgod­nione – powie­dział G. Mie­siąc po tym, jak pierw­szy raz zmie­nił się w konia, pod­słu­chał przy­pad­kiem, jak matka żali się ojcu, że żadna sza­nu­jąca się lady nie będzie chciała wyjść za zwie­rzę, na co ojciec powie­dział, że miałby więk­szą szansę na oże­nek, gdyby był koniem nie tylko w dzień, ale i w nocy, zupeł­nie pozba­wiony ludz­kiej postaci. Być może wtedy jego rodzice mie­liby z niego jakiś poży­tek. Mogliby na przy­kład sprze­dać go chłopu do wozu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: