- W empik go
Moja podróż po Azji Południowo-Wschodniej. Tajlandia - Laos. - ebook
Moja podróż po Azji Południowo-Wschodniej. Tajlandia - Laos. - ebook
Janusz Kolasa opisuje swoją nieplanowaną podróż po południowo-wschodniej Azji. Pierwszy tom zawiera relację z podróży po Tajlandii i Laosie. Książka jest o tyle ciekawa, że autor stara się wchodzić między ludzi, nie tylko zwiedzać najbardziej popularne miejsca w obu krajach, trafiać w rejony trudno dostępne, by zobaczyć życie zwykłych mieszkańców. Publikacja przyda się komuś, kto przygotowuje się do podróży po tych krajach, chciałby obejrzeć najciekawsze miejsca, dowiedzieć się, jak szukać hotelu, transportu czy jak się zachować, aby nie popaść w tarapaty, lecz także temu, kto poszukuje dobrej rozrywki, a przy tym chce zakosztować nieco azjatyckiej historii i kultury. Wszystko wzbogacone jest fotografiami z podróży.
„Rozpoczyna się spektakl. Na wybieg wchodzą dziewczyny i tańczą w takt rytmicznej muzyki. Na biodrach mają kilkucentymetrowej szerokości przepaski, a na ich szyjach wiszą naszyjniki z kwiatów. To stanowi cały ich ubiór. Dziewczyny są śniade i mają kruczoczarne długie proste włosy. Wszystkie są młode i bardzo ładne. W panującym półmroku prezentują się świetnie. Popijam piwo i obserwuję występ.
Tancerki zaprezentowały swoje wdzięki i schowały się za sceną.
O moja naiwności! Już teraz wiem, co to będzie za „show”.
Na wybiegu zostaje jedna czarna piękność. Zaczyna się pokaz. Dziewczę wkłada sobie w intymne miejsce piłeczki pingpongowe, którymi strzela w kierunku tego białego towarzystwa. Już rozumiem, co naganiacz miał na myśli, powtarzając bez ustanku „show” i „ping-pong”. Faceci łapią te piłki w locie i odrzucają dziewczynie. Bawią się doskonale.”
Janusz Kolasa, z zawodu inżynier, żeglarz i podróżnik, zafascynowany Azją Południowo-Wschodnią. Autor wielu reportaży oraz książki pt. „Dziennik z podróży po Indiach”. W kilku paromiesięcznych podróżach zwiedził wszystkie kraje tego regionu. Podróżując, odkrywa zakątki krajów, do których rzadko docierają biali turyści. W swoich publikacjach konfrontuje zdobytą przed podróżą wiedzę z rzeczywistością.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-561-7 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko zaczęło się – jak to w życiu bywa – od przypadku.
Otóż późnym latem natrafiłem w Internecie na informację o poszukiwaniu załogantów do przyprowadzenia polskiego jachtu z tajlandzkiego portu Phuket do portu w Gdyni. Właściciel jachtu gwarantował załatwienie wszystkich niezbędnych dokumentów i zezwoleń. Potrzebował jedynie od czterech do sześciu załogantów z uprawnieniami morskimi do kierowania jachtem.
Ponieważ pływałem wcześniej na jachtach pełnomorskich, zaświtała mi myśl, aby odpowiedzieć na to ogłoszenie – czułem, że będzie to moja życiowa przygoda.
W marinie, gdzie cumował jacht, załoga miała stawić się do 15 grudnia.
W tym samym dniu, w którym natrafiłem na informację o rejsie – a był to początek sierpnia – przesłałem armatorowi swoje dane osobowe oraz skan książeczki żeglarskiej.
Moja kandydatura została przyjęta. Pozostało mi jedynie zrobić badania lekarskie pod kątem przeciwwskazań do pływania na morzu, wykonać kilka profilaktycznych szczepień i odnowić kurs z zakresu ratownictwa morskiego – poprzedni utracił już swoją ważność.
Badania nie stanowiły dla mnie problemu – byłem zdrów i w niezłej kondycji fizycznej, mogłem je zrobić w każdej chwili. Także zalecane przed planowanym przebywaniem w tropikach szczepienia były możliwe do wykonania w Krakowie, w którym mieszkam.
Gorzej wyglądała sprawa z kursem ratownictwa morskiego. Jak się dowiedziałem, taki kurs miał być organizowany w Gdyni na początku września. Był to dla mnie dość duży problem, gdyż kurs trwał kilka dni, a ja musiałem specjalnie jechać przez całą Polskę na wybrzeże. Ale biorąc pod uwagę atrakcyjność przedsięwzięcia, które mnie czekało, musiałem pokonać tę niedogodność i wygospodarować czas. Zmobilizowałem się i w połowie września miałem już odpowiednie stemple potwierdzające umiejętności ratownicze.
W tym czasie było nas czterech chętnych na rejs. W październiku było nas już siedmiu. W listopadzie dwóch się wycofało, ale za to przybył jeden nowy. W połowie listopada znów nastąpiła rotacja i w końcu zostało nas pięciu spełniających wszystkie wymogi do pływania jachtem pełnomorskim.
Rozdzielone zostały funkcje i obowiązki, jakie każdy z nas miał wykonywać na jachcie. Od tego czasu byliśmy w stałym kontakcie telefonicznym ze sobą i z armatorem, uzgadniając szczegóły podróży.
Ponieważ nigdy wcześniej nie byłem w tak egzotycznym kraju, jakim jest Tajlandia, postanowiłem wyjechać kilka dni przed planowanym rejsem. Chciałem zobaczyć Bangkok i zwiedzić jego okolicę. Bez problemu wyrobiłem wizę i pod koniec listopada wykupiłem przez internet bilet lotniczy na 11 grudnia. Najtańsze były Tureckie Linie Lotnicze, które latały z Warszawy do Stambułu i dalej, do Bangkoku.
