Moja matka psychopatka. Dorastanie w cieniu potwora - ebook
Moja matka psychopatka. Dorastanie w cieniu potwora - ebook
PRAWDZIWA HISTORIA DZIECIŃSTWA W CIENIU MATKI PSYCHOPATKI
Problem z moją matką polega na tym, że gdybyście ją poznali, polubilibyście ją. Każdy ją lubił, przynajmniej na początku. Tak właśnie jest z psychopatami – są charyzmatyczni i uwodzicielscy. Pamiętam, jak zachwycone były szkolne koleżanki, gdy odkryły, że mama podrzuca mi do drugiego śniadania liściki. Nie byłam w stanie przyznać się, że ich treść odbierała apetyt: „Nie nagradzaj się jedzeniem. Nie jesteś psem”.
Dlatego kiedy opowiadam swoją historię, trudno w nią uwierzyć. Długo trwało, zanim sama zrozumiałam, że moja własna matka – osoba, której powinnam ufać najbardziej na świecie – każdego dnia próbowała mnie zniszczyć. Odkąd pamiętam, żyłam w lęku i oczekiwaniu na wybuch jej gniewu. Mogła go wzbudzić nieodpowiednia mina przy zmywaniu naczyń, nie potrzeba było niczego więcej. Im byłam starsza, jej manipulacje i próby złamania mnie stawały się coraz bardziej wyrafinowane. Nawet kiedy założyłam własną rodzinę, znalazła sposób, aby mnie kontrolować.
Choć minęło już tyle lat, wciąż boję się, że czai się w ciemności.
Ta książka to próba zmierzenia się z bolesną przeszłością. Fascynujący, wstrząsający i głęboki obraz tego, jak wygląda dorastanie z psychopatycznym rodzicem.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8293-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zawsze sądziłam, że jeśli spotkam psychopatę, to się zorientuję. Od lat fascynowałam się psychologią kryminalną i pochłaniałam każdą książkę na ten temat, jaką znalazłam, oglądałam wszystkie programy dokumentalne, wszystkie filmy. Cechy psychopatów znałam na pamięć tak samo dobrze jak abecadło. Wiedziałam, że najważniejszą bronią w arsenale psychopaty jest urok osobisty, ponieważ to on nas pociąga. Byłam jednak pewna, że na mnie to nie zadziała. Coś na pewno go zdradzi, może sztuczność uśmiechu albo zimne spojrzenie. Coś uruchomi alarm – w końcu przeczytałam te wszystkie książki.
Rzeczywistość okazała się inna.
Poznałam Olivię w 2013 roku, pracowałyśmy w tej samej firmie. Olivia była bystra, zabawna, wesoła i pełna życia. Pomyślałam, że jej śmiech jest zaraźliwy, uśmiech promienny, a riposta cięta. Byłam też pod wrażeniem jej uroczej matki. Gdy po raz pierwszy spotkałam Josephine, zauważyłam jej entuzjazm oraz to, że wydawała się naprawdę zainteresowana wszystkim i wszystkimi dokoła. Widziałam jej uśmiech, kontakt wzrokowy, szczery sposób prowadzenia rozmowy. Przy każdym spotkaniu myślałam: co za magnetyczna osobowość. Później zwróciłam uwagę na prezenty, które przysyłała Olivii do biura: koszule od znanych projektantów, delikatne złote naszyjniki, drogie zestawy do makijażu. „Ale z ciebie szczęściara! – mówiłam do przyjaciółki. – Twoja mama ma gest”. Olivia uśmiechała się cierpko i nic nie odpowiadała.
Z czasem zbliżyłyśmy się do siebie, a Olivia zaczęła opowiadać więcej o swojej matce: o wszystkich okropnych rzeczach, które wydarzyły się w przeszłości, i wszystkich okropnych rzeczach, które działy się obecnie. Słuchałam z niedowierzaniem. Opowieść wydawała się tak dziwaczna, że początkowo nie wiedziałam, w jaką jej część jestem w stanie uwierzyć. Z pewnością Olivia musiała koloryzować. Jakim cudem młoda, dwudziestoparoletnia kobieta mogła się wikłać w tak toksyczne sytuacje? Kończyć jeden niszczący związek za drugim, być przerzucaną przez oprawców z rąk do rąk, jak piłka. Czyż ta historia nie była nieprawdopodobna? Do tego jej matka nie wydawała się po prostu „miła”, ona była naprawdę urocza.
Później jednak sama zaczęłam dostrzegać pewne rzeczy. Olivia pokazywała mi pełne nienawiści e-maile, które wypełniały jej skrzynkę odbiorczą. Słyszałam gniewne wiadomości, jakie matka nagrywała na jej poczcie głosowej. Byłam świadkiem prób kontrolowania Olivii przez Josephine, obserwowałam, jak stara się sabotować jej życie. Zastraszanie, manipulacje, szantaż, groźby, wykorzystywanie, kłamstwa, oszustwa, niemalże doprowadzenie do obłędu – wykorzystywała wszystkie możliwości psychologicznego znęcania się nad córką, nie unikała również maltretowania fizycznego. Widziałam też, jakie emocjonalne piętno wywierało to prześladowanie na Olivii: czerwienienie się, drżenie, skubanie skóry, jakby ją swędziała.
Nigdy nie przypuszczałam, że czarująca kobieta, z którą ucinałam sobie pogawędki, mogła być zdolna do tak jawnego okrucieństwa. Nie byłam w stanie sobie nawet wyobrazić, że moja wesoła przyjaciółka o ciętym dowcipie skrywa tak okrutny sekret. Byłam przy Olivii, gdy doświadczała ostatniej fali nękania, a później… sama padłam jego ofiarą.
Historia mojej przyjaciółki jest tak bulwersująca i groźna, że po prostu musiałam ją opowiedzieć. Z jej błogosławieństwem napisałam artykuł, który następnie doprowadził do powstania tej książki. Przeżywanie na nowo wspomnień, które Olivia przez lata starała się wypierać, było dla niej wyjątkowo bolesne, a wysłuchanie skrywanej od wielu lat prawdy z ust członków rodziny – przykre i upokarzające.
Chwilami zastanawiałam się, czy nie wymagam zbyt wiele – relacjonowania dwudziestu dwóch lat cierpienia doznawanego od osoby, której powinno się ufać najbardziej na świecie. Olivia jednak nigdy nie osłabła w swoich przekonaniach: chciała opowiedzieć swoją historię. Jeśli jej doświadczenia mogą pomóc choć jednej osobie uratować się z podobnej opresji, było warto.
Koniec ze wstydem, bólem, strachem, żalem: wyplątując się z więzi, w które każe się nam wierzyć od urodzenia, Olivia przejęła kontrolę, a jej historia jest teraz otwartą księgą.
Pragnę podziękować przyjaciółce za odwagę, jakiej wymagało podzielenie się tą gehenną. Nikt nie zaimponował mi bardziej siłą, humorem, hojnością, wytrwałością, a przede wszystkim niepowstrzymaną determinacją, by przeć naprzód i wyleczyć rany.
Oto historia Olivii.
S.M. Nelson1
SEN
W moim śnie Matka przygląda się, jak tonę. Stoi nade mną, głowę przechyla w bok, a ja wpatruję się w nią spod powierzchni wody i widzę, że na mnie patrzy. Jej obraz jest mętny, jakbym widziała ją przez mgłę. Napotykam jej wzrok.
Przygląda mi się z chłodnym zainteresowaniem, jakby oglądała obraz, co do którego nie ma pewności, czy jej się podoba. Patrzy, jak bąbelki powietrza wypływają na powierzchnię niczym perły, gdy w panice łapię oddech haustami. Patrzy, jak na powierzchni wybrzuszają się drobne fale, gdy dławię się w wodzie. Obserwuje, jak jestem wciągana w głębiny, jej niewidzące oczy mrugają, gdy unoszę się na wodzie twarzą w dół. Nic nie robi, macha mi tylko na pożegnanie, a jej dłoń zatacza kręgi w chłodnym powietrzu, podczas gdy prąd znosi mnie w dół rzeki. „Żegnaj, Olivio – mówi każda fala. – Żegnaj. Nie zapominaj o matce”.
Budzę się dopiero w chwili, gdy dusi mnie martwa ciemność i wiem, że to koniec. Staram się odetchnąć z ulgą – to był tylko sen, ale gdy się kładę i próbuję z powrotem zasnąć, zakrada się strach i czuwa w milczeniu przy moim łóżku. Jest przeszywający, jak przecięcie papierem, szczypie niczym oparzenie, ale też boli, jak tępe, silne uderzenie, po którym czuje się ucisk w żołądku czy zanikający ból żółtego już siniaka. Zawsze gdy myślę, że wznoszę się ponad ten strach, przyciska mnie do ziemi, aż staję się bezwładna i drżę, po czym rozrywa mnie na kawałki.
Wszystko, co mi się przytrafia, jest moją winą. Musiałam coś zrobić źle – coś tak wielkiego, że nie jestem nawet w stanie tego dostrzec, bo całkowicie mnie przytłacza. W dołku czuję pogardę do samej siebie: poczucie winy i przerażenie, wstyd i hańbę. Ale nie wiem, skąd się te uczucia biorą. Nie jestem pewna, co właściwie zrobiłam. Co ja zrobiłam? Co ja takiego zrobiłam?2
UROK
Psychopaci są ponadprzeciętnie charyzmatyczni, magnetyczni i uwodzicielscy.
Problem z Matką polegał na tym, że gdybyście ją poznali, polubilibyście ją. Każdy ją lubił, przynajmniej na początku. Przebicie się przez maskę jej uroku osobistego zajmowało trochę czasu. Nosiła ją niczym zbroję, która była tak mocna, tak skuteczna, że sama myśl o tym, iż może nie być autentyczna, wydawała się absurdalna. Na osobach postronnych Matka robiła wrażenie kobiety godnej szacunku, szczodrej i odnoszącej sukcesy. Uczyła dzieci plastyki – prowadziła lekcje w szkołach i w naszym domu. Czasem gdy przychodzili do nas uczniowie, nasłuchiwałam, przyciskając ucho do drzwi, na tyle mocno, na ile wystarczało mi odwagi. Jej sposób mówienia do nich, uprzejmy i cierpliwy, był mi całkowicie obcy.
Wieczorami oceniała prace domowe uczniów, oglądała ich szkice i obrazy, wzdychając w fotelu z brązowej skóry. Czasem widziałam, że była pod wrażeniem. Nigdy nie wyrażała tego głośno, ale rozpoznawałam jej reakcję: gdy patrzyła na udaną pracę, lekko unosiła brwi. Kiedy coś jej się nie podobało, mówiła: „Spójrzcie na to!”, podnosząc obraz przedstawiający misę z owocami. „Co za gówno! Co ja tutaj robię, oceniając ten chłam? Na litość boską!”
Później ci uczniowie pojawiali się na kolejnej lekcji, a ona obejmowała ich, gdy wchodzili do korytarza, i mówiła: „Ten obraz to dobra robota!”, jakby naprawdę tak właśnie myślała. Zerkałam na nich przez barierki i zastanawiałam się, czy potrafili się zorientować, że nie mówiła serio, że poprzedniego wieczoru naśmiewała się z ich prac. Chyba nigdy to nie nastąpiło. Gdy godzinę później przyjeżdżali rodzice, by odebrać dzieci, byłam ciekawa, czy może oni coś wyczują. Ale również nie wyczuwali. Mówili: „Josephine, bardzo dziękujemy za twoją pracę z Annabelle, ona wprost nie może się doczekać tych cotygodniowych lekcji”, a Matka spuszczała wzrok, jakby się wstydziła, i odpowiadała delikatnym, fałszywie skromnym głosem: „Dajcie spokój, cała przyjemność po mojej stronie”.
Miała zwyczaj patrzenia prosto w oczy, przez co odnosiło się wrażenie, że w pełni cię rozumie – po prostu cię zna. Ale było jeszcze coś: gdy patrzyłaś w jej szeroko otwarte, szczere oczy, czułaś się, jakbyś ty też ją dobrze znała.
Miała przepiękne oczy. Nie chodzi o kolor, niezwykły, stalowoszary, ale o to, że były bardzo ekspresyjne. Samym spojrzeniem sprawiała, że czułaś to, co chciała, żebyś czuła. Patrzyła na ciebie wzrokiem pełnym wyrzutu, entuzjazmu, powagi czy żalu, a ty czułaś to wszystko, jakby ktoś przywalił ci młotkiem w brzuch. To się działo jednak tylko czasami, gdy chciała, żebyś się tak czuła. W innych sytuacjach, gdy patrzyłam jej w oczy, niczego w nich nie widziałam, tylko czarną próżnię.
Matka potrafiła wejść do pomieszczenia i zaprzyjaźnić się z każdym. Ale nie tylko się zaprzyjaźnić – umiała każdego omotać. Gdy byłam dzieckiem, seryjnie nawiązywała bardzo bliskie, intensywne przyjaźnie. Nigdy nie trwały dłużej niż rok czy dwa – albo robiła coś tak bulwersującego, że druga strona przestawała się do niej odzywać, albo sama się odcinała, odrzucając te osoby i porzucając, jakby nigdy nie istniały. Jednocześnie miała dar błyskawicznego nawiązywania nici porozumienia. Jakby znała największe zmartwienia rozmówcy i była gotowa na wszystko, byle mu pomóc. Gdy słuchała, głaskała go po ramieniu, pocierała mu plecy, marszczyła czoło zatroskana. Wiedziała dokładnie, co powiedzieć, za które sznurki pociągnąć, jakich komplementów pragnie rozmówca, i zawsze spełniała oczekiwania. Ze mną też tak postępowała: obsypywała mnie pochwałami i prezentami, sprawiała, że czułam się wyjątkowa, aby chwilę później cofnąć wszystko. W sekundę potrafiła wyczuć słabość. Odsłoń czułe miejsce, okaż wrażliwość, a rozerwie cię na strzępy.
Jej głos był słodki, ale słowa ostre jak brzytwa. Uwielbiała czułe słówka. Bywałam jej „kochaniem”, „miłością”, „słodziutkim aniołkiem” albo „pieprzoną suką”, „głupią dziwką”, „smutną katastrofą z przeszłości”. Byłam jej „serduszkiem”, „kwiatuszkiem”, „miłością jej życia”, ale też „zdzirą”, „zbokiem”, „karaluchem czekającym na zgniecenie”. W jednym tygodniu była moją najlepszą przyjaciółką, uczyła mnie malować, czytała mi ulubione bajki, wydawała setki dolarów na sprzęt do pieczenia, żebyśmy mogły razem piec ciasta, w następnym nawet się do mnie nie odzywała. Chodziłam za nią po domu jak pies, błagałam, żeby mi powiedziała, co zrobiłam źle. „Skoro nie wiesz – mówiła z gorzkim uśmiechem – to ja ci nie powiem”.
Patrząc z boku, widać było, że miała w sobie coś, pewną lekkość. Przechodziła zwiewnie przez pokój, pozostawiając za sobą zapach perfum i śmiejąc się, z odchyloną do tyłu głową. Miała piękny śmiech i była tego świadoma. Gdy przebywała z innymi dorosłymi, zwłaszcza z mężczyznami, często się śmiała. Robiła wtedy coś takiego: odchylała głowę do tyłu, eksponując elegancką długą szyję, a później przykładała dłoń do gardła i przesuwała palce w dół, aż dotknęły dekoltu jej bluzki. Spuszczała wtedy wzrok, zakładała włosy za uszy, jakby się zawstydziła, po czym podnosiła wzrok i trzepocząc rzęsami, uśmiechała się do mężczyzny, który się na nią gapił. Czasem też wzdychała ciężko, rozchylając czerwone wargi. Gdy byłam młoda, wydawało mi się, że rzuca w ten sposób urok. Ależ mężczyźni byli głupi, skoro śmiechem, spojrzeniem, muśnięciem szyi robiła z nich ofiary. Zabawne, że wydawało im się, iż są wyjątkowi. Tymczasem musieli być wyjątkowo prości, skoro nie byli w stanie przejrzeć gry Matki.
Matka miała wtedy piękne włosy. Gęste, falowane, złote. Gdy pracowała, nosiła je zaplecione w warkocz, a po pracy rozpuszczone – spływały po jej plecach połyskującą kurtyną sprężyn. Zawsze zazdrościłam jej tych włosów. Głaskałam czule jej warkocz, przesuwając palcami po gładkich pasmach. „To mój wąż” – wykrzykiwałam, gładząc go, jakby był żywym stworzeniem. Odwracała się, chwytała koniec warkocza i uderzała nim w moją szyję. „W takim razie uważaj, żeby cię nie ukąsił!” – mówiła, a ja piszczałam, nerwowo się zaśmiewając.
Co wieczór szczotkowała włosy, aż strzelały. Była tak pełna życia, tak pulsująca energią, że wydawało mi się, iż ona też strzela, skwierczy i syczy, naładowana mocą, której nie była w stanie nigdy całkowicie zużyć. Przy niej czułam się szara i płaska, dwuwymiarowa, jakby rozgnieciona, wciśnięta w siebie niczym suszony kwiat.
Matka uwielbiała kwiaty – to jedna z niewielu naszych wspólnych cech, które mnie cieszą – i dom zawsze był nimi przepełniony.
– Gdybyś była kwiatem, byłabyś naparstnicą – powiedziałam jej, gdy miałam dwanaście lat.
Układała kwiaty w wazonie, miała zaraz zacząć malować martwą naturę. Podniosła wzrok zaskoczona, ale najwyraźniej zadowolona.
– Dlaczego naparstnicą?
– Bo są piękne, ekscytujące i egzotyczne – odparłam.
Wiedziałam, jak bardzo była dumna z tego, że jest ekscytująca i egzotyczna. Jak przystało na Francuzkę, zupełnie inną niż my, sztywni, nudni Brytyjczycy. Była spontaniczna, zabawna, niezależna.
– Są też trujące – powiedziała. A później się zaśmiała. – To dobre porównanie, kochanie.
– A jakim kwiatem ja bym była? – zapytałam, zadowolona z tego, że spodobała jej się moja gra.
Zastanawiała się, przechyliwszy głowę. Po chwili uśmiechnęła się.
– Byłabyś mleczem. Ale dmuchawcem, nie żółtym kwiatem.
– Dlaczego dmuchawcem?
Z całą pewnością nie takim kwiatem pragnęłam być. Podobały mi się piwonie: jaskrawe, piękne, może trochę rozmemłane, ale miękkie i delikatne w środku.
– No cóż, są nudne, niezbyt ładne i kompletnie bez znaczenia. Możesz je zniszczyć jednym dmuchnięciem! – Spojrzała na mnie wielkimi, rozbawionymi oczami. – Oj, Olivio, żartuuuję! Nie bądź taka przewrażliwiona, tylko się z tobą droczę.
Patrzyłam w jej szare oczy, żałując, że nie wiem, co naprawdę myśli. Przypominało to wpatrywanie się w powierzchnię ciemnego, mętnego jeziora – pragnęłam się dowiedzieć, co jest głębiej, bałam się jednak zamieszać i zmącić głębiny.
* * *
Matka wychowała się we Francji, ale kiedy miała siedemnaście lat, przeprowadziła się do Anglii. A raczej, jak zawsze powtarzała, została „wyrzucona z domu” przez rodziców, co, jak się później dowiedziałam, nie miało nic wspólnego z prawdą. Była to pierwsza z jej niezliczonych przeprowadzek – impulsywna i niecierpliwa, Matka pragnęła stymulacji jak narkoman prochów. Gdy byłam dzieckiem, przeprowadzaliśmy się, ot tak, z kraju do kraju: z Anglii na Martynikę, potem do Niemiec, do Monako. Zanim skończyłam szesnaście lat, miałam już za sobą życie w czterech krajach, chodzenie do ośmiu szkół i mieszkanie w dziewięciu domach. Nie mogła usiedzieć w miejscu i przesiedlała nas gdzie indziej. „Nudzę się – mówiła. – Czas ruszyć w drogę. Muszę zacząć od nowa. W nowym, innym miejscu”.
Wtedy jednak, gdy miała siedemnaście lat, przeprowadziła się do innego kraju, jak twierdziła, z miłości. Zakochała się w żonatym mężczyźnie i pojechała za nim do Anglii. Pozbycie się jej nie zajęło mu dużo czasu, choć trzeba przyznać, że walczyła: mówiła mi, dziwnie zblazowanym tonem, że przez pewien czas go śledziła. Wystawała przed jego domem, krzyczała do niego, gdy zaciągał zasłony i odmawiał wyjścia do niej. „Był przerażony – opowiadała ze śmiechem. – Naprawdę przerażony”. Nawet gdy byłam dzieckiem, dziwiłam się, że ją to bawiło.
A parę lat później, na imprezie, poznała mojego Ojca. Miała słabość do wysokich brunetów o łagodnym uśmiechu. Mówi się, że przeciwieństwa się przyciągają, i w wypadku moich rodziców okazało się to prawdą. Ojciec był introwertykiem. Już jako dziecko zadowalał się własnym towarzystwem i z przyjemnością przesiadywał samotnie w piaskownicy, podczas gdy trzech jego braci bawiło się w pobliżu. Był tak zamknięty w sobie, że bracia na zmianę go prowokowali, odliczając czas do jego reakcji. W końcu jego twarz czerwieniała, a malutkie paluszki zaciskały się w gniewne czerwone piąstki. Złość Clive’a jednak na tym się kończyła. Taka łagodność u chłopca wydaje się urocza. U mężczyzny nie jest już tak ujmująca.
Tamtej nocy, kiedy się poznali, Matka była duszą towarzystwa. Ojciec, jeśli kogoś zna, bywa rozmowny, ale zawsze był nieśmiały. Urzekło go, jak Matka sobie radzi. Nie znała zbyt wielu osób na tej imprezie, ale sprawiła, że znalazła się w centrum wszystkiego. Tam było jej miejsce. Jakby paliła się jasnym płomieniem, przyciągając swoim blaskiem blade ćmy. Była głośniejsza niż reszta, pełniejsza życia, zabawniejsza. Następnego wieczoru wprosiła się do mieszkania Clive’a, żeby ugotować mu kolację. „Nikt nie gotuje tak dobrze jak ja” – powiedziała i to wystarczyło, by usidlić Ojca.
Jednak Clive nie był jedynym oczarowanym. Gdy po raz pierwszy przyprowadził Matkę do domu, żeby poznała jego rodzinę, bracia trącali go łokciem i mówili: „To się nazywa walka w wyższej kategorii wagowej! Clive, jak ci się udało ją zdobyć?”. Przyjaciele częściej zapraszali go na imprezy i spotkania towarzyskie. „Zabierzesz ze sobą Josephine, prawda?” – pytali, a mój Ojciec odczuwał dumę z tego, że jego partnerka jest tak atrakcyjna, zachwycony, że jego bliscy chcą z nią spędzać czas. Gdy przyszłam na świat pięć lat później, było tak samo. Każdy, kto ją poznał, uważał, że jest świetną matką – taka atrakcyjna, rozmowna kobieta o melodyjnym, pięknym śmiechu.
Czasami bywała milsza, niż oczekiwałam. Często bywała okrutniejsza, niż potrafiłam sobie wyobrazić. W jej zachowaniu brakowało stałości, jakiegokolwiek wzoru, który mogłabym prześledzić. Byłam zawsze spięta. Gdy stawała się dla mnie miła, miałam poczucie winy, pewność, że to ja jestem problemem. Czy mój brak zaufania nie był przejawem paranoi? Czy moje podejrzenia nie były wredne? Czy nie potrafiłam dostrzec, że mnie kochała?
Czasem gdy się odwróciłam, przyłapywałam ją na wpatrywaniu się we mnie, a wyraz jej twarzy wyprowadzał mnie z równowagi. Nie odwracała wzroku, kiedy na nią patrzyłam, nadal mi się przyglądała, jej oczy błyszczały, a wargi były zaciśnięte w cienką kreskę. Zdarzało się też, że widziałam, jak mi się przygląda z miną, która wyrażała coś, co można opisać tylko jako nienawiść – ten rodzaj nienawiści, który wykrzywia człowiekowi twarz i zaciska usta. Gdy zauważała, że na nią patrzę, podchodziła do mnie, kładła mi dłonie na policzkach, całowała w czoło i mówiła: „Moja kochana dziewczynka, tak bardzo cię kocham”.
Czy byłam dzieckiem chcianym? Czy mnie kochała? Czasem myślałam, że tak.
W samochodzie miałyśmy kasetę, którą puszczałyśmy, zawsze gdy wybierałyśmy się w dłuższą podróż. Znam tę kasetę na pamięć, nawet teraz: każdą piosenkę, kolejność, w jakiej były nagrane, długość odstępów i odgłos przesuwania się taśmy między utworami. Gdy zaczynała się piosenka Eurythmics _There Must Be an Angel_ _(Playing with My Heart)_, Matka podkręcała głośność na cały regulator i głośno śpiewała, a z początkiem refrenu obracała się w moją stronę, uśmiechała, kładła rękę na moim kolanie i śpiewała do mnie. Jakby naprawdę wierzyła w te słowa, jakby to ona napisała je dla mnie i za każdym razem, gdy wymawiała _angel_ (anioł), ściskała moją nogę. Kochałam te chwile, ale zawsze się zastanawiałam, jak długo potrwają. Ile czasu będę aniołkiem, zanim znów stanę się tą suką? Jak długo będzie mnie kochać, zanim mnie znienawidzi? Chciałam wierzyć w śpiewane przez nią słowa, lecz wiedziałam, kim naprawdę jest. Tak to zawsze wyglądało: rzucała zanętę, sprawiała, że było mi dobrze, czułam się kochana, a później to odbierała. To była dla niej zabawa – bawiła się mną.
Gdy przebywałam w towarzystwie Matki, zawsze czułam gdzieś pod skórą strach. Najgorzej, gdy była czuła i uprzejma, bo wtedy mój żołądek zwijał się w supełek i miałam poczucie, że bez przerwy wstrzymuję oddech i czekam na jej przemianę. W aucie próbowałam udawać zrelaksowaną, ale widziałam, że spogląda na mnie w lusterku wstecznym, wwiercając się we mnie wzrokiem. Wzdrygałam się i zastanawiałam: czy sprawiam wrażenie niewdzięcznej? Czy jestem niewystarczająco szczęśliwa? Czy powinnam jej podziękować za to, że śpiewa do mnie te słowa?
Nawet teraz, gdy słyszę _There Must Be an Angel_, wypełnia mnie niepokój. To piosenka, którą ludzie sobie podśpiewują, i czasem, gdy jestem ze znajomymi, po prostu śpiewają te słowa, a ja uśmiecham się i wykręcam sobie palce. Zamykam oczy, opieram się wygodnie, jakby piosenka napawała mnie radością, ale pod powiekami znów jestem w tym aucie, a w żołądku podnosi się strach. Słowa piosenki krążą w mojej głowie, przed oczami mam twarz Matki, serce mi wali, żołądek się skręca.
Słyszę, jak śpiewa o rozkoszy, o tym, że nikt nigdy się tak nie czuł, że z pewnością jestem jej aniołem. A później widzę jej spojrzenie w lusterku wstecznym i poznaję prawdę: bawi się moim sercem.
* * *
Matka była psychopatką. Z definicji nie miała sumienia, litości ani empatii w stosunku do innych. Za jej kunsztownie zbudowaną fasadą uroku osobistego kryła się osoba, która kłamie, manipuluje, jest narcystyczna i okrutna. Wśród ludzi była inną osobą niż za zamkniętymi drzwiami. Nosiła różne maski, w zależności od nastroju i tego, co było jej potrzebne. W jednej chwili i bez wysiłku wchodziła w nowe role niczym doświadczona aktorka. Kim mogłaby dziś być? Kochającą mamą? Chorą na raka? Budzącą zaufanie nauczycielką? Wrogiem, który niszczył mi życie?
Większość jej znajomych nie miała pojęcia, że Josephine Lacroix – urocza, ekscentryczna Josephine Lacroix – jest zdolna do swoich czynów. Nawet ci, którzy byli z nią blisko, nawet moi dziadkowie, nigdy nie mieli jej pełnego obrazu. Oczywiście obok tych złych chwil były i te dobre, a kiedy Matka była dobra, była wspaniała: spontaniczna, zabawna, intrygująca flirciara.
Długo racjonalizowałam sobie jej zachowania, tłumaczyłam je. Bo była chora…. Bo była zestresowana… Bo byłam niegrzeczna. Bo się poddałam – to był ten okropny czas, gdy miałam osiem lat. Dopadały mnie wyrzuty sumienia, bez ustanku. Miałam wrażenie, jakbym biegła długim, ciemnym tunelem pełnym zakrętów, który za każdym razem, gdy widziałam już odrobinę światła na jego końcu, połykał mnie z powrotem w swoje czarne jak noc otchłanie.
Gdy teraz o tym myślę, ze zdziwieniem zdaję sobie sprawę, jak dobrą pracę nade mną wykonała. Doskonałą. Wszystko, co wiedziałam – a raczej, co wydawało mi się, że wiedziałam – o miłości, było przeinaczone. Przez wiele lat sądziłam, że kontrola i manipulacja w związkach są normą. Matka wykorzystywała mnie, a później przy pierwszej okazji porzucała. Rzucała zanętę tylko po to, by mnie odepchnąć. Byłam całkowicie od niej zależna i dobrowolnie prosiłam o więcej – nie miałam pojęcia, że nasze relacje mogły wyglądać inaczej. Jej postępowanie nie mogło być złe, bo przecież Ojciec był przy tym, wszystko widział i nic z tym nie zrobił.
Matka dobrze wiedziała, jak ze mną pogrywać, i robiła to mistrzowsko przez ponad dwadzieścia dwa lata. Przez dwadzieścia dwa lata nie potrafiłam zobaczyć prawdy i nawet gdy miałam ją przed oczami, z trudem orientowałam się, co się dzieje. Przez dwadzieścia dwa lata zimna nienawiść do samej siebie krążyła we mnie jak krew, a krzywda, jaką wyrządziła mi Matka, niszczyła mnie, mieszając mi w głowie i raniąc moje ciało.
Muszę wrócić do początku i opowiedzieć swoją historię – tak jak było, a nie co mi na ten temat powiedziała. Czas może przynieść ukojenie, lecz nie leczy. To prawda, czuję się teraz lepiej, ale raz wyrządzonej krzywdy nie da się wymazać. Nadal we mnie jest, płytko pod skórą, drażni niczym drut wrzynający się w ciało przez długi czas. Choć go rozcięłam i wyrzuciłam, bolesny czerwony ślad pozostanie na skórze na zawsze.3
POGARDA
Psychopatów cechuje powszechny brak empatii.
Na ścianie w domu Matki wisi pewne zdjęcie. A przynajmniej wisiało. Możliwe, że zdążyła je już spalić, razem z innymi fotografiami, które tamtego dnia spłonęły w ognisku. Kiedyś patrzyłam na nie jak na dowód matczynej miłości. Spójrz, jakie byłyśmy szczęśliwe, my dwie, przytulone do siebie na kanapie. Popatrz, jak mnie objęła, jak się szeroko uśmiecha, z dumą, jak delikatnie opiera głowę na mojej głowie. Jak mogła mnie nie kochać? I spójrz na mnie, na moje wielkie, błyszczące oczy, na niewinną radość. Oczywiście, że byłam kochana. Z pewnością moja Matka mnie kochała.
Dziwnie się czuję, myśląc teraz o tej fotografii. Zdjęcia mogą fałszować rzeczywistość, a jednocześnie nas urzekać. Tak desperacko pragnęłam wierzyć, że Matka mnie kocha, że godzinami wpatrywałam się w nasze stare fotografie i zmuszałam się, by pamiętać ten moment, gdy robiono to zdjęcie, dokładnie tę chwilę, bo właśnie wtedy Matka mnie kochała. Wtedy ta miłość była prawdziwa. W pewnym sensie dręczyłam samą siebie, wpatrując się w te sceny z innego życia. Czułam się jak podglądaczka: jakbym się przyglądała czemuś, czego nie powinnam oglądać, czemuś niedozwolonemu. Trzymałam te zdjęcia przed oczami, jakbym wierzyła, że jeśli przysunę je wystarczająco blisko, to chociaż część miłości i zadowolenia na nich widocznych wymknie się z papierowego więzienia i stanie prawdą. Teraz wydaje mi się to śmieszne, ale długo w to wierzyłam.
Matka – albo Maman, bo tak się do niej wówczas zwracałam – uwielbiała, gdy ją fotografowano. Kiedy chciałam sobie zrobić zdjęcie z Ojcem, na ogół odmawiała. „Zróbmy sobie zdjęcie razem – mówiła. – Nie chcesz mieć zdjęcia z Maman?” Ja oczywiście potakiwałam, a ona przyciągała mnie do siebie, obejmowała ramieniem, odwracała się w moją stronę i uśmiechała szeroko, odsłaniając zęby.
Te fotografie miały być potwierdzeniem szczęścia naszej rodziny. Namacalnym dowodem, którego nie można nie uznać, i Matka osłaniała się nimi niczym tarczą, ale też traktowała jak broń. Gdy się pokłóciłyśmy, zanim mi „wybaczyła”, uwielbiała wyjmować zdjęcia.
Któregoś dnia pomachała mi jednym z nich przed oczami i spytała:
– Pamiętasz? Pamiętasz ten dzień? Popatrz, jakie byłyśmy szczęśliwe, jaką byłaś dobrą dziewczynką. Co się stało z tą słodką dziewczynką? Co z nią zrobiłaś?
A ja patrzyłam na to zdjęcie i próbowałam sobie przypomnieć. Bo to było naprawdę radosne zdjęcie – wyglądałyśmy na nim na szczęśliwe. Byłyśmy szczęśliwe. Byłyśmy, byłyśmy.
– Pamiętasz ten dzień? Pamiętasz, jaki był wyjątkowy? Jakie byłyśmy szczęśliwe? Pamiętasz, jak poszłyśmy popływać w lagunie i budować zamki z piasku? Pamiętasz, jak poczułaś się źle, a ja wzięłam cię w ramiona i otoczyłam opieką? Pamiętasz? Pamiętasz?
Tak bardzo chciałam sobie przypomnieć. Przeczesywałam pamięć, zamykałam oczy i zaciskałam pięści, gdy słowa Matki bębniły wokół mojej głowy. „Chcę pamiętać. Chcę”.
I wtedy nagle sobie przypomniałam, a wspomnienie gwałtownie uderzyło we mnie w znany mi sposób, który wywoływał ból brzucha: jestem małym dzieckiem na plaży, mrużę oczy, by uchronić je od słońca, ziarnka piasku obcierają mi skórę między palcami lepkimi od kremu z filtrem. Moje usta są spękane i pokryte białym nalotem soli, a miękkie zazwyczaj włosy – sklejone i sztywne. Matka wyciera mnie, czuję dotyk ręcznika na twarzy i to, że jej ramiona ciasno mnie obejmują. Czuję ostry powiew wiatru, jej bliskość, czuję, jak zaciskam powieki i widzę pod nimi wirujące kręgi światła słonecznego. To wspomnienie jest tak żywe, jak mogłam nie pamiętać?
– Tak, pamiętam. Pamiętam.
A wtedy padły słowa, które zawsze wypowiadała po dużej kłótni, jej ulubione słowa:
– Do jasnej cholery, jestem najlepszą matką na świecie, czyż nie? Nie jestem najlepsza?
Czekała na odpowiedź. Jej słowa zawisły między nami. Cisza drgała w pomieszczeniu, unosiła się nad nami, ciężka od niewypowiedzianych słów, które utknęły mi w gardle, a których nie miałam siły wymówić.
– Czyż nie jestem najlepsza? – Tym razem powiedziane cicho.
– Tak. Jesteś najlepszą matką na świecie.
* * *
Oczywiście nie pamiętałam tamtych chwil na plaży. Jestem pewna, że prawda zupełnie różniła się od moich pełnych desperacji wyobrażeń. Ale chciałam wyczarować szczęśliwe dzieciństwo i te fotografie stały się paliwem napędowym. Patrzyłam na młodszą siebie i pragnęłam z całych sił wrócić do czasu, zanim zniszczyłam wszystko swoją przebiegłością, spiskowaniem i żądaniami. Dlaczego wszystko zepsułam? Co było ze mną nie tak? Miałam cudowne dzieciństwo. Wystarczy spojrzeć na wszystkie miejsca, które odwiedziłyśmy, fajne rzeczy, które robiłyśmy, prezenty, które otrzymałam – czego więcej można chcieć?
Wierzyłam jej, gdy mówiła, że to moja wina, gdy mówiła, że zepsułam wyjątkowe wspomnienia, nasze wspólne szczęśliwe lata. Wierzyłam, że naprawdę były szczęśliwe. Wiem, że fotografie odgrywały ważną rolę, i do dziś sądzę, że właśnie dlatego Matka tak chętnie je robiła. Były „dowodem”: „Olivio, zobacz, jakie byłyśmy szczęśliwe. Zobacz, co zniszczyłaś. Zobacz, co zrobiłaś…”.
Zbierałam fragmenty wspomnień niczym skarby, układałam je jak mozaikę – odtwarzałam wydarzenia i wierzyłam, że były prawdziwe. Przez długi czas stosowałam wyparcie. Aż do chwili, gdy zaakceptowałam, że te zdjęcia były tylko iluzją, nie potrafiłam zrozumieć, że coś jest nie tak. Jak mogłam pojąć, że to nie była moja wina, tylko jej? Łatwiej było uznać, że coś jest nie tak ze mną, niż obwiniać Matkę. Nigdy nie pozwalałam sobie tak myśleć – to byłoby zbyt bolesne.
W końcu jednak musiałam porzucić przekonanie, że wszystko było w porządku, że moje dzieciństwo było szczęśliwe, a ja gdzieś po drodze jakimś sposobem to zepsułam. Bo czyż Matka nie taka zawsze była? Tylko dobrze to ukrywała. A ja przez długi czas o tym nie wiedziałam. Nawet gdy się już od niej odcięłam, nie uświadamiałam sobie całej prawdy. Sprawiła to dopiero rozmowa z Babcią, którą błagałam, by opowiedziała mi o wszystkim, co przede mną ukrywano. Biedna Babcia, pragnęła mnie tylko ochronić. Gryzła się w język, bo się bała, że Matka znów mnie gdzieś zabierze, bała się tego, co może mi zrobić. Moi dziadkowie – rodzice Ojca – byli jedynymi ludźmi, którzy ją przejrzeli, którzy nigdy nie dali się nabrać na jej maski. Gdy Babcia opowiedziała mi o moim dzieciństwie, o tym, o czym zapomniałam albo co starałam się wymazać z pamięci, wszystkie piękne wspomnienia, jakimi żyłam przez tyle lat, rozpadły się na kawałki.
– Pamiętasz Boże Narodzenie w dziewięćdziesiątym piątym roku? – zapytała. – Pewnie nie, miałaś zaledwie trzy lata. Przyjechaliście wtedy wszyscy do naszego wiejskiego domu: twoi rodzice, kuzyni, wujek. Te święta wszystko zmieniły. Później nigdy już tak samo nie postrzegałam twojej Matki. Ale po waszym wyjeździe ani razu nie rozmawiałam z Dziadkiem o tym, co się stało. To było zbyt bolesne.
Mówiła powoli, żeby zebrać myśli, ale też by się zmusić do wypowiadania słów. Nie było jej łatwo opowiedzieć tę historię. Nie tylko ja dusiłam to w sobie.
– Nie byliśmy w stanie skonfrontować się z wydarzeniami, które wtedy miały miejsce. Wydawało nam się, że to chwilowe, że to… pojedyncze sytuacje. Twój Ojciec powtarzał: „Josephine czasem tak ma, i tyle”, no wiesz, nieczęsto widywaliśmy ją w tej odsłonie. Przynajmniej wtedy. – Babcia przestała mówić, spojrzała na mnie, westchnęła. – Ona potrafiła być taka urocza. I w stosunku do ciebie, i do nas także. Twój Dziadek już na początku jej nie polubił, ona o tym wiedziała. Za to ja ją lubiłam, uważałam, że czasem dziwnie się zachowuje, ale generalnie… generalnie sądziłam, że jest dobrym człowiekiem.
– Kilka razy próbowałam z nią rozmawiać. Zasugerować, że może jest dla ciebie zbyt surowa. Że jesteś wrażliwym dzieckiem, że nie jesteś tak twarda jak ona. Że potrzebujesz od niej czegoś więcej: więcej empatii, więcej uczuć. Ale za każdym razem, gdy tak mówiłam, zbywała mnie: uśmiechała się, śmiała i zmieniała zręcznie temat na inny. Albo patrzyła na mnie wzrokiem pełnym poczucia krzywdy, tymi wielkimi, szarymi, zranionymi oczami, i mówiła: „Jean, jak możesz tak o mnie myśleć? Widzisz tylko jedną stronę Olivii. Jest trudnym dzieckiem, złym, agresywnym. Trzeba ją dyscyplinować teraz, kiedy jest młoda, bo co będzie za parę lat?”. Ale po tych świętach… – Słowa uwięzły Babci w gardle, a oczy zaszły łzami. – Nieprzyjemnie było na to patrzeć, nieprzyjemnie.
Poczułam ucisk w żołądku, bo pamiętałam te święta. W swojej głowie nosiłam ich obraz jako szczęśliwych. Pamiętałam zdjęcie zrobione tamtego dnia, które przez długie lata było przyczepione do naszej lodówki. Dokładnie pośrodku, więc zawsze gdy chciałam się napić albo coś przekąsić, miałam je przed oczami. Dolny róg był zagięty i za każdym razem, gdy patrzyłam na tę fotografię, próbowałam ją wyprostować, ochronić – zachować w jak najlepszym stanie ten cenny obrazkowy dowód: że byliśmy szczęśliwi, a ja kochana.
Na zdjęciu są moi kuzyni, dziadkowie, Matka i ja. Zebraliśmy się w salonie, Matka klęczy przy kanapie i obejmuje mnie od tyłu. Jej broda opiera się o moją głowę, jej kręcone włosy leżą na moim ramieniu. Uśmiecha się promiennie do obiektywu – do Ojca, który trzyma aparat. Ma złożone dłonie. Moje oczy są wilgotne, policzki różowe, a dziecięcy okrągły brzuszek opina aksamitna sukienka. Przed nami leżą podarty papier do pakowania prezentów, puzzle, gry, nowe książki na dywanie. Na stoliku stoją częściowo opróżnione kieliszki z winem, czekoladowe gwiazdki zawinięte w folię aluminiową, talerze z zapiekanką z mięsem i solidną porcją śmietany. Sprawiamy wrażenie najedzonych, szczęśliwych i wesołych.
Gdy patrzyłam na zdjęcie, sądziłam, że pamiętam tamte chwile. Sądziłam, że pamiętam bieganie po salonie, zgrzana i niemogąca złapać tchu z ekscytacji, jedzenie zapiekanek, aż wydęło mi brzuszek, kuzynów po kolei kłujących w niego palcem i to, że zanosiłam się wtedy od śmiechu. Pamiętałam to. Naprawdę. Naprawdę.
A może nie? Może jedynie za sprawą zdjęcia wydawało mi się, że pamiętam? W mojej głowie pojawiała się tylko jedna rzecz z tamtego dnia: Matka, która delikatnie głaszcze mnie po czole. Ale co poza tym?
– Naprawdę nie pamiętasz, co się wtedy wydarzyło? – spytała Babcia, a ja pokręciłam głową, zaciskając mocno powieki.
Wspomnienie głaszczącej mnie Matki zostało w mojej głowie, ale odepchnęłam je. Czy było coś jeszcze? Początkowo tylko ziarnista ciemność, ale gdy zaczęłam grzebać głębiej, pojawiły się przebłyski jeszcze czegoś: podłogi, zimnej podłogi, bólu, gorączki. Wydawało mi się, że jest tam coś jeszcze. Drzwi? Jakaś postać? Wszystko było jakby za mgłą i wywoływało we mnie niepokój. Co jeszcze? Nic nie widziałam. Nic nie wiedziałam.
– Powiedz mi, co się stało.
Babcia opowiedziała, a gdy mówiła, pustka w mojej głowie wypełniała się, skrupulatnie zaś budowane wspomnienia coraz bardziej się kruszyły, jakby trawione ogniem.
Jest ciemno, noc. Jestem zamknięta w łazience, leżę na zimnych płytkach, zanoszę się płaczem i proszę Maman, żeby mnie wypuściła. Desperacko walę w drzwi, błagając i tak bardzo szlochając, że nie mogę złapać tchu. „Wypuść mnie, Maman, proszę, otwórz drzwi! Źle się czuję, boję się! Boję się! Maman! Maman!” Matka stoi za drzwiami. Przez szybę widzę jej sylwetkę, ale nic nie mówi, nie odpowiada.
Jestem zgrzana, zmęczona, boli mnie głowa. Przyciskam policzek do zimnej podłogi, żeby się ochłodzić. Leżę na wznak, mam szeroko rozłożone ramiona, stopy ułożone na zewnątrz. Zanoszę się płaczem, ale Matka nadal nie przychodzi. Wołam ją bez ustanku, wiem, że słyszy, bo widzę, jak odwraca się w moją stronę. Nadal nie odzywa się ani słowem.
To właśnie opowiedziała mi Babcia o świętach, które – jak sądziłam – pamiętałam.
Świąteczny poranek. Babcia weszła do salonu, gdzie spałam z Matką i Ojcem. Niosła tacę, a na niej kubki z kawą dla dorosłych i gorące mleko dla mnie. Rodzice nadal wylegiwali się na rozkładanej sofie, ale gdy Babcia weszła, Matka usiadła i uśmiechnęła się.
– Dzień dobry, Jean! – przywitała ją wesoło. – Wesołych świąt!
– Wesołych świąt, Josephine – odpowiedziała Babcia. – Wesołych świąt, Clive. – Rozejrzała się za mną. – Gdzie jest Olivia?
– Ach – Matka westchnęła i zamilkła na moment. – Jest w łazience – dodała, biorąc kubek z kawą.
Popijała ją powoli. Babcia zerknęła na drzwi do przylegającej do salonu łazienki. Jej biblioteczka, stara, ciężka mahoniowa biblioteczka, została przysunięta do drzwi niczym barykada. Babcia ponownie zwróciła się w stronę rodziców. Ojciec ostentacyjnie dmuchał na kawę i wpatrywał się w ścianę przed sobą. Matka patrzyła na Babcię niewzruszona, spokojna, opanowana.
– Dlaczego jest w łazience? – spytała Babcia. Pamiętała, że jej głos zadrżał wtedy, ale nie wiedziała, z jakiego powodu.
Matka westchnęła i pokręciła głową, jakby coś ją bolało.
– Nie pozwoliła Ojcu i mnie spać do późna. Ciągle płakała, prosiła o uwagę jak rozpieszczona księżniczka, więc w końcu zamknęliśmy ją na noc w łazience.
Babcia patrzyła to na Ojca, to na Matkę.
– Ale ona ma trzy lata, Josephine. Ma tylko trzy lata.
– Doskonale wiem, ile lat ma moja córka – zripostowała Matka rzeczowo, wstała i wygładziła włosy.
– Jest tylko małym dzieckiem.
Ponieważ Matka tego nie skomentowała, Babcia ruszyła w stronę łazienki, a wtedy Matka oznajmiła głośno:
– Ja ją wypuszczę. To moja córka.
Podeszła do łazienki i otworzyła drzwi. Babcia wpatrywała się w swojego syna. Ten ciągle gapił się w ścianę, łapczywie przełykając kawę, chociaż była zbyt gorąca, by ją pić.
– Czy jesteś gotowa, żeby wyjść? – rzuciła Matka w kierunku łazienki. – Będziesz się dobrze zachowywać?
Babcia najpierw usłyszała moje chlipanie, a później ujrzała mnie wychodzącą chwiejnym krokiem, z poczerwieniałą twarzą, zapłakaną i zasmarkaną.
– Wybacz, Maman – powiedziałam i wybuchłam płaczem.
Matka uklęknęła i przytuliła mnie, a ja szlochałam w jej objęciach. Babcia stała obok, wpatrywała się w nas, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi.
– Była tam przez całą noc? – zapytała w końcu.
– Nie przez całą noc – odparła Matka. – Za kogo ty mnie masz?
Babcia poczuła ścisk w żołądku, ale zmusiła się do uśmiechu i powiedziała:
– Wesołych świąt, Olivio! Chodź, umyjemy się i przygotujemy do śniadania, dobrze?
Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do swojej łazienki, gdzie umyła mi rozgrzaną buzię i uczesała zmatowione włosy. Po śniadaniu przyjechali wujek i kuzyni. Babcia patrzyła, jak się z nimi bawię, biegając po salonie niczym zwierzę wypuszczone z klatki. Ale po jakimś czasie jej uwagę przykuły moje błyszczące oczy i rumieńce na twarzy. Wpadałam na meble, a gdy mnie wołała, wydawało się, że jej nie słyszę. Delikatnie przyłożyła chłodne dłonie do mojego czoła, zmarszczyła brwi i jeszcze raz pogłaskała mnie po buzi.
– Jesteś rozpalona – powiedziała do mnie. – Biedactwo, a ja myślałam, że jesteś po prostu zarumieniona. Josephine… – zwróciła się do Matki, która siedziała z moim kuzynem Jackiem i czytała mu nową książeczkę. – Olivia ma gorączkę, wydaje się, że bardzo wysoką. Podejdź i sprawdź, proszę.
Matka westchnęła i przewróciła oczami, jakby poirytowało ją zachowanie Babci. Oddała Jackowi książeczkę, uśmiechnęła się do niego ze zrozumieniem, pogłaskała po głowie i podeszła do nas. Pochyliła się nade mną. Położyła palce na moim czole i przesunęła je wzdłuż policzków, głaszcząc mnie po twarzy, jakby mnie kochała.
– Nie wydaje się zbyt rozgrzana – stwierdziła. – Pewnie jest zbyt podekscytowana prezentami i zapiekankami.
Jednak Babcia wiedziała, że coś jest nie tak. Zaprowadziła mnie do swojej łazienki, odciągając od zabaw i gier w salonie, i rozebrała szybko, ale ostrożnie. Wytarła rozgrzaną twarz i rozpalone ciało mokrym ręcznikiem, odgarniając z oczu przepoconą grzywkę.
Nie wiedziała wówczas, że żadna kobieta wcześniej nie dotykała mnie w taki sposób: czuły, życzliwy, wyraźnie matczyny. Matka obejmowała mnie i całowała, gdy zachowywałam się odpowiednio, zwłaszcza gdy byliśmy wśród znajomych lub rodziny, ale w jej objęciach była pewna niecierpliwość – podenerwowanie, oczekiwanie, że przestanę obejmować jej szyję i w końcu ją puszczę, oraz jakiegoś rodzaju ciężar, jakby otaczanie mnie ramionami było obciążeniem, czymś męczącym i niepotrzebnym, co jednocześnie musi ciągle znosić.
Temperatura nie opadała i z upływem czasu cierpiałam coraz bardziej. Leżałam na podłodze, rzucając się i jęcząc, i dopiero wtedy Matka przyznała, że dzieje się coś niedobrego.
– Sprowadźcie lekarza! – zażądała uroczyście, pochylając się nade mną.
Gdy przyjechał lekarz, leżałam na kanapie z kolejnym zimnym okładem na czole. Zbadał mnie szybko i z wyczuciem.
– Ma ostre zapalenie ucha – powiedział Matce, prostując się i uśmiechając do mnie. – Dlatego jest taka rozpalona. Bardzo ją boli, więc dziś nie będzie mogła spać, ale jutro powinno być lepiej. Wypiszę receptę na antybiotyk, na wypadek gdyby nie nastąpiła poprawa, ale proszę ją obserwować.
Babcia pamięta scenę, która nastąpiła później, tak jakby rozegrała się wczoraj. Matka pochyliła się nade mną, delikatnie i z czułością pogłaskała mnie po twarzy i powiedziała:
– O nie! Olivio, kochanie moje! Moja maleńka Olivio! – Jej głos się trząsł, załamywał, jakby miała się za chwilę rozpłakać, ale gdy Babcia odwróciła głowę, żeby na nią popatrzeć, spostrzegła, że jej twarz jest spokojna i bez wyrazu. Matka patrzyła na mnie, powoli zamknęła i otworzyła oczy, raz i drugi.
– Biedactwo! – powiedziała. – Byłaś taka dzielna, moja kochana, ukochana córeczko! – Jej głos znów się załamywał i trząsł. Brzmiała, jakby miała wybuchnąć płaczem. Ale kiedy patrzyła na mnie, jej twarz nadal stanowiła dziwną, beznamiętną maskę.
Babcia zadrżała, próbując zrozumieć, co przed chwilą zobaczyła, gdy nagle zalała ją fala złości.
– No cóż, przypuszczam, że teraz już wiemy, dlaczego wczoraj nie mogła spać – stwierdziła. – I dlaczego płakała. Biedne dziecko potrzebowało miłości i uwagi, a nie…
– Nie potrafimy czytać w myślach, Jean – oznajmiła beztrosko Matka. – Jeśli Olivia nie powie nam, co jej dolega, skąd mamy to wiedzieć?
Położyła dłoń na ramieniu lekarza i wyprowadziła go z pokoju.
– Bardzo dziękuję, że pan przyszedł, doktorze – powiedziała, obdarzając go jednym ze swych uroczych uśmiechów. – Jesteśmy bardzo wdzięczni, zwłaszcza że to święta.
Gdy lekarz wyszedł, z ucha zaczęło mi cieknąć. Krzyczałam i szlochałam, a mojego bólu nie dało się ukoić. Babcia podała mi paracetamol dla dzieci, ale chyba nie zadziałał, leżałam więc na kanapie, zanosząc się od płaczu. Babcia kołysała mnie w ramionach, Dziadek ciepłym barytonem śpiewał _Twinkle, Twinkle, Little Star_, a Ojciec miotał się tam i z powrotem, przynosząc wodę i poklepując mnie po głowie. Po jakimś czasie wróciła Matka. Gdy podeszła do mnie, moim ciałem wstrząsnęły konwulsje.
– Nie! – krzyczałam. – Nie, nie! – Położyłam głowę na kolanach Babci i złapałam ją za ramiona.
Matka przewróciła oczami i owinęła się szalikiem.
– Idę zaczerpnąć świeżego powietrza – oznajmiła. – Są święta, mnie też należy się odpoczynek.
Gdy wyszła, Ojciec usiadł ostrożnie obok mnie i oswobodził mnie z objęć Babci. To, co wtedy powiedział, złamało jej serce.
– Już dobrze, maleńka Livvy – szeptał, masując mnie po plecach. – Już dobrze, mała Olivio. Nie ma mamy. Jesteś bezpieczna, mamy nie ma.
* * *
Jak mogłam tego nie pamiętać? Jak mogłam zapomnieć, że zamknęła mnie w łazience, ale pamiętać, że głaskała mnie po twarzy? Prawda była taka, że to robiła. Oba te wspomnienia były prawdziwe.
Poczułam się dziwnie zdradzona przez fotografię, którą kochałam, fotografię na lodówce, którą ostrożnie próbowałam wyprostować. I dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nieistotne było to, co jest na zdjęciu, ważne było to, czego na nim nie było.
Na zdjęciu nie było nocy, którą spędziłam zabarykadowana od zewnątrz w zimnej łazience, próbując ochłodzić na płytkach rozpaloną twarz. Nie było Matki, która zamknęła trzyletnią mnie z gorączką i zmusiła do spania na błyszczącej, zimnej podłodze. I nikt, patrząc na uśmiech Matki i to, jak mocno mnie obejmowała, nie domyśliłby się, że przez cały dzień odmawiała mi najbardziej elementarnego matczynego współczucia.
Gdy zamknę oczy, widzę ją stojącą za drzwiami, słuchającą mojego szlochu, z tym dziwnym niewzruszonym wyrazem twarzy – bezdusznym, obcym, enigmatycznym, nieprzeniknionym.