Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moja Legia. 23 lata za kulisami największego klubu w Polsce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja Legia. 23 lata za kulisami największego klubu w Polsce - ebook

„Moja Legia” to portret wielkiego klubu pisany przede wszystkim emocjami, a dopiero później chronologią zdarzeń i następujących po sobie trenerów i prezesów. To także „case study”, gdzie na przykładzie najbogatszego klubu w Polsce autor pochyla się nad stanem piłki nożnej, w Polsce i na świecie.

Hadaj to bez wątpienia jedna z żywych legend klubu przy Łazienkowskiej. Człowiek, który poznał wewnętrzne życie drużyny od kuchni, a raczej szatni, jak mało kto. Zna jego najskrytsze sekrety, przemilczane historie i zamiecione pod dywan niewygodne fakty.

W książce nie brakuje korytarzowych ploteczek, ekscesów i sekscesów czy wymierzanych przez autora razów bohaterom tej historii, czyli samym piłkarzom. Można dowiedzieć się, który z trenerów kazał kupić do gabinetu sejf, w którym chował swój „kosmicznie drogi” zegarek, czy też który z piłkarzy latał do Szczecina, by noc spędzić w kasynie, a kolejnego dnia stanąć na murawie przy Łazienkowskiej. Ale przede wszystkim można dowiedzieć się jaką wizję na uzdrowienie piłki nożnej ma Wojciech Hadaj.

 

Wojtek Hadaj to 100% Legii i 100% Warszawy, czyli cechy dzisiaj prawie niedostępne. Jeśli choć raz byłeś przy Ł3 nie możesz nie przeczytać tej książki. - Muniek Staszczyk, muzyk, wokalista, lider T.Love

Wrogowie i przyjaciele. Sukcesy i dramaty. Kozaki i leszcze. Opowieść o Legii widzianej oczami gościa, który oddał jej 23 lata swojego życia. Widział dużo i dużo wie, bo był w samym centrum wydarzeń. - Michał Żewłakow, były piłkarz, obrońca, zagrał w reprezentacji Polski 102 mecze

 

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66242-00-5
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Z pomysłem napisania wspomnień dotyczących „mojej” Legii nosiłem się od dawna. Ta myśl pojawiała się w różnych okresach z różną siłą. Było też tak, że odrzuciłem ją na kilka miesięcy jako coś, co niczego w moim życiu na lepsze nie zmieni, a jeśli już, to tylko pogorszy i narazi na kłopoty. Walkę ze sobą toczyłem bardzo długo. Prosiłem o podpowiedzi, co robić, ludzi, których uważałem za mądrzejszych od siebie, bardziej zdystansowanych i podchodzących do tematu mniej emocjonalnie. Właściwie większość poinformowanych, o czym chcę pisać, odradzała mi ten pomysł. Rozsądnie podpowiadali, że jeśli naprawdę na stronach książki ma być to, o czym całe lata słyszałem i co widziałem, to lepiej będzie zachować to dla siebie. Nikt nie lubi mieć problemów, a poza tym jakaś grupa czytelników mogłaby uznać, że zachowałem się nie fair i dokonałem czegoś, co można by nazwać „kalaniem własnego gniazda”.

Po długich rozmyślaniach postanowiłem jednak spisać w sposób, oczywiście jak najbardziej subiektywny, bo w inny przecież jest to niemożliwe, swoje lata w Legii. Stąd tytuł „Moja Legia”. Poznałem tutaj mnóstwo osób, z których część „kochała” klub, a część była w nim tylko dla pieniędzy, byli tacy, których „przyniesiono do klubu w walizkach” jako wyjątkowych fachowców, a okazywali się zwykłymi nieudacznikami, poznałem dziesiątki piłkarzy, z których większość była tu wyłącznie dla pieniędzy, poznałem trenerów dobrych i beztalencia, a także prezesów, którzy bywali koszmarnymi pomyłkami.

Jestem przekonany, że ta książka spowoduje, iż grono życzliwych mi osób zmaleje do garstki, że ci, którzy uważali mnie za niesamowitego zwolennika piłkarzy, dowiedzą się, iż to nieprawda, że pojawią się obrażeni i tacy, którzy nie uwierzą w to, co przeczytają. Bez względu na oceny, z jakimi przyjdzie mi się zetknąć, wiem jedno. Legia to w Polsce wielki klub, z oddanymi kibicami, którzy w większości kochają ją bezwarunkowo, tak jak ja przez całe lata. Kochają piłkarzy i trenerów, bo myślą, że oni kochają Legię. Nic bardziej błędnego. Nie ma większej pomyłki jak takie myślenie. Lata w nim tkwiłem, lata nie dopuszczałem do siebie myśli, że są tu tylko dla kasy, potrafią odejść byle gdzie, jeśli tam zarobią więcej.

Czerpiąc wiadomości tylko z gazet, widziałem w nich idoli, prawie bogów, ludzi ze złota i z platyny. Dzisiaj już wiem, że to koszmarna pomyłka. Łasi na pieniądze, w jakimś procencie amatorzy, kompletnie nieprzywiązani do klubu, w którym grają. Nie dotyczy to tylko Legii, lecz także całej piłki. W Legii widziałem to najwyraźniej, bo przyglądałem się temu prawie 23 lata z bliska. Kibice nie wiedzą zbyt wiele. Można by rzec, że wiedzą bardzo mało. Nie mają takich możliwości, by wiedzieć więcej, niż przeczytają tu czy tam. Wydaje im się, że dla zawodnika Legii to szczyt szczęścia grać tutaj. Dla zawodnika Legii i innych klubów szczytem szczęścia jest grać byle gdzie, aby super płacili. Gdyby dzisiaj pojawił się w klubie, na przykład Kresy Siemiatycze z Podlasia, niesamowicie bogaty człowiek ze Wschodu, obracający miliardami euro, i zaproponowałby tym niby najbardziej kochającym klub zawodnikom zmianę barw, natychmiast by je zmienili. Obłuda, która towarzyszy ludziom z tego świata, jest nieprawdopodobna. Skala manipulacji kibicami też zasługuje na uznanie. Wystarczyło nieraz, że jakiś piłkarski leń odsunięty od składu poskarżył się na trenera do „zaprzyjaźnionych” kibiców i podczas meczu szkoleniowiec nasłuchał się, jakim to jest chujem. Leń nie powiedział „swoim”, że są w drużynie od niego pracowitsi, lepsi i dlatego nie gra. Leń powiedział to, co mu pasowało, aby przedstawić się w jak najlepszym świetle i odsunąć od siebie opinię obiboka. „Jego kibice”, chcąc wkraść się w łaski bądź co bądź znanej osoby, przytakiwali mu, bo wydawało im się, że go wspierają. Leń, odchodząc z klubu, zapominał o „swoich”, bo nie byli już mu do niczego potrzebni.

Mam przeczucie, że tą książką w swoisty sposób żegnam się z „moją Legią”. Moją od 10. roku życia, moją od 1973 r., gdy pierwszy raz pojawiłem się na stadionie przy Łazienkowskiej. Moją, gdy zaczynałem pracę jako dziennikarz sportowy, i moją, gdy rozpoczynałem przygodę ze spikerką. Zawsze była „moja”, chociaż na przestrzeni lat jej postrzeganie się zmieniało. Najbardziej za sprawą piłkarzy, którzy nie są już od pewnego dnia dla mnie idolami. Są często smutnymi, zakłamanymi egoistami, zwykle przepłaconymi, i to bardzo. Skłamałbym, gdybym nie napisał, że przez te lata nie spotkałem nikogo normalnego. Spotkałem kilku na kilkuset. I tak dobry wynik. Poza piłkarzami napotkałem też zwykłych pracowników, tzw. biurowych. Niektórym się nawet wydawało, że są niezwykli, i ci najczęściej szybko dostawali kopa i już ich nie było. Z ich wielkiej miłości do Legii zwykle nic nie zostawało, a na meczach nigdy się już nie pojawili.

Niegodzenie się na dalsze udawanie, że wszystko mi się podoba w „mojej” Legii, że świat piłkarzy jest normalny, przeważyło szalę o podjęciu decyzji, że piszę.

Nie zamierzałem nikogo obrażać ani sprawiać kłopotów. To, co wydawało mi się istotne, zawarłem na stronach książki. Chciałbym zaznaczyć, że nie wszystko, a to z racji tego, iż te niezawarte informacje (opisy) mogłyby w niektórych przypadkach narobić więcej szkody niż korzyści. A tego nie chciałem. Podkreślam, tytuł ma świadczyć, że to JA tak widziałem opisane wydarzenia i sytuacje oraz że to jest MOJA ocena ludzi, z którymi się zetknąłem. Ktoś inny być może zauważyłby coś innego i uznałby jakieś inne sprawy za ważniejsze, a te opisane przeze mnie za niewarte nawet najmniejszej uwagi. Mamy na szczęście takie czasy, że właściwie każdy może napisać swoją książkę. Ja z tego prawa skorzystałem z nadzieją, że po przeczytaniu jej znajdą się osoby, które powiedzą, iż wreszcie ktoś się odważył i napisał, jak jest naprawdę.Rozdział 1 WARSZAWIAK OD URODZENIA

Urodziłem się 8 marca 1961 r. w samym centrum Warszawy, przy Koszykowej. Najpiękniejsze lata swojego dzieciństwa spędziłem na warszawskiej Pradze, na osiedlu Panieńska. Tam się wszystko zaczęło. Wszystko, czyli przez całe lata bezkrytyczna, fanatyczna miłość do Legii. Informacja, że była to miłość bezkrytyczna i fanatyczna, ma znaczenie w kontekście dalszych stron tej książki. Mieszkałem na osiedlu, których się teraz nie spotyka. Zdecydowana większość moich kolegów z bloku i podwórka chodziła do tej samej szkoły nr 51, przy ulicy Sierakowskiego. Kto nie interesował się piłką, naturalną koleją losów był na marginesie życia podwórkowo-towarzyskiego.

Tematem naszych rozmów nie były dziewczyny, wypasione komórki, nie były wszystko wiedzące komputery. Tematem było, jak zagrała Legia, jak kapitalnie dryblował Deyna, ile siatek założył przeciwnikom Gadocha i jak pięknie przewracał nacierających na bramkę Legii Andrzej Zygmunt. To były czasy, kiedy w Polsce liczyły się dwa kluby: Legia i Górnik Zabrze. O dziwo, na osiedlu było dwóch kolegów, którzy kibicowali zabrzanom. Jak się nietrudno domyśleć, łatwo nie mieli. Dla mnie i 50 innych chłopaków z naszego osiedla liczyła się tylko Legia. Codziennie po lekcjach toczyliśmy piłkarskie boje. Na osiedlu i w jego pobliżu mieliśmy trzy boiska. Jedno nad Wisłą, na trawiastej plaży przy moście Śląsko-Dąbrowskim, drugie na placu, gdzie od kilku lat stoi pomnik Saperów przy ulicy Okrzei, a trzecim było nasze szkolne boisko.

Były takie dni, szczególnie soboty i niedziele, że wszystkie trzy były oblegane i na wszystkich toczyły się najważniejsze mecze na świecie. Emocje, jakie towarzyszyły tym rozgrywkom, były niesamowite. Zawziętość, nerwy, spory czy nawet kłótnie i od czasu do czasu rękoczyny świadczyły o naszym niesamowitym zaangażowaniu. Ledwo skończył się jeden mecz, a już umawialiśmy się na rewanż, bo oczywiście uważaliśmy, że nasza porażka to był czysty przypadek, i jak najszybciej marzyliśmy, by pokazać rywalowi, iż jesteśmy lepsi. Taka sytuacja dotyczyła przede wszystkim meczów klasa na klasę. W innych podwórkowych grach składy bardzo często się zmieniały, bo wtedy nie było podziału na klasy. Kto był na podwórku, ten bez względu na wiek grał raz w jednej drużynie, a za dwie godziny już w zupełnie innej. Tylu nas było, że mogliśmy wystawiać wiele składów równocześnie.

Na naszym podwórku byli chłopcy, którzy mieli ponadprzeciętny talent. Oni „rządzili” składami, dobierali zawodników do swoich zespołów. Pastewka, Trojan, Kowal, Gierek, Bali, Czarek, Jeznach, Zegarek, Wróbel, Pepik należeli do najlepszych. Ja też mogłem pochwalić się dużymi podwórkowymi umiejętnościami. O uznaniu u starszych świadczyła kolejność, w której wybierali do swoich ekip. W jednym czasie toczyły się często trzy mecze równolegle i zawsze gdzieś, nawet ktoś mniej utalentowany, mógł się „załapać”. W moich szkolnych czasach meczami wyjątkowo ważnymi były takie szkoła na szkołę. Nasza podstawówka była na Pradze jedną z lepszych. Bez problemów radziliśmy sobie z konkurentami. Często graliśmy z położoną niedaleko przy Jagiellońskiej „pięćdziesiątką”. Nie pamiętam, abyśmy kiedykolwiek przegrali. Również z „73” radziliśmy sobie bez większego trudu. Wtedy nie było rozgrywek o mistrzostwo Warszawy szkół podstawowych, ale myślę, że gdyby były, mielibyśmy szansę zajść daleko. Na grze w piłkę upływały mi dziecięce lata. Obracając się wśród starszych chłopaków, musiałem dowiedzieć się o Legii, bo oni już chodzili na mecze i wiele o tym opowiadali.

Pierwszy raz usłyszałem nazwę „Legia” w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Ciągle słyszałem: idę na mecz, byłem na meczu, będzie mecz, Deyna to, Deyna tamto, Deyna jeszcze innych dziesięć rzeczy. Ciekawiło mnie, kim jest ten Deyna. Starsi koledzy szybko mi wyjaśnili, że to piłkarz, dla którego cała Warszawa chodzi na Łazienkowską. Jak się okazało, musiałem poczekać jeszcze cztery lata, by zobaczyć go na żywo. Zanim pojechałem pierwszy raz na stadion Legii, na boiskach usytuowanych na osiedlu i wokół niego rozgrywaliśmy szalone mecze, Legia na resztę świata. Oczywiście chciałem być Kazimierzem Deyną, ale z racji, że na podwórku byli chłopcy grający lepiej ode mnie, nie miałem na to szans. Wystarczyło mi, że po prostu jestem legionistą. Nie przeszkadzało to, że byłem w zwykłym ubraniu (nie było wtedy sklepów klubowych, nie było gdzie kupić strojów). Wystarczyły zwykła bluza dresowa albo bluzka, najczęściej ubrudzone jeansy i trampki, których nie założyłby nikt na świecie, bo były tak beznadziejnie brzydkie.

Z piłką też były kłopoty. Ktoś, kto ją miał, był królem podwórka. Szanowaliśmy go i staraliśmy się wkraść w jego łaski, żeby w sytuacjach, kiedy sam nie może grać, pożyczał nam swoją piłkę. Szczytem elegancji była tzw. biedronka. Biała piłka w czarne kropki. Jeżeli piłka była inna, na przykład biała w czarne paski, też było dobrze. Jak była cała żółta, też było nieźle. Niezłym szpanem była piłka cała biała. Takimi piłkami grano wtedy w lidze angielskiej i jak graliśmy podwórkowy mecz właśnie białą, uznawaliśmy, że toczymy mecz drużyn angielskich. Ważna uwaga dotyczy właścicieli piłki. Ktoś, kto ją miał, nie musiał umieć grać. Wystarczy, że miał piłkę, ale im lepiej grałeś w piłkę, tym byłeś ważniejszy i miałeś więcej kolegów. Nauka nie miała większego znaczenia. Oczywiście rodzice pilnowali, żeby nie było zaległości w szkole, ale różnie z tym bywało. Wielokrotnie, zamiast przygotowywać się do klasówek, wybierałem boisko. Jak wieczorem miałem jeszcze chęć i siły, żeby się pouczyć, to stopień z klasówki nie był zły. Jak się udało ściągnąć, też było całkiem dobrze. Jednak zdarzało się, że klasówka kończyła się kompletnym niepowodzeniem. Już wtedy myślałem o zawodowym graniu w piłkę.

W IV klasie za namową jednego z rodziców kolegi, który do dzisiaj przychodzi na Łazienkowską 3, pana Kamińskiego, zgłosiliśmy naszą szkolno-podwórkową drużynę do turnieju „Gramy o Złotą Piłkę”.

Wybraliśmy nazwę Estudiantes Praga-Północ, wyselekcjonowaliśmy skład, wybraliśmy grupę rezerwowych i zawieźliśmy zgłoszenie do Stołecznego Ośrodka Sportu przy ulicy Rozbrat. Nie mogliśmy się doczekać początku rozgrywek. Wreszcie nadszedł ten majowy dzień, dokładnie pamiętam, że była to sobota. Pełni energii i nadziei na dobry wynik rozpoczęliśmy pierwszy mecz. Niestety. Przegrana 0:2 z Benficą Praga-Południe kompletnie nas załamała. Chłopaki z Benfiki byli starsi, silniejsi i bezdyskusyjnie lepiej od nas grali. Wygrali zasłużenie. W następnych meczach szło nam zdecydowanie lepiej. Odnieśliśmy dwa zwycięstwa i wyszliśmy z grupy. W półfinałowym meczu ponownie nie daliśmy rady. Tym razem zdecydowanie lepsi byli chłopcy z Powiśla. Swoją drużynę nazwali Ajax i grali jak ten holenderski klub w jego najlepszych latach. Pożegnaliśmy się z rozgrywkami.

Od 1973 r. zacząłem przychodzić na mecze przy Łazienkowskiej. Pierwsza moja wizyta była bez zgody rodziców. W niedzielę po mszy w kościele św. Floriana (od kilku lat to katedra) na Pradze, gdzie przez sześć lat byłem ministrantem, wraz z kilkoma kolegami, zamiast wrócić do domu, pojechaliśmy na Łazienkowską, gdzie o bardzo dziwnej porze jak na dzisiejsze czasy, czyli o godz. 12, zaplanowano mecz. Wśród nas był prawdopodobnie (po tylu latach dokładnie nie pamiętam) obecny proboszcz tej katedry – ks. Bogdan Kowalski, który przez kilka lat trenował w Legii. Nie przebił się do pierwszej drużyny, ale w drugiej grał systematycznie. Początkowo na mecze chodziłem nieregularnie, bo musiałem prosić o pozwolenie rodziców, a różnie z tym bywało. Później chodziłem już na każdy mecz. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że kiedyś zostanę spikerem na tym stadionie. Przez całe lata słyszałem z głośników głos spikera. Nigdy jednak go nie kojarzyłem z konkretną osobą. Nawet nie wiedziałem, gdzie jest jego miejsce.

Po latach na jakimś zdjęciu z pożegnalnego meczu Kazimierza Deyny dostrzegłem gdzieś z boku mężczyznę trzymającego mikrofon, taki na kablu. Wtedy dopiero pierwszy raz zobaczyłem legijnego spikera, który okazał się zawodowym żołnierzem, zdaje się, że w stopniu majora lub pułkownika. Ja byłem wtedy młodzieniaszkiem, a ten pan wyglądał na kogoś, kto ma minimum 40 lat. Nie pamiętam w jego wykonaniu niczego, co przykułoby moją uwagę. Przed meczem witał publiczność tradycyjnym Dzień dobry państwu, podawał jakieś komunikaty często dotyczące innych sekcji Legii, bo wtedy Legia miała ich ponad 20, czytał składy drużyn i zaczynał się mecz. Tak było przez całe lata.

Potem zastąpił go spiker, którego – jak się miało okazać – po latach poznałem osobiście i z którym przez dwa lata współpracowałem. Był to Jerzy Czerniakiewicz, też zawodowy żołnierz. W młodości trenował podnoszenie ciężarów w naszym klubie. Nie wiem, jak to się stało, że zaczął pełnić funkcję spikera, ale robił to bardzo długo. Przychodząc na mecze, przez lata kojarzyłem jego głos, ale też nie wiedziałem, gdzie siedzi, jak wygląda. Spiker to spiker. Tym bardziej że pan Jerzy też nie wygłaszał niczego takiego, co mogłoby ponadprzeciętnie zwrócić na niego uwagę. Witał kibiców, podawał komunikaty, składy i rozpoczynała się gra. W czasie, gdy wspólnie pełniliśmy funkcję spikerów, dorobił się przezwiska Zegarynka. Wiązało się to z faktem, że co ok. 15 minut podawał aktualną minutę meczu. Robił tak dlatego, że zegar na stadionie nie zawsze był sprawny…

Chodziłem na mecze i powtarzam: nigdy nie pomyślałem, że mogę kiedyś go zastąpić, i to nie na dwa, trzy czy 10 meczów, ale na 20 lat, czyli licząc, nieszczególnie dokładnie na ok. 500–600 meczów, bo poza ligowymi dochodziły pucharowe i towarzyskie. Siedziałem na trybunach, bardziej lub mniej słuchałem pana Jurka i nawet się nie zastanawiałem, jak to można robić inaczej, bo po co wtedy miałbym się nad tym zastanawiać.

Droga na Łazienkowską 3

Minęło wiele lat i nadszedł wrzesień 1995 r. Wcześniej, od 1991 r., pracowałem jako dziennikarz sportowy. Najpierw w „Sztandarze Młodych”, gdzie przyjmował mnie do pracy człowiek o „gołębim sercu” śp. red. Ryszard Starzyński, potem w „Piłce Nożnej”, następnie w powstającej, ale w efekcie nie powstałej na zasadzie koncesji (otrzymał ją Polsat) Polonii 1, a dokładniej w stacji lokalnej tego nadawcy, czyli w Nowej Telewizji Warszawa, w skrócie NTW. Tam wspólnie z Grześkiem Kalinowskim, pracującym jeszcze do niedawna w NC+, zajmowaliśmy się poza typowo reporterską pracą w dziale sportowym również przeprowadzaniem około 30-minutowych rozmów z ludźmi warszawskiego sportu, a mówiąc dokładniej – ograniczaliśmy się tylko do rozmów z osobami związanymi z piłką. Wśród nich dominowali zawodnicy i trenerzy Legii. Wielokrotnie gościliśmy w naszym bardzo prymitywnym studiu przy ulicy Grzybowskiej Pawła Janasa, śp. Janusza Wójcika i chyba większość zawodników. Dla pozornej równowagi zapraszaliśmy też przedstawicieli Polonii.

Obydwaj z Grześkiem byliśmy kibicami Legii, ale jako dziennikarze musieliśmy stwarzać pozory neutralności. Ciężko nam to wychodziło, bo na cztery takie rozmowy w miesiącu, wcześniej nagrywane i emitowane późnym wieczorem, w trzech z nich gościliśmy ludzi z Legii. Programy te cieszyły się wśród kibiców nawet dobrą oglądalnością, co łatwo mogłem zauważyć na… ulicy. Ludzie zaczęli mnie rozpoznawać i zagadywać o Legię. Zapewne również szefowie tamtej Legii oglądali je, bo jeden z nich, Andrzej Szymański, szukając kogoś na funkcję spikera, wspomniał o programach i o tym, że podoba mu się sposób, w jaki rozmawiam z gośćmi. Nazwał to chyba nawet „wyszczekaniem” i uznał to za zaletę.

Dokładnie już nie pamiętam, ale Legia miała jakieś problemy ze spikerem. Pana Jurka nie było (też nie pamiętam dlaczego), a wykonujący przez kilka spotkań tę funkcję Maciek Rowiński (potem dziennikarz między innymi „Życia Warszawy”, „Naszej Legii”, „Faktu”, a obecnie w Polityce.pl) w czasie meczu użył sformułowania dotyczącego pracy sędziów, które nie spodobało się kierującym Legią, i postanowili go zwolnić. Tak też zrobili, ale w pewnym stopniu postawili się w trudnej sytuacji. Zbliżał się kolejny mecz, a zgodnie z przepisami obowiązującymi od lat spiker być musi. Pamiętam to akurat dobrze, że dwa–trzy dni przed meczem pojawiłem się w biurze przy Łazienkowskiej i „wpadłem” na Andrzeja Szymańskiego. Ponieważ się znaliśmy, zamieniliśmy kilka zdań i w trakcie tej rozmowy on zapytał mnie, czy nie podjąłbym się roli spikera.

Najpierw myślałem, że żartuje, ale gdy z powagą na twarzy powtórzył pytanie, uznałem, że mówi na serio. Zatkało mnie. W jednej chwili pomyślałem, że to jest dla mnie szansa na zatrudnienie w Legii, że może się już nie powtórzyć. Z drugiej strony znałem styl zachowania publiczności na stadionie i wiedziałem, że łatwo nie będzie. Szydera, złośliwości, nabijanie się. Siedząc na trybunach jako kibic, w ogóle się takimi detalami nie przejmowałem, gdy krzyczeli coś pod adresem spikera, ale teraz sam miałem ogromne szanse na stanie się obiektem drwin. Oblał mnie na zmianę zimny i gorący pot, ale ponieważ na odpowiedź miałem może ze trzy minuty, to bez najmniejszej wiary w to, że uda mi się być dobrym spikerem, i ze świadomością, że pakuję się w kłopoty, powiedziałem, że spróbuję. Gdy zostałem już sam, kłębowisko myśli nie dawało mi chwili spokoju. Ogarnął mnie jakiś przedziwny lęk i marzyłem o tym, by mecz, który miał być za dwa dni, został przełożony na odległy termin.

W nocy przed tym meczem nie mogłem spać. W dniu spotkania pojawiłem się na stadionie trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem sędziego i marzyłem tylko o jednym – żeby było już po wszystkim i żebym ponownie siedział w domowym zaciszu. Kilka minut przed odezwaniem się pierwszy raz do wielotysięcznego tłumu myślałem, że moje jelita nie wytrzymają napięcia. To było coś trudnego do opisania. Wreszcie się odezwałem i nic szczególnego się nie wydarzyło. Kibice przyzwyczajeni do monotonnych wypowiedzi spikera, a właściwie nie do wypowiedzi, tylko do czytania przez niego komunikatów z kartek, chyba nawet nie zauważyli, że jest ktoś nowy z mikrofonem w ręku. Mnie to bardzo pasowało, bo w ten sposób nie naraziłem się na złośliwości, a one mogłyby spowodować, że nie wykrztusiłbym z siebie już ani słowa. Tak minął pierwszy mecz. Byłem potwornie zestresowany i zarazem szczęśliwy, że już mam to za sobą. Do dzisiaj nie pamiętam, z kim Legia wtedy grała. Pierwszy mecz, który bardzo dobrze pamiętam ze sobą jako spikerem, to spotkanie w Lidze Mistrzów ze Spartakiem Moskwa 10 grudnia 1995 r. Nasz zespół przegrał 0:1 po golu Mamiedowa. W bramce Spartaka stał późniejszy trener Legii Stanisław Czerczesow. Potem nastąpiła zimowa przerwa w rozgrywkach, a dla mnie nastał czas spokoju.

Muszę przyznać się, szczerze aż do bólu, że mecze Legii oglądane przeze mnie ze stanowiska spikera nie należały do przyjemnych i marzyłem najczęściej, żeby jak najszybciej się skończyły. Tak jak jeszcze niedawno bardzo lubiłem patrzeć na grę legionistów, tak od meczu, gdy wziąłem mikrofon do ręki, było to dla mnie swoistym horrorem.

Bałem się mówić i tylko modliłem się w myślach, aby wydarzenia na boisku nie pociągały za sobą konieczności mojego odzywania się. Najlepiej, jak nie było zmian, żółtych i czerwonych kartek, a na trybunach był spokój. Gole, szczególnie dla Legii, mogły padać, bo wtedy we wrzasku i tak nie słyszano mojej informacji o strzelcu bramki. Na tzw. celebrację strzelca, czyli wyciszeniem się trybun po golu i dopiero wtedy głośnym głosem podaniem imienia zdobywcy gola, a w odpowiedzi kibiców usłyszenia jego nazwiska, musiałem poczekać kilka lat…

Wiosną 1996 r. przeżyłem pierwszą i – jak na przestrzeni lat się okazało – nie ostatnią niespodziankę. Okazało się, że na mecz ligowy odstawiono mnie z bliżej nieznanego mi powodu. Nie byłem zły, byłem niemile zaskoczony, bo nikt mi niczego nie wyjaśnił. Potem na kolejnym ponownie byłem spikerem i dalej towarzyszyły mi mieszane uczucia przed odezwaniem się do kibiców. W takiej nijakiej atmosferze minęła runda wiosenna sezonu 1996/1997. Mecze mnie nie cieszyły, bo towarzyszył mi stres związany z pełnieniem publicznej funkcji. Oczywiście udawałem, że wszystko jest OK, że bardzo lubię swoje zajęcie, że coraz lepiej się czuję w tej roli. Prawda była zgoła odmienna. Przychodziłem na mecze, z użyciem jak najmniejszej liczby słów robiłem, co do mnie należało, kibice szczególnie mnie nie gnębili, i tak dotrwałem do kolejnego sezonu. A w tym sezonie nadszedł mecz w Pucharze UEFA z Panathinaikosem Ateny. Niecałe pół roku wcześniej Legia w ćwierćfinale Ligi Mistrzów odpadła właśnie z Grekami.

Te kolejne mecze miały być swoistym rewanżem za tamte konfrontacje. Pierwsze spotkanie Legia przegrała w Atenach 4:2. Rewanż przyciągnął na nasz stadion maksymalną liczbę kibiców, tzn. ok. 10 tysięcy, bo stary stadion mieścił w pewnym okresie swojego istnienia tylko tyle osób. To miał być dla mnie dzień i mecz przełomowy. Zastanawiałem się od jakiegoś czasu nad swoją spikerską przyszłością i ustaliłem „sam ze sobą”, że taki sposób pracy, czyli beznamiętny, nijaki, bez wyrazu i charyzmy, absolutnie mi nie odpowiada. Z drugiej strony wiedziałem, że jeśli zrobię to po swojemu, czyli głosem pełnym emocji, wyraźnie wskazującym, za kim jestem, a komu nie życzę najlepiej, to będzie to mój ostatni mecz jako spikera. Dochodziły do tych myśli wciąż te najbardziej męczące – o tym, że robię to nie tak, jakbym chciał, a mimo tego na każdym meczu wystawiam się na krytyczne głosy. Postanowiłem iść na całość. To moje zagranie va banque miało polegać na tym, że przed meczem i w jego trakcie w odpowiednich momentach, rzecz jasna, zrobię swoją robotę tak, jak wydawało mi się, a właściwie byłem przekonany, że należy ją robić.

Zupełnie świadomie liczyłem się z faktem, że za taki styl zostanę wywalony na „zbity pysk”. Nie przerażało mnie to wcale. Ewentualne zwolnienie nie byłoby dla mnie zaskoczeniem, poniekąd sam na nie miałbym zapracować, czyli miałem w związku z tym sam zadecydować o swoim losie w Legii. Emocje przed spotkaniem były ogromne. Szansa na awans do następnej rundy Pucharu UEFA duża, stadion wypełniony do ostatniego miejsca, nasi piłkarze obiecywali walkę do upadłego, a pewni siebie Grecy z nieukrywaną wyższością, pamiętając pierwszy mecz i dwa z rozgrywek Ligi Mistrzów, nie dopuszczali myśli o odpadnięciu. Wszystko układało się w niezły horror.

Nadeszła ostatnia godzina przed meczem. O dziwo, nie byłem zdenerwowany, a na pewno nie tak jak przed poprzednimi meczami. Zadziałał mechanizm psychologiczny polegający na tym, że wszystko, co najgorsze dotyczące mnie miałem już oswojone. Zwolnią mnie na pewno, a wcześniej dostanę reprymendę. Cóż, sam taki los wybrałem. Na ok. 20 minut przed gwizdkiem sędziego ulokowałem się na tzw. jaskółce, czyli w jednym z pomieszczeń na górze trybuny krytej, tam, gdzie swoje stanowisko dowodzenia miała policja. W tamtych latach właśnie „jaskółka” była miejscem pracy spikera. Otworzyłem okno, wziąłem do ręki mikrofon i jeszcze raz pomyślałem sobie, że to po raz ostatni.

Po tradycyjnym przywitaniu widzów i bez szczególnej ich reakcji podałem składy, z tym że skład Legii przeczytałem inaczej niż do tej pory, czyli bardzo głośno. A potem nastąpiła ta chwila, która wywróciła wszystko, co do tej pory było na polskich stadionach. Bardzo głośno zadałem pytanie, które towarzyszyło mi przez wszystkie kolejne lata: Kto dziś wygra?! Nie miałem pewność, czy kibice na nie odpowiedzą, czy nie wybuchną śmiechem, czy nie pojawią się gwizdy. Nie miałem też pewności, czy po zadaniu tego pytania nie zemdleję z wrażenia. Poważnie. Kłębiło się we mnie tyle myśli, że wszystko dopuszczałem. Po dwóch–trzech sekundach od mojego Kto dziś wygra?! trybuny odpowiedziały też bardzo głośno: Legiaaaaa!!! Ja na to: Ktoooooo?!, oni ponownie: Legiaaaaaa!!!, a wtedy ja po raz trzeci: Kto???, a trybuny trzykrotnie: Legiaaaa, Legiaaaa, Legiaaaaa!!! Byłem w szoku. Myślałem, że to wszystko, co się stało 10 sekund temu, to sen. Stojący obok mnie dowódca zabezpieczenia meczu ze strony policji patrzył się na mnie jak na wariata i zwrócił się do mnie słowami: Zamknij pan mordę. Miałem go gdzieś. Teraz już nic a nic nie obchodziło mnie, co on i reszta sobie pomyślą. Kibice zareagowali lepiej, niż myślałem, i tylko to było wtedy dla mnie ważne.

Ten mecz Legia wygrała w dramatycznych okolicznościach, zdobywając gola na 2:0 dającego awans może minutę przed końcem. Ja też około minuty przed tym bardzo ważnym strzałem głową Czarka Kucharskiego zwróciłem się w emocjonalnych słowach do kibiców, aby wierzyli w sukces do końca i wspierali Legię, po czym kolejny raz zadałem pytanie: Kto dziś wygra?! Tłum odpowiedział, a za chwilę padł gol dla Legii. Co to było za szaleństwo! Nie do opisania. Po meczu, gdy ochłonąłem, niczego nie żałowałem. Byłem przekonany, że w taki sposób po półtora roku bycia spikerem pożegnałem się ze swoją robotą.

Następny mecz Legia grała za kilka dni. Normalna ligowa kolejka. Przyjechałem jak zwykle do klubu ok. trzech godzin wcześniej, wszedłem do biura i czekam, aż Artur Mazurek, szef klubu, lub Andrzej Szymański poproszą mnie na 15-sekundową, bo dłuższej nie przewidywałem, rozmowę i poinformują, że od dzisiaj jestem wolny. Mija kilka minut – nic się nie dzieje, mija kilkanaście – też nic się nie dzieje, godzina do meczu – cisza. Mijają mnie na korytarzu i nic nie mówią. Ja też nie pytam, co ze mną. Około 30 minut przed meczem idę na „jaskółkę”, spotykam tam jak zwykle policjantów odpowiedzialnych za zabezpieczenie meczu. Patrzą na mnie takim wzrokiem, że nie mam wątpliwości, że są zaskoczeni, iż mnie ponownie widzą. Ale co tam! Nie są moimi szefami, a patrzeć się mogą, jak sobie chcą.

Zaczynam swoją gadkę i przeżywam bardzo miłe zaskoczenie. Kibice, którzy do tej pory przez prawie półtora roku nie reagowali na mój głos w ogóle, teraz na moje: Dzień dobry państwu zaczęli bić brawo i wyraźnie się ożywili. Ja szybko postanowiłem wykorzystać tak miłe przyjęcie i nie zastanawiając się już nad konsekwencjami, bo cały czas byłem pewien, że mój los jest już przesądzony, a decyzja jest tylko odroczona do czasu po tym meczu, zapytałem z całych sił: Kto dziś wygra?! Odpowiedź trzykrotna brzmiała: Legiaaaaa!!! A potem był mecz… Po kilku dniach ponownie pojawiłem się przy Łazienkowskiej, bo nadszedł dzień kolejnego spotkania. Wszedłem do biura i czekam na pożegnalną rozmowę z szefami. Tym razem Andrzej Szymański zaprosił mnie do swojego gabinetu i ku mojemu największemu zdziwieniu powiedział, że mu się to, co zrobiłem na dwóch ostatnich meczach, podoba, ale że nie wie, a właściwie to wie, że w PZPN krzywo na to patrzą i że mogą w związku z tym pojawić się problemy. Artur Mazurek nie rozmawiał ze mną na temat „nowego stylu” i dobrze, bo zdecydowanie lepiej rozumiałem się z Szymańskim.

Przez kilka miesięcy moja współpraca z kibicami nabierała rozmachu. Nie przebywałem już podczas meczów na „jaskółce”. Stałem przy ławce rezerwowych Legii. Przed każdym kolejnym meczem miałem jednak wciąż obawy, czy aby nie jest to mój ostatni mecz. W prasie „mędrcy” zaczęli wyrażać swoje opinie o stylu mojej pracy. W klubie też byli tacy, poza Andrzejem Szymańskim, którzy po cichu wyrażali swoje odmienne zdanie na temat roli spikera. Nikt nie mówił mi tego wprost, ale – jak to często bywa – docierały do mnie te informacje okrężną drogą. Starałem się tym nie przejmować, a przynajmniej tego nie pokazywać, i robiłem swoje. Ogromnie ważne było wsparcie ze strony trybun. Od meczu z Panathinaikosem kibice, słysząc moje powitanie, reagowali żywiołowo i to dodawało mi pewności, że tak właśnie powinienem wykonywać swoją pracę. Już kilkanaście minut przed gwizdkiem sędziego stadion zaczynał kipieć i w ten sposób atmosfera na stadionie stawała się bardzo piłkarska. Piłkarze na rozgrzewce słyszeli tę wrzawę i jestem przekonany, że to też w pewnym stopniu zwiększało ich motywację do walki ze wszystkich sił.

Pewnego meczowego dnia poinformowano mnie, że w związku z krytycznymi uwagami z PZPN dostanę wsparcie – Jerzego Czerniakiewicza. Zdziwiło mnie to bardzo. Pan Jurek, dobrze mi znany z wielu poprzednich lat, gdy siedziałem na trybunach, nie pokazywał się w klubie od pewnego czasu, tzn. od meczu, kiedy ja samodzielnie rozpocząłem pełnienie tej funkcji. Potem dowiedziałem się, że za namową jednego gościa z klubu postanowiono tak podzielić obowiązki, iż on miał wygłaszać oficjalne komunikaty, a ja miałem „zagrzewać do boju” kibiców.

Skoro tak postanowiono, to niech tak będzie – pomyślałem. I pojawiłem się w swoim miejscu pracy, czyli na stanowisku spikera w pobliżu ławki Legii. Nie wiem, czy mojego „kolegi” o tym nie poinformowano, że będziemy współpracować, ale gdy mnie zobaczył, był – delikatnie mówiąc – zdziwiony i zapytał, co ja tutaj robię. – Jak to co? – odpowiedziałem. – Będę z panem współpracował. On zrobił wtedy taką minę, jakby się dowiedział, że leci w kosmos… Wyraźnie mu to nie odpowiadało. Mnie też nie było na rękę, ale cóż, skoro tak postanowiono na najwyższych szczeblach klubowej władzy, to niech tak będzie… Kolegami to my nie byliśmy. Pan Jurek wyraźnie pokazywał, co myśli o moim stylu, który w porównaniu z jego drętwą gadką był jak niebo i ziemia. On nudził, monotonnie czytał z kartki to, co miał przeczytać, a ja na pełnej… mocy bardzo głośno zachęcałem do wspierania Legii. Nie od niego, a od przyjaźnie nastawionych do mnie niektórych osób z biura dowiedziałem się też, że według Czerniakiewicza doprowadzę do tragedii na trybunach, że to, co ja robię, to skandal i że jest niedopuszczalne. Widząc mnie, nie wypowiadał się na ten temat. Tak w ogóle to mało ze sobą rozmawialiśmy. Tylko tyle, ile trzeba było z racji na współpracę, i ani słowa więcej. Szczerze powiem, że on mi wcale nie przeszkadzał, a wręcz pomagał. Tak pomagał. Działo się to na najprostszej zasadzie. Na zasadzie kontrastu i porównań.

Jego kibice odbierali jako przedstawiciela minionej epoki, człowieka, który w najmniej odpowiednim momencie podaje komunikaty dotyczące innych sekcji, nie patrząc na to, co się dzieje na boisku. Przed meczem, gdy on zaczynał swoją gadkę (czyli czytanie z kartki), kibice nie reagowali lub pojawiały się nawet okrzyki, aby zamilkł. W momencie, gdy ja głośno, czyli po swojemu, witałem się z publicznością, a ona żywiołowo reagowała, lubiłem na niego spojrzeć. Jednak miałem wtedy ubaw. On nie wiedział, gdzie ze swoim wzrokiem uciekać. Czułem, że go wdeptuję w ziemię. To sprawiało mi radość… W tym miejscu wspomnę o innych moich współpracownikach, z którymi miałem do czynienia na przestrzeni lat spędzonych w Legii z mikrofonem w ręku.

Następnym był syn Jerzego Czerniakiewicza. W pewnym okresie doszło do przedziwnej sytuacji. Na meczu Legii pracowało trzech spikerów. Ewenement na skalę światową. Stadion mieścił 10 tysięcy widzów, nie zawsze był wypełniony i miał trzech spikerów. Tylko w Polsce coś takiego było możliwe. Chodziło o to, że „nudziarz”, wykorzystując swoje dobre kontakty z jednym z ważniejszych ludzi w klubie, chciał wcisnąć na spikera synka. Ciągle klepał, że ja się nie nadaję, że przynoszę wstyd, że PZPN, że to i tamto i dziesięć innych zarzutów. Podział ról wyglądał mniej więcej tak: Czerniakiewicz senior z kartki „pitu-pitu”, Czerniakiewicz junior – też z kartki jakieś nudne statystyki i skład gości, ja silnym głosem – przywitanie, zachęcenie do dopingu i skład Legii. Po golach dla naszego zespołu głośno imię strzelca, a kibice nazwisko. Po golach dla gości Czerniakiewicz junior (lub senior) – było mi wszystko jedno, który z mistrzów mikrofonu podawał strzelca. Oczywiście robili to głosem z dworca…

Dokładnie nie pamiętam kiedy, ale cierpliwość kibiców się wyczerpała i na wyraźne ich naciski zrezygnowano z klanu Czerniakiewiczów. Postanowiono im podziękować „za wieloletnią (w przypadku ojca) i owocną współpracę”. Zostałem sam, ale to nie oznaczało, że nie zrezygnowano z eksperymentów na stanowisku spikera. Czułem wtedy satysfakcję, że ich przetrzymałem, że się nie poddałem, że mimo „czarnego PR”, jaki starano się wokół mnie robić, byłem konsekwentny w swoich postanowieniach dotyczących stylu pracy spikera i się nie ugiąłem. Nie ugiąłem się ani wtedy, na początku swojej pracy, ani potem gdy co jakiś czas się mnie czepiano.

Na przestrzeni lat eksperymenty na tym stanowisku przeprowadzono kilka razy. Podczas jednego meczu był nawet Marek Sierocki. Nie ma o czym wspominać, bo to tylko jeden mecz i tyle. To miał być wyjątkowy eksperyment. Zdziwiłbym się bardzo, gdyby Sierocki, mając robotę w telewizji, chciał być spikerem Legii. Kolejnym został dziennikarz radiowy, miłośnik jazzu Grzesiek Benda. Z nim sytuacja wyglądała inaczej. Sam się tu nie pchał, nikt też go na siłę nie wcisnął. Dostał propozycję z kategorii tzw. nie do odrzucenia. Drugi raz za jakieś moje przewinienia w ocenie Leszka Miklasa oczywiście, bo przecież nie w mojej, odsunięto mnie od spikerki. Rzecznik prasowy klubu, a był nim w tamtym okresie Piotr Strejlau, otrzymał polecenie szybkiego znalezienia następcy. I znalazł właśnie Grześka.

Oj, ciężką miał robotę. Kibice mnie wtedy szanowali i odstawienie uznali za niedobre posunięcie Miklasa. Gdy na pierwszym meczu Grzesiek się odezwał, usłyszał głośne wulgaryzmy pod swoim adresem skandowane przez kilka minut. Przez pół sezonu zdany był tylko na siebie i widziałem, stojąc w jego pobliżu, że ma serdecznie dosyć tej roboty. Najpierw się nie zauważaliśmy, ale z biegiem czasu zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Okazał się równym facetem, kibicem Legii od dziecka. Znał mnie. Gdy otrzymał propozycję zastąpienia mnie – jak się przyznał – wiedział, że to nie będzie łatwe zadanie. Nie mogę powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Powstała między nami nić wzajemnego zrozumienia.

Na wiosnę, przed meczem derbowym z Polonią, kibice (starszyzna) wymusili na Miklasie, abym na ten jeden mecz wziął mikrofon do ręki. Tak się też stało. O tym, że ponownie po kilkumiesięcznej przerwie się odezwę, wiedziało bardzo mało osób, bo miała to być niespodzianka. Pamiętam, że miałem dużą tremę. Czułem się tak, jakbym pierwszy raz w życiu miał odezwać się do tłumu kibiców. Mecz rozpoczynał się o godz. 19. Gdy na zegarze pojawiła się 18.42, ryknąłem: Dobry wieczór państwu i natychmiast, nie czekając na nic, zadałem znane już od dawna pytanie: Kto dziś wygra?! Kibice z ogromną siłą odpowiedzieli. Potem wypowiedziałem w dużej wrzawie kilka innych powitalnych i jak zwykle zachęcających do dopingu zdań oraz przeczytałem skład Legii. Grzesiek odczytał skład gości. Po meczu dowiedziałem się, że taki układ, iż ja będę wspierał Grześka, może pozostać na dłużej. Mnie to pasowało i myślę, że jemu tym bardziej. Po dwóch latach Grzesiek zrezygnował z bycia spikerem. Zadzwonił do mnie potem i spotkaliśmy się, bo chciał napisać o mnie artykuł i – jak sam twierdził – przedstawić mnie w nim jako fanatycznego kibica Legii, ale nie mającego, wbrew opinii antagonistów, kłopotów z głową. Nie napisał i już nie napisze, bo w grudniu 2015 r. zmarł.

Wracając jednak do mojej spikerki, znowu zostałem sam. Nie na długo. Po jakimś czasie, nie pamiętam jakim, na meczu chyba z Arką Gdynia powiedziałem coś, co w ocenie ówczesnego dyrektora Legii ds. bezpieczeństwa Stefana Dziewulskiego nie było na miejscu, i pan dyrektor postanowił ukarać mnie po akceptacji Leszka Miklasa odsunięciem na jeden, kolejny mecz. Za mnie wybrano człowieka (przyjemny facet, nic do niego nie miałem), który – jak się po pewnym czasie okazało – był w przeszłości spikerem Polonii Warszawa. No bardziej w stopę i w kolano równocześnie to strzelić sobie pan dyrektor na spółkę z panem prezesem nie mogli.

Z Jurkiem, bo tak miał na imię „jednorazowy” spiker, nie miałem najmniejszych sprzeczek. Bo niby z jakiej racji? Trochę się tylko zdziwiłem, że zgodził się nawet ten jeden jedyny raz „dać głos” przy Ł3 po swojej przeszłości przy K6. Kibice szybko się dowiedzieli, kogo to klubowi specjaliści wybrali na chwilowego zastępcę, i odpowiednio taką decyzję komentowali… Minęło następnych kilka lat. Raz były do mnie większe pretensje, raz ich nie było, innym razem jakieś duperele, które ignorowałem. Najważniejsze, że to, co robiłem, było akceptowane przez kibiców.

Mało przyjemne wydarzenie związane było z meczem w Pucharze Polski ze Stalą Sanok. W jego przerwie Marek Jóźwiak chciał mnie ukarać fizycznie i w związku z tym na drugi dzień zrezygnowałem z pełnionej funkcji, a Miklas bez mrugnięcia okiem tę rezygnację przyjął. W innym miejscu jest dokładniejszy opis tego wydarzenia.

Ponownie konieczna była szybka akcja pod tytułem: „Potrzebujemy nowego spikera”. Dzięki kontaktom jednego z pracowników taki ktoś się znalazł. Był to Michał Trzoska, student prawa, kibic Legii, mieszkaniec Łowicza. To, że pochodził z Łowicza, ma o tyle znaczenie, że w tym miasteczku zdecydowanie więcej sympatyków miał Widzew. To, że Michał kibicował Legii, zasługuje na słowa uznania. Łatwo mu zapewne z tym nie było, ale wykazał się dużą determinacją. Propozycja zostania spikerem swojego klubu była dla Michała nagrodą za lata spędzone na trybunach i zdzieranie gardła. Miał już za sobą doświadczenie z takiej pracy, bo na meczach Pelikana Łowicz był spikerem. Jasne, że nie ten wymiar, nie te emocje i nie ten stres. W Łowiczu na trybunach gromadziło się w porywach 1000 osób, przy Łazienkowskiej nieporównywalnie więcej. Michał przystał na propozycję z radością i myślę, że nie zastanawiał się dłużej niż 30 sekund. Nie będę oceniał jego pracy. Nic złego mi przecież nie zrobił. Widziałem, że był bardzo zadowolony z przeżywania tak fajnej przygody w swoim życiu.