W międzyczasie szperałem po stronach Internetu, chcąc zdobyć jak najwięcej informacji o Tajlandii i samym Bangkoku. Ktoś na jednym z blogów zadał pytanie: „Jakimi liniami lotniczymi najlepiej lecieć do Tajlandii?”. Odpowiedzi przyszło kilkanaście. Zachwalano szwajcarskie, niemieckie, francuskie i jakieś inne, ale nie było wśród nich tureckiego przewoźnika. Na moje zapytanie, co internauci sądzą o Turkish Airlines, przyszła jedna odpowiedź: „Nikt do tej pory nie odważył się latać tymi liniami!”.
No to wkopałem się w kabałę! Ale nic nie da się już zrobić. Bilet zapłacony, mam jego elektroniczny wydruk, a rezygnacja z lotu wiąże się z dużymi kosztami. Trudno, niech zostanie tak, jak jest. Zabukowałem też bilet na przelot z Bangkoku na Phuket. Tym razem już tajlandzkimi liniami.
Do mojego wyjazdu zostało niecałe dwa tygodnie, gdy od Bogdana – jednego z kolegów, mieszkającego w Szczecinie – otrzymałem wiadomość, że warunkiem jego uczestnictwa w rejsie jest zabranie w podróż jego żony, która co prawda nie jest żeglarzem i nie posiada żadnych umiejętności kierowania łodzią, za to ma ogromną chęć podróżowania po morzach i oceanach.
Ponieważ szczegóły podróży były już wcześniej ustalone, właściciel jachtu decyzję o zabraniu kobiety na pokład pozostawił nam, czyli członkom załogi.
Ja pierwszy natychmiast odpisałem mailem, że nie zgadzam się na zabranie pani Lucyny – tak ma na imię żona kolegi. Niedługo potem poparła mnie reszta kolegów.
Ta nasza jednomyślna opinia w żadnym wypadku nie była związana z dyskryminacją płci żeńskiej. Wynikała jedynie z doświadczenia i chęci zaoszczędzenia przykrości i odczuwania dyskomfortu nieświadomej niczego kobiecie, a nam kłopotów.
Wiedzieliśmy, że jedna kobieta pośród kilku mężczyzn na małej powierzchni jachtu w czasie długiej i niebezpiecznej podróży czułaby się mało komfortowo. Jacht po wyjściu z portu porusza się przez kilkanaście dni bez zawijania do portu. W tym czasie załoga pełni wachtę, po której idzie odpoczywać do kajuty, gdzie zajmuje koje, które są akurat wolne. Spanie obok coraz to innego mężczyzny byłoby dla niej krępujące.
To jedno, ale jest też druga ważna okoliczność, dla której jednomyślnie odmówiliśmy pani Lucynie udziału w rejsie. Ta okoliczność – to toaleta. Łazienka na naszym niewielkim jachcie jest bardzo mała. Ma powierzchnię zaledwie dwóch metrów kwadratowych. Wewnątrz znajduje się maleńka umywalka, wystarczająca co prawda do umycia rąk i twarzy, ale na pewno nienadająca się do dokładniejszego mycia całego ciała. To należy robić na pokładzie, gdzie zawsze przebywa kilku członków załogi. Mężczyznom nie przeszkadza kąpiel wśród innych ludzi, ale kobiety nie za bardzo lubią, gdy ktoś je podgląda. A to na małej powierzchni jest nie do uniknięcia.
No i pozostaje jeszcze jedna drażliwa rzecz. Z sedesu korzysta się tylko podczas postoju w porcie. Natomiast na otwartych wodach pozostaje tylko wychylenie się za burtę i załatwienie w ten sposób potrzeby fizjologicznej. Jak wyglądałaby wystawiona za burtę goła damska pupa, na którą patrzy kilku mężczyzn? Nie warto rozwijać tematu.
To były główne argumenty, dla których woleliśmy zrezygnować z jednego członka załogi, aby tylko nie zabierać w tę długą podróż kobiety.
Kiedyś na jednym z rejsów po Morzu Północnym z nudów przeglądałem dziennik pokładowy z poprzedniego rejsu. Załoga jachtu składała się z sześciu żeglarzy. W jej składzie była jedna kobieta, o imieniu Basia.
Zapisy w dzienniku pokładowym dotyczyły dwutygodniowego rejsu po Bałtyku. Oprócz codziennych notatek – o kursie jachtu, szybkości, sile wiatrów itp. – co drugi dzień była jakaś uwaga na temat Basi. Było to całe pasmo nieszczęść. A to przycięła sobie palce, zamykając luk, a to spadała z trapu, a to w końcu podczas przygotowywania posiłku podpaliła kambuz. Było także kilka innych przypadków, które nie powinny przytrafić się nikomu rozważnemu, ale jednak przytrafiały się koleżance Basi.
Bogdan nie chciał rozstać się z żoną, co przesądziło o jego rezygnacji z podróży.
Tak więc załoga została uszczuplona o jednego członka, jednak ten epizod nie miał większego wpływu na dalsze przygotowania. Te szły nadal pełną parą.
Zacząłem poszukiwać w Internecie jakiegoś przyzwoitego i przy tym niedrogiego hotelu w Bangkoku i w Phuket. (Phuket jest wyspą, ale taką samą nazwę nosi miasteczko).
Na stronie hostelworld.com znalazłem hotelik w Bangkoku, który mi odpowiadał. Na zdjęciu zamieszczonym na stronie budynek prezentował się całkiem okazale. Walorem było to, że położony był bardzo blisko centrum miasta, no i cena pokoju była przystępna. Średnie ceny pokoi w hotelach kształtowały się w granicach 500 bahtów, a ten znaleziony przeze mnie kosztował tylko 280. Natomiast hotele na wyspie Phuket nie był już tak tanie. Udało mi się jednak znaleźć pokój za 350 bahtów.
Reasumując, na początku grudnia mam już wykupiony bilet lotniczy z Warszawy do Bangkoku i dalej na Phuket oraz zarezerwowane hotele w obu tych miastach. Pozostało jeszcze załatwić wizę do Tajlandii. Z tym nie było problemu, wystarczyło złożyć wniosek o jej przyznanie i na drugi dzień można było ją odebrać. Podobno była też możliwość uzyskania wizy na lotnisku w Bangkoku, ale zdaje się, że przy jej wydawaniu są jakieś ograniczenia. Nie chcąc ryzykować, zdecydowałem się na jej wyrobienie w ambasadzie w Warszawie. (Teraz, gdy piszę tę książkę, wizy dla Polaków zostały zniesione. Na lotnisku można otrzymać zezwolenie na trzydziestodniowy pobyt w Tajlandii, a przekraczając granicę przejściem lądowym – na czternaście dni.) Jak wspomniałem, ambasada Tajlandii znajduje się w Warszawie. Muszę więc jechać jeszcze do stolicy. Jadę tam chętnie, bo przy okazji odwiedzę ojca i brata, którzy tam mieszkają.
Jak przewidywałem, na wizę trzeba czekać jeden dzień. Ale pojawia się pewna nieprzewidziana trudność. Następnego dnia wypada jakieś tajskie święto i ambasada będzie zamknięta. Na szczęście ojciec mieszka w pobliżu ambasady Tajlandii, więc bez problemu odbierze mi wizę – ja wracam do Krakowa.
Teraz czekam tylko z nadzieją, że przygotowania do rejsu pójdą sprawnie i nie zdarzy się nic, co mogłoby go zakłócić. Niepokojące jednak jest to, że dwóch kolegów zaczyna nieśmiało przebąkiwać o zmianie terminu rejsu. Jak powiedziałem wcześniej, w Phuket mieliśmy się spotkać 15 grudnia. Odezwały się głosy, że lepiej byłoby wyruszyć w podróż po świętach, a najlepiej to już po Nowym Roku. Niestety, z całej naszej załogi tylko ja mam wykupiony bilet lotniczy. Dlatego nie mogę zrezygnować z podróży.
Sytuacja staje się niejasna. Właściciel jachtu jest wyraźnie poirytowany. Zaczyna wspominać coś o pozostawieniu jachtu w porcie na następny sezon. Zamierza czarterować go na rejsy po okolicznych wyspach.
9 grudnia wyjeżdżam z Krakowa do Warszawy, skąd na drugi dzień mam samolot do Istambułu, a następnie do Bangkoku.
Jadąc na lotnisko, oglądam wizę. Widzę, że uprawnia mnie ona do dwukrotnego przekroczenia tajskiej granicy. Na razie wydaje mi się to zbędne. Nie zamierzam przecież dwukrotnie wjeżdżać do Tajlandii i z niej wyjeżdżać. Później okaże się, że właśnie taka wiza była mi potrzebna.
Samolot startuje o 13:30. Szybko przechodzę odprawę paszportowo-celną. I z tą chwilą rozpoczyna się moja podróż. Rozpocząłem wędrówkę, ale nie znam ani jej celu, ani końca.
Mam ze sobą dużą torbę, którą oddaję na bagaż, i jeszcze drugą mniejszą – podręczną. Tę zabieram do samolotu. W tej większej mam rzeczy osobiste. Przedwczoraj wieczorem, gdy się pakowałem, okazało się, że jest ona za mała, aby pomieściło się w niej wszystko to, co chciałem zabrać. Ze spisu rzeczy, który wcześniej zrobiłem, zmieściło mi się do niej nie więcej niż dwie trzecie rzeczy. Zostawiam więc część ubrań. A i tak w trakcie podróży okaże się, że zabrałem ze sobą niepotrzebnie: dwie pary spodni, jedną parę butów i kilka koszulek. Teraz wiem, że wybierając się w taką podróż jak ta, należy zadbać o to, aby bagaż był możliwie najmniejszy i najlżejszy. W razie potrzeby można dokupić na miejscu – za niewielkie zresztą pieniądze – to, czego się ze sobą nie zabrało.
*
Samolot startuje punktualnie. Po godzinie i dwudziestu minutach lądujemy w Istambule.
Lotnisko jest ogromne i nowoczesne. Muszę tu spędzić siedem godzin, czekając na lot do Bangkoku.
Skracam sobie czas, chodząc po sklepach duty-free. Jest ich tutaj co niemiara: z odzieżą, zegarkami, alkoholami i ze wszystkim, co się zamarzy. Ale ceny artykułów są o wiele wyższe niż w sklepach tego typu na warszawskim Okęciu.
Zmęczony oglądaniem towarów postanawiam postudiować przy kawie przewodnik po Bangkoku. W jednym z barów zamawiam czarną kawę. Mała filiżanka napoju kosztuje tutaj siedem dolarów. Jestem trochę zdegustowany ceną, ale trudno. Przynajmniej przeczekam czas do odlotu w wygodnym kawiarnianym fotelu. Podczas prawie trzygodzinnego siedzenia w barze wypijam dwie takie kawy.
Zbliża się pora odlotu. Na bilecie mam napisane, że odprawa odbędzie się przy bramce nr 243. Godzinę temu ten sam numer bramki wyświetlił się na dużej tablicy elektronicznej. Jestem pasażerem tranzytowym, więc nie przechodzę już żadnej kontroli. Przy checkpoincie młoda dziewczyna sprawdza bilety. Mój jest w porządku. Oddaje mi go z uprzejmym uśmiechem. Wchodzę już do rękawa samolotu, gdy słyszę za sobą jej krzyk:
– Mister – wróć! Ten samolot leci do Singapuru, a ty masz bilet do Bangkoku!
Mocno zdziwiony wracam do bramki. Dziewczyna mówi, że numery bramek odlotów zostały niedawno zmienione.
– Gdzie znajduje się bramka mojego samolotu?
Dziewczyna nie wie. Radzi mi sprawdzić na elektronicznej tablicy.
Do odlotu samolotu zostało zaledwie trochę ponad pięć minut. Szybkim krokiem podchodzę do najbliższej tablicy i widzę, że przy BKK (skrót od Bangkok) widnieje numer 212. Przy mnie stoi młody, może dwudziestoletni Arab. On też został zawrócony z tej samej bramki co ja. Facet nie może poradzić sobie z odnalezieniem potrzebnej mu informacji. Pokazuje swój bilet stojącym pod tablicą dwóm śniadym facetom, chyba też Arabom, i płaczliwym głosem tłumaczy, że leci do Bangkoku, a w ostatniej chwili zmieniono mu numer checkpointa.
Czasu jest coraz mniej. Lotnisko jest bardzo duże, nieomal jak małe miasteczko, a ja nie wiem nawet, gdzie mam szukać tego gate o numerze 212. Rozglądam się bezradnie, aż w końcu dostrzegam strzałki wskazujące kierunek.
Przez megafony słyszę, jak spiker nawołuje pasażerów do odprawy na mój samolot. Wyrywam facetom bilet chłopaka i za rękaw ciągnę go za sobą. Biegniemy ponad pięćset metrów. W końcu zdyszani dobiegamy do wejścia z numerem 212. Tam już nie każą nam przechodzić przez elektroniczne bramki. Wystarcza rzut oka kontrolera i zostajemy wpuszczeni na pokład samolotu. Zdążyliśmy na czas. Chłopak łamaną angielszczyzną próbuje dziękować mi za pomoc.
– OK – odpowiadam, życzę mu przyjemnej podróży i zajmuję swoje miejsce.
Za nami wchodzi jeszcze kilka spóźnionych osób. Widocznie też mieli problem z odnalezieniem właściwej bramki. Startujmy z dwudziestominutowym opóźnieniem.
Płonne okazały się uwagi internauty, który przestrzegał przed lataniem tureckimi liniami lotniczymi. Samolot to nowy, nowoczesny Airbus Industrie A330-200.
Obok mnie siedzi około trzydziestoletni facet. Przedstawia się. Mówi, że jest Finem. Opowiada, że ożenił się z Tajką i już od kilku lat dzieli czas między Tajlandią i ojczyzną. W Bangkoku obydwoje z żoną prowadzą niewielki hotelik. Pyta mnie, gdzie zatrzymam się po przylocie. Domyślam się, że chce mi zaproponować nocleg, ale ja mam już zabukowany hotel. Jest mocno zdziwiony, gdy mówię, że za dobę płacę jedynie 280 bahtów. Mówi, że czas od połowy grudnia do połowy lutego to szczyt sezonu i ceny hoteli wzrastają w tym okresie nawet o 50 procent.
Podróż mija dość szybko i przyjemnie. Rano jesteśmy na miejscu.
Lotnisko Suvarnabhumi jest kosmicznie nowoczesne. Wszędzie panuje wręcz kliniczna czystość.
Klimatyzacja działa bezszelestnie, a dookoła roztacza się przyjemny zapach południowych owoców. Wielkie elektroniczne tablice informują o przylotach i odlotach samolotów. Po nieskazitelnie czystej marmurowej płycie terminala przechadzają się hostessy ubrane w jednakowe granatowe mundurki.
Teraz najważniejszą dla mnie rzeczą jest wymiana amerykańskich dolarów na ichnią walutę. Ponieważ nie widzę kantoru wymiany walut, pytam o niego jedną z hostess. Kruczoczarna piękność pokazuje mi drogę i i na zakończenie składa ręce jak do modlitwy, lekko pochylając głowę. Coś w rodzaju ukłonu połączonego z modlitwą. Egzotyka!!! Ale bardzo przyjemna.
W kantorze wymieniam 100 dolarów. Otrzymuję za nie 3300 bahtów. Na razie nie znam wartości tej waluty, więc na początek szybko przeliczam bahty na dolary, a potem na złotówki. Bangkok wita mnie pełnym słońcem i temperaturą ponad 35 stopni Celsjusza. Kiedy wczoraj wyjeżdżałem z Warszawy, na ulicach leżał śnieg, a temperatura powietrza oscylowała około zera.
Przed gmachem lotniska otacza mnie tłumek naganiaczy. Oferują podwiezienie do miasta i pokoje hotelowe. Z trudem uwalniam się od nich.
Idę na pobliski postój taksówek. Kolega Fin jeszcze w samolocie uprzedził mnie, abym od razu po wejściu do taksówki poprosił o włączenie taksometru. Podobno taksówkarze w Bangkoku nagminnie nie włączają licznika, a potem żądają zawyżonej zapłaty za kurs.
Z lotniska do centrum miasta można dojechać nie tylko taksówką, ale także transportem miejskim. W tym celu należy ruchomymi schodami zjechać na najniższy poziom lotniska i stamtąd bezpłatnym busem dojechać do Centrum Transportowego, z którego kursują już miejskie autobusy i metro.
Ja jednak decyduję się na jazdę taksówką. Co prawda podróż nią jest dużo droższa, ale za to mam pewność, że kierowca zawiezie mnie pod sam hotel.
Na postoju taksówek, przy stojącym obok stoliku, otrzymuję numerek. Facet, który mi go daje, mówi, że mam go oddać kierowcy. Bez numerka jazda jest niemożliwa. Do tej pory nie wiem, jaką rolę mają one spełniać; wydaje mi się to tym bardziej dziwaczne, gdy na postoju widzę kilkanaście wolnych pojazdów. Na pewno nie wprowadzono tych numerków bez powodu, ale nie widzę w tym większego sensu. Może w sytuacji, gdy ląduje kilka samolotów równocześnie, a taksówek jest niewiele, ma to usprawnić wyjazd z lotniska? Innego wytłumaczenia dla tej małej biurokracji nie widzę. Zresztą nie zaprzątam sobie tym głowy.
Wydawanie numerków i odprawianie pasażerów jest naprawdę dobrze zorganizowane. Zajmuję miejsce w taksówce, a kierowca, jak mnie uprzedzał kolega Fin, nie włącza taksometru. Robi to jednak natychmiast, gdy słyszy moją grzeczną prośbę.
Jedziemy do miasta. Lotnisko oddalone jest od centrum o około czterdzieści minut jazdy. Przejeżdżamy dość długi odcinek płatną autostradą. Hotel, w którym mam zabukowany pokój, mieści się przy bardzo ruchliwej ulicy.
Taksówka wjeżdża na podwórzec hotelowy. Kierowca pomaga mi wnieść bagaże. Na liczniku widnieje suma 290 bahtów. Daję trzy banknoty stubahtowe i dziękuję za resztę. Kierowca ogląda pieniądze i ma niewyraźną minę. Po chwili mówi, że należy mu się jeszcze 30 bahtów. Odpowiadam, że dostał już napiwek. Rozmowie przysłuchuje się Taj w jasnoszarym mundurku, z hotelową plakietką przy marynarce. Mówi, że kierowcy należy się zwrot kosztów za jazdę autostradą. Teraz rozumiem niezadowolenie kierowcy. Dodaję te 30 bahtów. Na twarzy kierowcy promienieje uśmiech. Składa razem dłonie i pochyla głowę na znak podziękowania. Tak samo jak te hostessy na lotnisku. Bardzo miły zwyczaj.
Później dowiem się, że to ułożenie rąk ma też inne znaczenie. Otóż ten gest zwany wai wywodzi się z dawnego powitania. Miał on pokazywać brak broni w dłoniach. Zależnie od klasy społecznej, płci i wieku złączone dłonie unosi się na różną wysokość. Osoba usytuowana niżej w hierarchii unosi dłonie pierwsza i wyżej niż ta druga. Turyści, jeżeli chcą, mogą wiernie powtórzyć ten gest. Jednakże w ten sposób nie pozdrawia się obsługi hotelowej, kelnerów, sprzedawców i dzieci. Po prostu nie jest to przyjęte w miejscowym zwyczaju.
Hotel prezentuje się z zewnątrz okazale. Ma przeszklone wejście, przed którym w ogromnych donicach rosną jakieś nieznane mi egzotyczne kolorowe rośliny. Między nimi w cieniu stoją drewniane stoły, a przy nich – również drewniane ławki. Jest też niewielka fontanna, z której małe kocięta chłepczą wodę.
Recepcja hotelu mieści się zaraz przy głównym wejściu. W środku panuje przyjemny chłód, który zapewnia bezgłośnie pracująca klimatyzacja. Wypełniam książkę meldunkową i otrzymuję klucze do swojego pokoju.
Okazuje się, że mój pokój jest ulokowany w części znajdującej się po przeciwnej stronie dziedzińca. Prowadzi mnie tam hotelowy boy. Wchodzimy po drewnianych wąskich schodach na drugie piętro. Boy zostawia mnie pod drzwiami pokoju nr 21B. Otwieram drzwi i… przeżywam szok. Pokój to wąskie pomieszczenie z lamperiami na ścianach, bez okna. Przy jednej ścianie stoi metalowe piętrowe łóżko, a na podłodze wentylator. To całe wyposażenie. Nic więcej tu nie ma. Nawet byle jakiej szafki!
Ochłonąłem chwilę i zastanawiam się, co robić. Może pójść do recepcji i zażądać zmiany pokoju? Wyglądam na zewnątrz. W korytarzu widzę drzwi do wspólnej dla kilku pokoi łazienki. Zaskakuje mnie panująca tu wszechobecna czystość. Przynajmniej jeden pozytywny punkt w tym ubóstwie.
Jednak nie zamierzam mieszkać w tej przeznaczonej dla mnicha celi. Wracam do recepcji. Pytam o możliwość zmiany pokoju. Sympatyczny portier odpowiada, że oczywiście jest taka możliwość, ale dopiero za tydzień. Teraz wszystkie pokoje są zajęte. Dodaje jeszcze, że pokój z łazienką kosztuje 650 bahtów. Rozumiem już teraz głębokie zdziwienie kolegi Fina, gdy usłyszał, że w szczycie sezonu płacę za pokój jedynie 280 bahtów.
Nie robię tragedii. Zostanę w tym pokoju. Wytrzymam te kilka dni do czasu wylotu na Phuket. W końcu nie mam zamiaru przesiadywać w hotelu całymi dniami, a tylko w nim spać.
Przy recepcji jest wydzielone miejsce dla małego współpracującego z hotelem biura podróży. Obsługuje je młoda blondynka o białej karnacji skóry. Rozmawiam z nią chwilę. Jest Australijką. Mówi, że hotel jest bazą wypadową dla turystów, którzy przyjeżdżają do Tajlandii. Biuro, w którym pracuje, najpierw organizuje im zwiedzanie Bangkoku, a potem podróże w zorganizowanych grupach do pobliskich miejscowości.
Przeglądam foldery reklamujące okoliczne atrakcje. Niektóre wycieczki bardzo mi się podobają, ale mam za mało czasu, aby z nich skorzystać. Na razie interesuje mnie sam Bangkok. U dziewczyny kupuję duży plan miasta. Ten, który mam w przewodniku, na niewiele mi się przyda. Jest mały i zaznaczone są w nim jedynie główne ulice miasta.
Hotel serwuje bezpłatnie herbatę i kawę.
Biorę czarną kawę i wychodzę przed hotel. Siadam na jednej z ławeczek w cieniu jakiejś egzotycznej palmy. Próbuję zorientować się, w której części miasta jestem.
Hotel znajduje się pomiędzy dwoma głównymi ulicami prowadzącymi do ścisłego centrum.
Bangkok nie posiada takiego centrum miasta, jakie mamy w naszym wyobrażeniu, a w którym powinien być rynek, ratusz i coś tam jeszcze. Tutaj centralną część miasta stanowi kilkusethektarowa gęsto zabudowana przestrzeń – z bankami, hotelami i drogimi sklepami.
W pobliżu hotelu przepływa rzeka o nazwie Chao Phraya (Menam).Widać ją z okna korytarza, który prowadzi do mojego pokoju. Bliskość rzeki jest dla mnie ważna. Będzie punktem orientacyjnym w tym siedmiomilionowym mieście. Gdybym się zgubił, zawsze będę mógł kierować się ku rzece. Drugim ważnym punktem, który pomoże mi w orientacji, jest ogromny wieżowiec przysłonięty w jednej trzeciej wysokości banerem reklamowym. Jest na nim zdjęcie króla Tajlandii Bhumibola Adulyadeja Ramy IX trzymającego w ręku aparat fotograficzny marki Nikon. Ho, ho, ho! To i sam król ze swojego wizerunku czerpie korzyści? Nie spodziewałem się, że drugi w rankingu najbogatszych polityków świata, dysponujący sumą trzydziestu miliardów dolarów, dorabia jeszcze w reklamie.
Jeżeli jestem już przy osobie króla, to wspomnę, że rodzina królewska cieszy się w Tajlandii ogromnym szacunkiem. Krytykowanie lub obrażanie króla jest obrazą majestatu. Można za to trafić nawet do więzienia. Nie mówiąc o tym, że uraża się narodowe uczucia Tajów. O wszechobecnym szacunku do Jego Królewskiej Mości świadczą wystawiane wszędzie reprodukcje jego zdjęć. Umieszczane są one na honorowych miejscach we wszystkich instytucjach państwowych: bankach, urzędach i szkołach. A często nawet w prywatnych mieszkaniach. Na frontowych częściach budynków często spotyka się małe ołtarzyki, w których na honorowym miejscu znajduje się portret króla. Zawsze jest on przyozdobiony girlandami świeżych kwiatów, a pod zdjęciem palą się świeczki i cienkie wonne kadzidełka.
Osoba króla widnieje na monetach, banknotach i znaczkach pocztowych. Wizerunek króla, gdziekolwiek by się on znajdował, należy traktować z należytym szacunkiem i powagą. W przeciwnym razie, jak wspomniałem, można narazić się na duże nieprzyjemności.
*
Dynastia Rama, z której wywodzi się obecnie panujący król, powstała w roku 1782. Jej początek związany jest ze zwycięstwem rodu Chakri nad ówcześnie panującym rodem królewskim pochodzącym z Ayutthayi, która była dawną stolicą Tajlandii. Po zwycięskiej wojnie stolicę państwa przeniesiono do Bangkoku, a król Chakri zaczął używać przydomku Rama.
Obecnie panujący król urodził się 5 grudnia 1927 roku w Cambridge w USA jako książę Bhumibol Adulyadej. Gdy miał sześć lat, jego rodzice przeprowadzili się do Lozanny w Szwajcarii. Tam, już jako pełnoletni młodzieniec, studiował prawo i politologię. W 1935 roku tajlandzki tron objął jego starszy brat – książę Ananda. Niestety, rządził tylko kilka miesięcy. Rama VIII, bo takie imię przyjął brat obecnego króla, w niewyjaśnionych okolicznościach został zamordowany w swoim królewskim pałacu. Książę Bhumibol rozpoczął rządy w 1946 roku, ale nie został koronowany, gdyż nadal przebywał w Szwajcarii, gdzie kończył studia. Dopiero w 1950 roku powrócił do kraju. Ożenił się z księżniczką o imieniu Sirikit Kitiyakorn i w tym samym roku, 5 maja, został koronowany, przyjmując dynastyczne imię Rama IX. Od tej pory stał się władcą państwa i zarazem jego zwierzchnikiem religijnym.
Rama IX bardzo szybko pojął, że jest jedynie marionetką pokazywaną ku zadowoleniu ludu, przebraną w królewskie szaty. Rzeczywistą władzę sprawował marszałek Pibul, który w 1932 roku po bezkrwawym zamachu – wraz z młodymi urzędnikami i oficerami – zmusił Ramę VII do zmiany ustroju. Syjamska monarchia absolutna stała się już anachronizmem i potrzebowała zmian. Od 1932 roku wprowadzono monarchię konstytucyjną i zmieniono nazwę kraju z Syjamu na Prathet Thai, czyli Tajlandię – w wolnym tłumaczeniu „kraj Tajów”. Według innej interpretacji nazwa ta ma oznaczać „kraj wolnych ludzi”.
W 1946 roku, po zabójstwie króla Ramy VIII, ówczesny generał Pibul zmusił do opuszczenia kraju swojego byłego przyjaciela o nazwisku Pridi, który piastował stanowisko premiera rządu, i sam objął dyktatorską władzę, mianując siebie marszałkiem. Wtedy właśnie sprowadzono do kraju następnego w kolejce do tronu księcia Bhumibola.
Marszałek Pibul sprawował władzę do roku 1957, kiedy to z kolei wygonił go z kraju młodszy i energiczniejszy generał.
Co jakiś czas generałowie obalali się nawzajem, a król Rama IX trwał niezmiennie na swoim stanowisku. Był ostrożny. Co prawda do dziś nie posiada realnej władzy, ale za to cieszy się dużą popularnością i szacunkiem poddanych.
W jednym z wywiadów udzielonych europejskiemu dziennikarzowi Rama IX powiedział – cytuję z pamięci – „Do historii przechodzili władcy głównie dzięki zwycięskim wojnom, które prowadzili z innymi państwami. Ja nie zamierzam walczyć zbrojnie. Ale całe swoje życie poświęcę w walce o pokój i szczęście mojego ludu”. Te słowa w pełni odzwierciedlają politykę, jaką prowadził przez cały okres swego panowania król Rama IX.
*
Tajlandia należy do sławnego narkotykowego „Złotego Trójkąta”. W górach na północy kraju zbiegają się granice Birmy, Laosu i Tajlandii. Jeszcze trzydzieści lat temu rejony te nie były kontrolowane przez wojsko i policję. Rządziły tam opiumowe bandy składające się z niedobitków komunistycznych partyzantów, potomków żołnierzy chińskiego Kuomintangu i lokalnych bandytów. Biedni tajscy chłopi chcąc zarobić jakiś grosz na utrzymanie siebie i swojej rodziny, w górzystym terenie uprawiali mak, który na wysokości 1000 m n.p.m. rozwija się najlepiej i wydaje obfite zbiory.
Teraz makowe pola i strzegące je bandy można zobaczyć dopiero po birmańskiej stronie granicy. W Tajlandii narkotyki są zakazane, a za ich posiadanie grozi nawet kilkunastokrotna kara śmierci, gdy za morderstwo – tylko kilka lub kilkanaście lat odsiadki. Młody król Rama IX, trzymany przez kolejnych dyktatorów w „złotej klatce”, zaczął jeździć po najbiedniejszych górskich terenach. Ze swojego osobistego majątku fundował studnie i wodociągi. Jednocześnie proponował biedakom uprawę dochodowych roślin, które zastąpiłyby narkotykowy biznes. Chcąc zachęcić ludzi do legalnej i bezpiecznej pracy na roli, rozwinął masową uprawę ozdobnych roślin i kwiatów. Ściągnął zagranicznych specjalistów, którzy badali przydatność górskich poletek do uprawy niehodowanych do tej pory w Tajlandii roślin. Przyjechali nawet specjaliści z Polski, pomagając miejscowym rolnikom uprawiać truskawki. Ale z tego akurat niewiele wyszło. Może ze względu na klimat, a może – co jest bardziej prawdopodobne – zbyt małe zainteresowanie tą rośliną ze strony tubylców. Chociaż należy podkreślić, że owoc ten jest w Tajlandii bardzo popularny i często spotykałem truskawki na straganach z owocami. Pakowane są w małe plastikowe pudełeczka, tak na oko dwudziestodekagramowe, a ich cena nie jest wcale mała.
Podczas wyjazdów u boku króla bardzo często można było ujrzeć jego dostojną małżonkę – królową Sirikit. To ona była autorką programu zachęcającego mieszkańców wiosek do zajęcia się tradycyjnym rzemiosłem. Także ona wprowadziła w świat mody tajskie jedwabie wytwarzane na wzór chiński.
Co istotne dla nas, Polaków – królowa była miłośniczką Chopina. Kiedy nie była jeszcze żoną króla, dawała koncerty w Paryżu, grając właśnie repertuar naszego wirtuoza. Gdy została królową, musiała zrezygnować z dobrze zapowiadającej się kariery pianistki. Niestety, zmarła w styczniu 2008 roku, pogrążając króla i kraj w żałobie.
Król Rama IX przez lata budował swój wizerunek uczciwego, dobrotliwego gospodarza i opiekuna swojego narodu, nie narażając się przy tym kolejnym rządzącym generałom. O skromności króla i jego szacunku dla tradycji świadczy fakt, że odbył on nawet nowicjat w klasztorze buddyjskim. Ubrany w pomarańczowy strój mnicha codziennie rano maszerował ulicami Bangkoku, pokornie zbierając jałmużnę.
*
Obejrzałem mapę, wypiłem kawę i nie wiadomo kiedy minęło południe. Słońce trochę mniej grzeje, ale temperatura jest nadal wysoka. Czas na obiad. Nie będę jadł w hotelowej restauracji, ale przejdę się do miasta i tam znajdę jakąś knajpkę.
Na ulicach panuje bardzo duży ruch. Pojazdy mkną z zawrotną szybkością. Nie wiem, czy obowiązuje tutaj jakiś limit prędkości. W oczy rzuca się duża liczba skuterów i motorów, które slalomem omijają wolniejsze miejskie autobusy i taksówki.
Bangkok to ogromna metropolia, ale stosunkowo młoda. Jak już wspomniałem, miasto zostało założone dopiero w 1782 roku. Tajlandczycy określają je jako Krung Thep, co oznacza „miasto aniołów”. Jest to tylko niewielka część pełnej nazwy miasta, która składa się ze 150 liter.
Sam Bangkok to metropolia z wieloma wieżowcami i ładną architekturą. W oczy rzuca się estetyka i dbałość o detale w wykończeniu budynków.
Na jednej z małych przecznic odchodzących od głównej ulicy znalazłem restaurację na wolnym powietrzu. Po obu stronach uliczki ustawione są stoliki przykryte kolorowymi ceratami. Na każdym stoi duży zestaw przypraw i sosów. Jest pora lunchu. Danie można sobie wybrać z kilku stojących tutaj kuchni. Wybrane danie kelner podaje do stolika. Wybieram jakąś zupę, która wygląda dość smakowicie.
Wiedziałem wcześniej, że Tajowie lubią pikantne potrawy, ale po spróbowaniu zamówionego przeze mnie dania przekonałem się o tym dobitnie. Zupa, którą dostałem, to bulion z długim, cienkim makaronem zrobionym z ryżu. Pływają w nim też łapki kurcząt. Zupa jest bardzo ostra i jednocześnie słodka w smaku. Ilość chili, która jest w moim talerzu, wystarczyłaby do przyprawienia obiadu dla kilku osób. Ale nie była widocznie dość przyprawiona, bo siedząca obok rodzina, jedząca tę samą zupę co ja, ze stojących na stolikach słoiczków dosypuje do talerzy jeszcze jakieś przyprawy.
W Tajlandii jedzenie stanowi ważny aspekt kultury. Przy stole gromadzą się rodziny, a także odbywają się spotkania towarzyskie. Przy jedzeniu Tajowie używają pałeczek, ale tylko do spożywania makaronu. Do potraw z ryżu podawane są łyżki i widelce, jednak dużym nietaktem jest wkładanie sobie widelcem pożywienia bezpośrednio do ust. Można nim jedynie nałożyć potrawę na łyżkę. Gęsty, kleisty ryż można jeść także palcami, formując z niego małe kulki, które macza się w kilku sosach. Należy jednak zawsze pamiętać, żeby do jedzenia używać tylko prawej ręki. Lewa jest nieczysta. Służy do wykonywania brudnych czynności.
Z trudem przełykam gorącą i bardzo ostrą zupę. Muszę jednak przyznać, że z każdą chwilą wydaje mi się coraz mniej pikantna i coraz bardziej mi smakuje.
Po lunchu kontynuuję spacer po mieście. Przy jednym z banków wypłacam pieniądze z bankomatu. Nie jest to tania usługa, bo niezależnie od wypłacanej sumy zostaje pobierana wysoka prowizja, najczęściej w wysokości 150 bahtów.
Na początku myślałem, że pobierają ją tylko banki komercyjne, ale gdy obszedłem kilka bankomatów, w tym między innymi państwowy, okazało się, że nie ma różnicy. Wszędzie pobierają haracz.
Nadchodzi zmierzch, rozświetlony kolorowymi neonami sklepów. Upał zelżał i przestał już doskwierać. Robi się całkiem przyjemnie.
Idę w kierunku centrum. Tak mi się przynajmniej wydaje. Staram się oswoić z atmosferą i klimatem miasta.
Po godzinie spaceru przystaję przy marmurowym murku okalającym jakiś potężny gmach. Ten murek stanie się moją zmorą i koszmarem. Rozkładam mapę i próbuję zorientować się, gdzie jestem. Wychodzi na to, że kręcę się po centralnej części Bangkoku. Próbuję poskładać płachtę mapy, ale ta… nie chce się odkleić. Fugi między płytkami marmuru są wypełnione smołą. Taką zwykłą czarną smołą, która na skutek wysokiej temperatury weszła w stan półpłynny i przykleiła mi mapę od spodu. Delikatnie po kawałku odrywam mapę od smoły. Niestety, jej resztki zostają nie tylko na papierze, lecz także na saszetce, którą nieświadomie położyłem na murku. Ręce też mam poklejone tym czarnym mazidłem. Rozglądam się bezradnie, szukając miejsca, gdzie mógłbym zmyć to lepiące się ohydztwo.
Wchodzę do biurowca, który okala nieszczęsny marmurowy murek. W holu piękna kruczowłosa hostessa pyta, w czym może mi pomóc. Rozkładam brudne ręce, pokazując, jaka to mnie spotkała przygoda. Dziewczyna, ze współczującym uśmiechem, pokazuje mi drzwi do łazienki.
Łazienka jest czyściutka i pachnąca. Na umywalkach stoi kilka gatunków mydła, a wokół unosi się zapach lawendy.
Tajowie bardzo dbają o porządek i czystość. Niepoprawnym lekkoduchom, którzy wybierają się do Tajlandii, może przydać się informacja, że za zaśmiecanie ulic grozi grzywna w wysokości około 60 dolarów. Nawet za rzucenie peta na chodnik czy ulicę.
Upaćkany próbuję zdrapać smołę: z rąk, saszetki i jasnych spodni, które też w jakiś nieznany mi sposób poplamiły się. Po kilkunastu minutach doprowadzam się do jako takiego porządku. Z mokrymi plamami na spodniach wychodzę z łazienki i z biurowca. Dobrze, że jest ciepło. Przynajmniej spodnie szybko wyschną.
Dopiero w hotelu udało mi się wyczyścić resztki smoły pumeksem. Mapa posklejała się na amen. Nic z niej już nie będzie. Nie da się jej rozłożyć, muszę ją wyrzucić i kupić nową.
------------------------------------------------------------------------
Źródło informacji: pl.wikipedia.org.