Spikerem był w trudnym czasie, gdy konflikt pomiędzy klubem należącym już wtedy do ITI a pewną grupą kibiców narastał. Na meczach nie było dopingu, atmosfera robiła się mało ciekawa. Michał miał ułatwione, ale zarazem też utrudnione zadanie. Jedno nie wykluczało drugiego. Mógł ograniczyć się tylko do wygłaszania suchych komunikatów, bo przecież nikt nie oczekiwał, że w takiej atmosferze będzie się starał tworzyć wspólny, głośny doping. Poza tym najprawdopodobniej jego wysiłki spełzłyby na niczym, bo w tamtym okresie zachęcenie kibiców do dopingu było skazane na niepowodzenie. Działo się tak dlatego, że jedną z form strajku było milczenie. Kibice w taki sposób wyrażali swoje niezadowolenie ze sposobu, jakim właściciel, czyli wspomniany koncern ITI, kierował klubem. Robił więc, co do niego należało, i – jak myślę – nie kosztowało go to dużo złych emocji. Kibice nie mieli do niego uwag, traktowali go beznamiętnie. Jestem przekonany, że to Michałowi pasowało w opisanej sytuacji.

Wraz z otwarciem nowego stadionu wróciłem na „swoje miejsce”. Tak zadecydował prezes Paweł Kosmala. Nie spodziewałem się takiej jego decyzji, ale wtedy jeszcze pozostawaliśmy w dobrych stosunkach. Popsuły się później. Tydzień przed uroczystościami związanymi z nowym okresem w istnieniu Legii odbyła się prezentacja drużyny tak mozolnie budowanej przez Marka Jóźwiaka. Mnie przypadł zaszczyt prowadzenia tej imprezy. Na trybunach nowego już stadionu (chociaż wciąż jeszcze bez dawnej „krytej”) zebrało się ponad 10 tysięcy widzów. Z towarzyszeniem odpowiedniej oprawy muzycznej i świetlnej zapraszałem na środek boiska nowych i starych zawodników. Wybiegali z tunelu dla autokarów, bo wtedy pod „nową” Żyletą były szatnie, i w szpalerze utworzonym z zawodników naszej Akademii Piłkarskiej biegli do środka. W czasie, gdy zawodnicy jeden po drugim pojawiali się na płycie boiska, trybuny pierwszy raz po długiej strajkowej przerwie były rozśpiewane, kolorowe i radosne.

Po tej prezentacji, która w zgodnej opinii pracowników, kibiców i mediów wypadła okazale, usłyszałem, że pomimo kontrowersji, jakie związane są z moją osobą w roli spikera, jestem dobry. To podobno była opinia prezesa Kosmali, czyli w ten sposób pan prezes dał wyraźnie do zrozumienia, kto wraca do spikerki. Było mi z tego powodu bardzo przyjemnie i osobiście panu Kosmali podziękowałem.

Zaczął się nowy sezon, ale przed tym odbył się mecz otwarcia stadionu Legia – Arsenal. Szczerze powiem, że pomimo lat spędzonych z mikrofonem było to szczególne wydarzenie dla mnie. Wiem, że dla każdego kibica Legii również był to wyjątkowy dzień. Tyle lat czekaliśmy na nowy obiekt i wreszcie, chociaż bez jednej trybuny, mamy go. Przepiękne uczucie powiedzieć do 20 tysięcy ludzi, bo tyle wtedy się na nim mieściło: „Witam państwa na pięknym, nowoczesnym stadionie Legii Warszawa. Wreszcie się doczekaliśmy”. No, a potem tradycyjnie pytanie: Kto dziś wygra??!! i pierwsza niesamowicie głośna odpowiedź na nowej Legii: Legiaaaaaa!!! Przepiękne uczucie.

Mecz z Arsenalem był pod względem piłkarskim średnim widowiskiem, bo przecież Anglicy nie przyjechali do Warszawy, żeby szczególnie się sprężać i pokazywać futbol na najwyższym, światowym poziomie. Przyjechali, bo tak było zapisane w kontrakcie Łukasza Fabiańskiego, zakupionego przez ten londyński klub.

Ostatnie dni przed 7 sierpnia, czyli ceremonią otwarcia, były szalone. Wszystkich pracowników ogarnął przedziwny stres, czy wszystko się uda, czy nie zdarzą się jakieś nieprzewidziane kłopoty, jaka będzie pogoda. Trzy dni przed uroczystościami nad Warszawą przeszła ogromna ulewa, która spowodowała zalanie niektórych biurowych pomieszczeń, przeciekał dach na stadionie. Wiele różnych pytań nasuwało się w związku z tak wyjątkowym wydarzeniem, nieporównywalnym chyba z żadnym innym w całej historii Legii. No może jeśli już, to do awansu i gry w Lidze Mistrzów w sezonie 1995/1996. Specjalne grupy pracowników ustalały scenariusz, planowały, gdzie posadzić ważnych gości, co ma być wykonywane w programie artystycznym. Te wszystkie ustalenia bez większych odstępstw od scenariusza wydarzeń zostały zrealizowane i nowy stadion rozpoczął swoje istnienie.

Kursy dla spikerów

Przed laty spikerzy to byli faceci, którzy najczęściej przypadkowo zaczynali pełnić taką funkcję. Najprawdopodobniej wyróżniali się tym, że łatwiej im się mówiło w obecności innych niż pozostałym i ktoś uznawał, iż to wystarczy do bycia spikerem. Tak to wyglądało przez długie lata. W okresie, gdy ja zaczynałem „przygodę z mikrofonem”, też nikt ode mnie nie wymagał ukończenia specjalnych kursów. Takie specjalistyczne szkolenia zaczęły się dużo później. Byłem już pięć lat po swoim debiucie, gdy do Legii dotarło pismo z PZPN, że na obiektach AWF organizowany jest kurs, a ukończenie go pozwoli na wykonywanie takiej pracy. Chcąc nie chcąc, Legia wysłała mnie tam.

Kurs był dwudniowy i zgromadził około 20 spikerów z całej Polski z klubów grających w różnych ligach. Zajęcia prowadzili, przynajmniej teoretycznie, fachowcy, z tym że – i to jest bardzo ważna uwaga – nikt z nich nie miał takiej pracy, która polegałaby na mówieniu do tysięcy ludzi na żywo. Był co prawda redaktor Tomasz Zimoch z redakcji Polskiego Radia, ale nigdy nie pracował jako klasyczny spiker. Komentował „na żywo” wydarzenia sportowe dla milionów radiosłuchaczy, ale to według mnie nieco inny rodzaj pracy. Byli językoznawcy, historycy sportu, policjant, ale kogoś, kto mógłby podzielić się swoimi doświadczeniami jako klasyczny spiker meczów piłkarskich, nie było wśród prelegentów. Organizatorom trzeba oddać, że na ile mogli, na tyle postarali się, aby nie był to czas zupełnie stracony, poza tą jedną uwagą dotyczącą doświadczonego spikera. Wiele przykładów, na które powoływali się wykładowcy tego szkolenia, dotyczyło pracy spikera na stadionie… Legii, czyli mojej. Zdecydowanej większości nie podobało się to, jak to robię. Doszło nawet do mojej scysji ze wspomnianym redaktorem Zimochem, który bardzo krytycznie wyrażał się o moim stylu. Gdy go zapytałem, czy był kiedykolwiek spikerem, odpowiedział, że nie. W związku z taką jego odpowiedzią dalszą część naszej rozmowy uznałem wyłącznie za teorię, która często nie ma pokrycia w rzeczywistości. Obydwaj pozostaliśmy przy swoich opiniach na temat roli i stylu pracy piłkarskich spikerów. Do końca kursu, czyli przez dwa dni, udawaliśmy, że się nie widzimy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: