- W empik go
Moja Portugalia - ebook
Moja Portugalia - ebook
Autor w 1979 roku założył na Uniwersytecie w Lizbonie pierwszy w dziejach Portugalii lektorat języka i kultury polskiej. Zainteresowany kulturą i historią tego odległego kraju przygotował książkę, w której oprócz dziennika, jaki prowadził w czasie pierwszych miesięcy pobytu w Lizbonie, znalazły się: reportaże z podróży po Portugalii, które odbył w 1980 roku, trzy studia naukowe o związkach polsko-portugalskich, a przede wszystkim fascynująca opowieść o tragicznej historii miłości królewicza portugalskiego Pedra i Ines de Castro, w Polsce właściwie nieznana, o której w przeszłości pisało wieku znakomitych autorów portugalskich, hiszpańskich, francuskich, niemieckich czy angielskich. Książka jest pierwszym ogniwem przygotowywanego przez Autora "tryptyku europejskiego". Część druga Mój Paryż ukazała się w 2008 roku, a ostatnia, trzecia pt. Moja Prowansja ukaże się niebawem.
"Proponując czytelnikowi Moją Portugalię pragnę nade wszystko pokazać, jak bardzo interesujący jest to kraj, jak bogatą posiada on historię, jak trwałe nici wiążą jego kulturę z naszą. Pragnę zarazem pokazać, że mój dziewięciomiesięczny pobyt w Lizbonie nie poszedł na marne. Jak miałem okazję stwierdzić to wiosną 2007 roku , dziś nadal na Uniwersytecie Lizbońskim działa założony przeze mnie lektorat języka i kultury polskiej, nadal corocznie przyciąga on grupę kilkudziesięciu słuchaczy pragnących poznać nasz język i naszą kulturę." - z przedmowy autora
Spis treści
Przedmowa
Część I
Mój dzienniczek portugalski (15 października 1979 - 19 stycznia1980)
Część II
Z moich podróży po Portugalii
W słonecznej Évorze
W królestwie Algarve
Niepokój w Albernoa
Perła w koronie
Kochanka Mondego
Metropolia znad Douro
W cieniu legend
Trzy opowieści ze szlaku kamiennej kroniki:
Opowieść cystersa
Opowieść markietanki
Opowieść templariusza
Miasto na wzgórzach
W muzeach Lizbony
Część III
Tragiczne dzieje miłości Pedra i Inês
Wstęp
Przodkowie
Pedro
Konstancja
Inês
Szczęśliwe dni
Wielka polityka
Tragedia w klasztorze św. Klary
Bunt
Zemsta
Pogrzeb
Grobowce
Atê a fim do mundo
Część IV
Moje naukowe przygody z Portugalią
"Wieczna pamiątka między krześcijany..." Z dziejów legendy Władysława Warneńczyka, ostatniego krzyżowca Europy
Portugalski humanista w Krakowie
Portugalskie echa powstania styczniowego
Bibliografia
Nota edytorska
Indeks nazwisk
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-242-1003-9 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dniu 20. lutego 1970 roku po raz pierwszy w życiu wyjechałem za granicę. Po złożeniu maszynopisu doktoratu promotorowi, prof. Henrykowi Markiewiczowi (wydałem go po kilku latach pt. W kręgu mitów polskich), podjąłem starania o wyjazd na lektorat zagraniczny. Były dwa główne powody tej mojej decyzji. W pierwszej kolejności chodziło mi o pozyskanie środków finansowych, które pozwoliłyby mi „zdobyć” mieszkanie spółdzielcze w Krakowie, od kilku bowiem lat trwała w moim życiu prowizorka: ja – wspólnie z kolegą, asystentem z katedry etnografii UJ – mieszkałem w dwuosobowym pokoju, w tzw. Domu Młodego Naukowca UJ w Krakowie przy ul. Kanoniczej 14 (o warunkach, w jakich tam mieszkaliśmy, raczej nie należy tu wspominać!), żona zaś Maria z córką Dagmarą mieszkała „kątem” u teściów, w dwupokojowym mieszkaniu w Suchej Beskidzkiej. Od dawna marzyliśmy z żoną o własnym mieszkaniu, ale na to potrzebne były pieniądze, które trudno było zaoszczędzić z niewielkiej asystenckiej pensji. Był także drugi powód mojej decyzji o wyjeździe na zagraniczny lektorat: to nieustanne, obecne w moim życiu od najwcześniejszych lat pragnienie poznania świata. Zawsze „ciągnęło” mnie gdzieś w świat, nieustająco zadawałem sobie znane i bliskie wielu pytanie: co jest za tym lasem? jak żyją inni?
Ostatecznie spędziłem w Aix-en-Provence we Francji siedem semestrów, który to okres zaliczam do najpiękniejszych w moim życiu. Pierwsze trzy semestry przebywałem w Aix sam, na kolejne cztery sprowadziłem rodzinę. Na dobrą sprawę był to prawdziwie pierwszy – po pięciu latach od zawarcia związku małżeńskiego – okres wspólnego zamieszkiwania z żoną i córką. Jednym z owoców tego mojego wyjazdu do Francji był tom studiów, który wydawnictwo „Ossolineum” ogłosiło w 1977 roku pt. Studia polsko-prowansalskie.
W połowie 1973 roku powróciłem z rodziną do Krakowa. Na nowo podjąłem zajęcia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ponieważ w czasie pobytu we Francji utrzymywałem bliski kontakt z macierzystą uczelnią i krakowskimi przyjaciółmi, nie miałem kłopotów z wejściem na nowo w krwiobieg życia środowiska akademickiego Krakowa. Niewątpliwie, zdobyte we Francji doświadczenia naukowe i dydaktyczne znacząco pomogły mi w prowadzeniu badań, a także w uprawianiu dydaktyki. Ale nie tylko. „Zaprawiony” w samodzielnych działaniach, nie obawiałem się odtąd podejmować coraz trudniejsze wyzwania. Jednym z nich była moja zgoda na poprowadzenie redakcji wydawanego przez Polską Akademię Nauk dwumiesięcznika „Ruch Literacki” (formalnie – jako sekretarz redakcji). Po pewnym czasie przyszło jednak wyzwanie znacznie większe.
Stało się to pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy kończyłem prace redakcyjne przy mojej rozprawie habilitacyjnej. To wówczas z Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego i Techniki otrzymałem propozycję wyjazdu do Lizbony w celu założenia na tamtejszym uniwersytecie pierwszego w dziejach Portugalii lektoratu języka i kultury polskiej. Głównym powodem przedstawienia mi tej propozycji – jak mnie przekonywano w Ministerstwie – były dobre rezultaty mojej pracy na Uniwersytecie Prowansalskim (muszę tu wyjaśnić, że dzięki pomocy ówczesnego dyrektora Instytutu Językoznawstwa Ogólnego i Slawistycznego, prof. Paula Garde’a, udało mi się powołać do życia w Aix-en-Provence poszerzoną wersję studium polonistycznego, do dziś istniejący tzw. Diplôme polonais). W sytuacji, gdy właściwie rozprawa habilitacyjna była gotowa, a od wydawcy (PIW) uzyskałem pisemne zaświadczenie, że moją książkę pt. Złota legenda chłopów polskich przyjmą do druku, uznałem, że warto podjąć wyzwanie i spróbować sił w Portugalii. W ten sposób w połowie października 1979 roku dotarłem do Lizbony. Od samego początku przewidywałem, że będzie to jednoroczny pobyt i tak się stało.
Mając świadomość, że podejmuję się zadania dość niezwykłego (w Portugalii wszak nigdy wcześniej nie uczono języka polskiego na uczelni, nie prowadzono także wykładów o historii Polski i jej kulturze), postawiłem przed sobą ambitne zadanie: poznania języka portugalskiego, dokładnego w miarę zwiedzenia kraju, a także podjęcia badań nad stosunkami kulturalnymi i literackimi polsko-portugalskimi.
Pamiętając o zaleceniach mojego opiekuna ze studiów, prof. Wacława Kubackiego, od pierwszych dni pobytu w Lizbonie postanowiłem prowadzić dziennik, który mógłby być dla mnie, a przede wszystkim – dla moich najbliższych świadectwem zajęć i działań w Lizbonie. Tak powstał też Mój dzienniczek portugalski, który stanowi część pierwszą niniejszej książki. Po kilku miesiącach, gdy posiadłem już znajomość języka portugalskiego, przedsięwziąłem cykl wypraw wzdłuż i wszerz Portugalii – dla poznania tego pięknego kraju. Ponieważ w Krakowie już wcześniej nawiązałem kontakt z kilkoma redakcjami czasopism („Życie Literackie”, „Wieści”), wrażenia z tych moich wypraw zacząłem spisywać i drukować we wzmiankowanych pismach. Dzięki temu powstały Moje spotkania z Portugalią, które wydałem w wydawnictwie KAW w 1984 roku i które w nieco tylko zmienionej postaci drukuję w niniejszym tomie jako jej część drugą. W tym samym czasie zainteresowałem się bliżej głośną w literaturze pięknej portugalskiej i europejskiej historią wielkiej miłości królewicza portugalskiego Pedra i sławnej z urody Inês de Castro. Uznałem, że możliwość dotarcia do bogatej literatury przedmiotu w Bibliotece Narodowej w Lizbonie daje mi jedyną w swoim rodzaju szansę przedstawienia tej historii polskiemu czytelnikowi. Tak zrodziła się opowieść, którą tu po raz pierwszy podaję do druku (to część trzecia książki).
Pobyt w Portugalii przyniósł także skromne, ale przecież wymierne żniwo historycznoliterackie. Już w czasie pobytu w Lizbonie zaplanowałem przygotowanie tomu studiów polsko-portugalskich, na wzór wydanych wcześniej studiów polsko-prowansalskich. Ostatecznie ogłosiłem z tego zakresu trzy rozprawy, które przedrukowuję w części czwartej niniejszej książki.
Proponując czytelnikowi Moją Portugalię pragnę nade wszystko pokazać, jak bardzo interesujący jest to kraj, jak bogatą posiada on historię, jak trwałe nici wiążą jego kulturę z naszą. Pragnę zarazem pokazać, że mój dziewięciomiesięczny pobyt w Lizbonie nie poszedł na marne. Jak miałem okazję stwierdzić to wiosną 2007 roku, dziś nadal na Uniwersytecie Lizbońskim działa założony przeze mnie lektorat języka i kultury polskiej, nadal corocznie przyciąga on grupę kilkudziesięciu słuchaczy pragnących poznać nasz język i naszą kulturę. Pobyt ten pozwolił mi poznać tak dla nas egzotyczny a jakże piękny język portugalski. Co więcej – udało mi się w czasie tego pobytu nawiązać bliższy, bezpośredni kontakt z przeszłością tego kraju, z jego bogatą kulturą. Po latach, gdy powoli nadciąga czas oglądania się w przeszłość i zadawania sobie pytań, czy nie zmarnowało się swojego życia, postanowiłem zebrać teksty, jakie powstały w czasie mojego pobytu w Lizbonie, a także po powrocie do kraju i ogłosić je drukiem wspólnie – jako swoisty, prywatny pamiętnik. Bo przecież bez względu na formę podawczą (dziennik, reportaż podróżniczy, esej historyczny) jest to w rzeczywistości pamiętnik, który powstał (z wyjątkiem trzech studiów o charakterze naukowym) w czasie mojego pobytu w Portugalii. Pamiętnik ten obrazuje wiernie bieg mojego życia w roku akademickim 1979/1980. Sądzę jednak zarazem, że jest on swoistym przyczynkiem do dziejów „odkrywania” Europy. Dla młodszych czytelników będzie on może wskazówką, w jaki sposób warto niekiedy przeżyć europejską „przygodę”, jak można nawiązać bliższą znajomość z mieszkańcami innego kraju.
Kraków, 21 stycznia 2008W słonecznej Évorze
O Évorze czytałem wielokrotnie: że to miasto ciekawe, piękne, że jest stolicą Górnego Alentejo. Ale jak wygląda? – tego nie mogłem sobie wyobrazić. Toteż kiedy padła propozycja, by tam jechać, nie zawahałem się. I tak pewnego styczniowego dnia, bardzo wczesnym rankiem, rozpoczęła się moja przygoda z Évorą.
Miasto leży na południowym wschodzie od Lizbony, w odległości ok. 140 kilometrów. Aby się tam dostać, trzeba wykupić bilet kolejowy w przystani portowej przy Praça do Comerçio. Najpierw czeka nas – bo towarzyszką podróży jest Barbara – przeprawa statkiem: do Barreiro. Już owa podróż posiada w sobie coś niezwykłego. Na statku niewielu zaspanych pasażerów, kilkoro dzieci. Za oknami jeszcze zmrok. Ale po kilku minutach zaczyna się przejaśniać. Zmrok ustępuje. Wkrótce na czerwono-fioletowe niebo z wód Słomianego Morza wstaje słońce. Nasz statek pędzi na jego spotkanie. Ale, niestety, nie zdąży. W chwili, gdy przybijamy do pomostu przystani w Barreiro, słońce świeci już dosyć wysoko ponad horyzontem. Nie zdążyliśmy na spotkanie ze słońcem. Trzeba się z tym pogodzić. Tym bardziej, że kolejarze coraz donośniej nawołują, by wsiadać do pomalowanych na biało wagonów pociągu, który wśród miejscowej ludności nosi podobno nazwę pociągu-zjawy! Po kilku minutach opuszczamy brzydkie Barreiro. W wagonie sporo podróżnych. Prawie sami mężczyźni. Siedzą w swych naciągniętych na głowy kaszkietach. Także jadą do Alentejo.
Dziwna, niezwykła to podróż. Z okien wagonu tu i ówdzie widać domy z ogrodami. W ogrodach zaś... obwieszone pomarańczami i cytrynami drzewa. Dla nas, ludzi z Północy, widok to niezwykły. Wszak to druga połowa stycznia! Chciałoby się zatrzymać na którejś stacyjce, wejść do takiego ogrodu... Ale pociąg nie zatrzymuje się. Spalinowa lokomotywa ciągnie kilka wagonów, a nas w nich, dalej i dalej. Rychło zapominamy o ogródkach z drzewami cytrusowymi. Bo oto otwiera się przed nami Alentejo. Alentejo! Czytałem o tej krainie jeszcze w Polsce. Piszą o niej w gazetach, że uboga, że stwarza wiele problemów ekonomicznych, że posiada najbardziej rewolucyjnie nastawioną grupę robotników rolnych. Alentejo, jakie oglądam z okien pociągu, niewiele jednak przypomina to, o którym czytałem. Bo Alentejo, które widzę, to kraina na poły pustynna. To kraj olbrzymich pustkowi, na których tu i ówdzie rosną drzewa oliwkowe lub korkowe dęby. Mijamy dziesiątki kilometrów, zanim pojawi się jakaś osada, a obok niej pasterz ze stadem owiec. Smutny kraj. Kraj, który wciąż jeszcze przypomina wczoraj Portugalii. Smutek ogarnia człowieka, gdy widzi, jak wiele ziemi marnuje się jeszcze w tym małym kraju. Jak wiele tu jeszcze do zrobienia! Czy w ogóle znajdą się ludzie, którzy tę ziemię uprawią, ożywią?
Ale oto upływa już druga godzina naszej podróży. Pociąg zatrzymuje się na małej stacyjce. Słyszymy głos konduktora: Évora! Wysiadamy. Chociaż nie ukrywamy, że z pewnym niepokojem. Bo stacyjka przypomina bardzo mocno tę z Kłaja pod Krakowem. A my przecież chcemy do Évory. Do stolicy Górnego Alentejo. Do ośrodka uniwersyteckiego. Trudno, to jednak Évora! Upewniwszy się, ruszamy przed siebie. Idziemy za trójką innych podróżnych, którzy również przyjechali naszym pociągiem. Uliczka nagle jednak urywa się. Zamyka ją dziwna nieco w swym kształcie budowla. Z przewodnika dowiadujemy się, że to pochodząca z XV wieku forteca São Bras, którą kazał wybudować król Jan I. Budowla, mocno przypominająca mauretańskie warownie, nie zachęca. Brama zamknięta (później dowiadujemy się, że w jej wnętrzu mieści się kościół). Zostawiamy zatem zwiedzanie fortecy na popołudnie. Czas biegnie. Trzeba zacząć zwiedzanie miasta. Ale tu kłopot nie lada. Gdzie jest owo miasto? Gęsta mgła, jaka ciągle nad nami wisi, nie pozwala widzieć dalej jak na 30–50 metrów. A miasta nie widać. Dookoła pustkowie, kilka drzew. Z niemałego kłopotu wybawia nas przypadkowy przechodzień. Każe nam udać się na przełaj, poprzez owo pustkowie. Jest to bowiem – tłumaczy – nie pustkowie, ale ogromny plac zwany Rossio de São Bras, miejsce zgromadzeń i świątecznych zabaw mieszkańców Évory. Po kilku minutach rzeczywiście docieramy do miasta. Świadczą o tym wysokie mury obronne. Na szczęście przy bramie, którą wchodzimy do miasta, nie ma już ani rycerzy, ani celników. Wąską, otuloną w mgłę uliczką, idziemy przed siebie. Nagle stajemy przed wyniosłymi murami kościoła. To kościół św. Franciszka. Wchodzimy. Właśnie kończy się msza święta. Wszak dziś niedziela. W kościele jednak tylko może 20–30 osób. Puste są kościoły Évory. I nie tylko Évory. Puste są kościoły całej południowej Portugalii! Ale nas mniej interesują ludzie, bardziej sama budowla. Sławna budowla. Wzniesiona w stylu gotyckim, posiada w sobie niemało elementów sztuki arabskiej, mauretańskiej. Zdaje się być potężną obronną fortecą. A jest przede wszystkim dziełem sztuki najwyższego lotu. Przepych i bogactwo wystroju poszczególnych kaplic idzie w parze z potęgą krzyżowych sklepień nad główną nawą. Tu i ówdzie płyta nagrobna. Niestety, na próżno szukamy tej, która nas najbardziej interesuje, która tu winna być, a której nie ma. Przecież to w tym kościele pochowano w XVI wieku największego dramaturga portugalskiego renesansu, Gila Vicente. Niestety, nie udało się mieszkańcom Évory ustalić dokładnego miejsca jego pochówku. Zapewne spoczywa w którejś z podziemnych krypt.
Kościół św. Franciszka zaskakuje przybysza swym niewątpliwym urokiem. Ale nie tylko. Także i swymi osobliwościami. A taką jest rzadko na szlakach turystycznych oglądana Capela dos Ossos: kaplica kości. Wybudowana w XVII wieku przeraża i dziś jeszcze: całe wnętrze obszernej kaplicy wyłożone zostało od wewnątrz kośćmi i czaszkami zmarłych. Na ścianach wiszą zeschnięte od stuleci zwłoki dorosłych i dzieci. Szybko wychodzimy z tego przybytku makabry. Tym bardziej, że nad drzwiami tej kaplicy znajdujemy napis-przestrogę:
Nos, ossos, qui aqui estamos
Pelos vossos esperamos
(My, kości, które tu jesteśmy / Na wasze oczekujemy)
Nie, to nie przemawia do nas. To tylko przypomina okrucieństwa dawnych wieków. Capela dos Ossos nie wstrząsa nami. Ale sprawia, że szybko opuszczamy kościół św. Franciszka. I nie żałujemy. Bo czeka nas wspaniała niespodzianka. Sprawiło to największe bogactwo Portugalii: słońce. W czasie gdy byliśmy zajęci zwiedzaniem kościoła, przedarło się ono poprzez gęstą mgłę i... odsłoniło przed nami wspaniałą w swej urodzie Évorę. Ze wzgórza, na którym wzniesiony został kościół św. Franciszka, oglądamy urocze, wąskie uliczki starej Évory, ciemne dachy, niezliczoną ilość krużganków. Tu i ówdzie od bieli domów odbijają złotymi kolorami drzewa pomarańczowe. W tym niewielkim, liczącym ok. 20 tysięcy mieszkańców miasteczku, tkwi jakiś niezwykły urok: urok budowli, które przetrwały w tym samym kształcie od kilku stuleci. Urzeczeni pięknem panoramy Évory nie zapominamy jednak o ludziach. A tych spotykamy tuż obok kościoła św. Franciszka: przy rozłożonych na uliczkach kramach! Jedni gorączkowo robią zakupy, targując się ze sprzedawcami, inni spacerują, rozmawiają. Uwagę zwraca przede wszystkim swoisty strój większości mężczyzn z Évory: płaszcze ich krojem i wyglądem nawiązują bardzo wyraźnie do stroju pasterzy owiec. A przy tym zdają się być także jakąś odmianą modernistycznej peleryny! Malowniczo wyglądają grupy takich ludowych „cyganów”. Swoisty to także awans kultury ludowej. Właśnie – folkloru!
Folklor Alentejo jest nadzwyczaj bogaty. Bez trudu pośród rozlicznych sklepów z ludowymi wyrobami odkrywamy wejście do Muzeum Sztuki Ludowej. Bogate i piękne mieści ono zbiory. Oczywiście, przeważają wyroby z korka. Niemało jest także ceramiki. Baśniowy świat wyobraźni tego ludu zaklęty został w tworzywie niezbyt trwałym. Trzeba jednak pamiętać, że twórca ludowy nie tworzy dla potomnych. Bez wzglądu na to, czy mieszka w Alentejo, czy w zagubionej wiosce beskidzkiej, tworzy przede wszystkim dla siebie. Toteż nieważny jest materiał, tworzywo, w jakim pracuje. Ważna jest możliwość zatrzymania choćby w korku w czy glinie „swego” świata, swojego o świecie wyobrażenia. W Alentejo ów świat ludowych twórców jest światem wielkiej urody. Bogata kolorystyka niezliczonych figurek glinianych, przedstawiających typy ludzkie z okolic Évory, idzie w parze z mistrzostwem ręki rzeźbiarza, który z korka potrafi wydobyć prawdziwe cacka, przypominające kunszt żywieckich koronek i zwiewność arabskiego muślinu...
Nie możemy jednak pozwolić sobie na rozsmakowanie się w wyrobach sztuki ludowej Alentejo. Przed nami prawie jeszcze cała Évora. Spieszymy zatem do centrum. Świadomie rezygnujemy z trasy, jaką wyznaczył autor przewodnika. Przewodnik taki, podsuwający turyście określoną trasę, zabija najczęściej całą radość odkrywania miasta, niespodzianych, nierzadko zaskakujących spotkań. A Évora ofiarowuje przybyszowi niemało. Wędrujemy zatem ślicznymi, czystymi uliczkami. Idziemy obok schludnych, na biało pomalowanych kamieniczek. Chcemy dotrzeć do panującej nad miastem potężnej katedry. Nagle stajemy na Praça da Porta de Moura. Stajemy olśnieni niezwykłym widokiem. Oto pośrodku nieregularnego placyku błyszczy w słońcu fontanna z olbrzymim globusem: rzecz pamiętająca złotą epokę portugalskiego renesansu i pobytu w tym mieście dworu króla Jana III. W perspektywie długiej uliczki zjawia się przed nami barokowy kościółek pod wezwaniem Nossa Senhora de Pobreza. Ale nasz zachwyt wzbudza przede wszystkim mauretański dom z przepiękną kolumnadą rodem gdzieś z północnej Afryki. Wysokie, ozdobione maleńkimi okrągłymi okienkami mury domu wspaniale harmonizują z bogactwem kolorystycznym okolicznych niskich domów i obfitych w tym roku sadów. Z Praça da Porta de Moura zdążamy do stojącego nieopodal kościoła Santa Graça. Barok europejski, wzbogacony tu misterną ręką artystów, którzy uczyli się sztuki obróbki kamienia u mistrzów arabskich, całkowicie przekonuje do siebie. Przy okazji wizyty w tym kościele dowiadujemy się, że stojący obok poklasztorny budynek, opuszczony w I połowie XIX wieku przez mnichów, nie popadł – jak wiele innych – w ruinę. Służy dziś, po odrestaurowaniu, jako hotel.
W Évorze każda uliczka zdaje się kryć w sobie jakąś tajemnicę. Pełno tu sklepików z wyrobami regionalnymi, sporo – jak wszędzie w Portugalii – przytulnych kawiarni, barów, restauracji. Z wnętrza ich dochodzą rozmowy tych, którzy właśnie obiadują. Przypominamy sobie i my o tym, że już trwa pora obiadowa. Decydujemy się na posiłek, gdy nieoczekiwanie otwiera się przed nami kolejny plac Évory: na nim spostrzegamy niepodzielnie królującą... rzymską świątynię! Posiłek trzeba odłożyć na później. To „odkrycie” jest znacznie silniejsze od zapachów kuchni Alentejo. Oto bowiem stoimy przed pochodzącą prawdopodobnie z przełomu II i III wieku n.e. świątynią, którą nie wiadomo czy słusznie nazwano imieniem Diany. Masywne kolumny z trzech stron zamykają horyzont, pośrodku olbrzymi kamień ofiarny oraz liczne fragmenty kolumn, które nie zdołały przetrwać na swym miejscu siedemnastu wieków. Oglądamy te szczątki niegdysiejszej potęgi Rzymu, robimy zdjęcia, odpoczywamy. Zastanawiamy się nad swoistymi losami tej ziemi. Byli tu Rzymianie, ale byli i Goci, panowali Arabowie i Hiszpanie. Wszyscy pozostawili po sobie ślady. Co ważne, naród portugalski nie zniszczył ich. Potrafił docenić dzieła przodków. W zgodnej też harmonii stoją dziś w Évorze obok siebie ruiny świątyni Diany i kościół NMP, pamiętające czasy mauretańskiej dominacji domy i wyniosłe mury jezuickiego uniwersytetu. Przybysz w Évorze nie może jednak pozwolić sobie na luksus historiozoficznych rozważań. Miasto jest wszak tak bogate, że szkoda każdej chwili. Nadto do rzeczywistości przywołuje go i... żołądek. Zjadamy obiad w jednej z rozlicznych restauracji. Oczywiście, à la alentejano! Zupa wprawdzie mocno przypomina nasz narodowy przysmak, czyli kapuśniak, ale drugie danie tchnie już pełną egzotyką: są tu i południowe jarzyny, i owoce morza, i kawałki baraniego mięsa. Oczywiście, nie może zabraknąć wina – także z Alentejo.
Wzmocnieni znacznie na ciele ruszamy znowu w świat przygody z Évorą. Oglądamy Plac de Geraldo, na którym niegdyś, do 1570 roku, stał wspaniały tryumfalny łuk rzymski. Zburzono go, aby zrobić miejsce dla niezbyt interesującego architektonicznie kościoła pod wezwaniem św. Antoniego. Docieramy wreszcie do katedry. To bez wątpienia jedna ze wspanialszych katedr Portugalii. Masywne romańskie wieże, olbrzymi portal wejściowy z podtrzymującymi go apostołami, obok zaś – gotyckie, o surowych wnętrzach krużganki. Wszystko to posiada niewątpliwie sporo uroku. Moją uwagę zwraca jednak przede wszystkim wznosząca się nad prezbiterium olbrzymia, pokryta lśniącymi w słońcu łuskami z miedzianej blachy, otoczona maleńkimi wieżyczkami kopuła. Nie spotkałem jeszcze podobnej budowli. Jako żywo zdaje się przypominać świat z baśni. Z zewnątrz podobna jest do potężnego szyszaka wojownika arabskiego, wewnątrz, rozświetlona promieniami słonecznymi, głosi radość istnienia, wartość dzieła ręki mistrza, który nie mógł być ani mistykiem, ani samotnikiem, który żył całą pełnią życia. Zauroczony „zimborium” nie jestem już w stanie docenić skarbów ukrytych w katedralnym muzeum. Nawet sławna Virgem de Marfim (Matka Boska z kości słoniowej) nie robi na mnie większego wrażenia. A przecież powinna: wszak to rzeźba bardzo nietypowa; po otwarciu jej wnętrza tworzy tryptyk z dziewięcioma scenami z życia NMP...
Z żalem opuszczamy katedrę. Ale słońce chyli się coraz niżej. A chcieliśmy jeszcze zobaczyć miejscowe muzeum regionalne. Niestety, nie wzbudza w nas zachwytu. Może to sprawa naszego zmęczenia. Ale chyba nie tylko. Zbiory archeologiczne i rzeźby sakralnej bez wątpienia posiadają sporą wartość. Ale w rozległych salach, w których eksponowane jest malarstwo, wieje nudą. Kilka obrazów ze szkoły niderlandzkiej, przede wszystkim osiem dzieł z głośnego poliptyku Virgem de Gloria (cztery inne obrazy tego poliptyku znajdują się w Muzeum Sztuki Dawnej w Lizbonie) stanowią bez wątpienia największą atrakcję tej ekspozycji. Liczne natomiast obrazy mistrzów portugalskich nie zachwycają. Wręcz rażą swą nieporadnością kompozycyjną i kolorystyczną, nieumiejętnością rysunku.
Czas pomyśleć już jednak o powrocie. Pociąg powrotny odchodzi wprawdzie późno, wokół nas ciemno. Na uliczkach nieliczni przechodnie. Wypijamy w schludnej kawiarence „pożegnalną” kawę i dalej... do domu. Zanim jednak ostatecznie opuścimy Évorę, przychodzi nam jeszcze odbyć dosyć długi spacer wzdłuż wysokich, świetnie zachowanych murów obronnych miasta. Nad nami wygwieżdżone niebo, ciepło. Obok miasto zapadające we wczesny sen. A my w drodze do położonej blisko półtora km od miasta stacji kolejowej rozmawiamy o swoistym uroku stolicy Górnego Alentejo. Niegdyś Rzymianie nazwali ją Liberalitas Julia. W ósmym wieku przeszła w ręce Arabów. W 1166 roku odbił ją z rąk Maurów Geraldo sem Pavor (Nieustraszony Geraldo). Legenda powiada, że późną nocą, kiedy miasta strzegli nieliczni strażnicy mauretańscy, Geraldo wdrapał się na mury posługując się pikami, które wbijał między kamienie: za sobą pociągnął innych i... wyzwolił miasto. Czy wchodził na te same mury, obok których idziemy teraz prawie w zupełnych ciemnościach? Nie wiem. Zresztą to nieważne. Ważne jest jedno: oto kończy się nasze spotkanie z niezwykłym miastem. Kończy się spotkanie z Évorą, która bez przesady ma prawo do przydomków w rodzaju: „raju archeologów”, „raju malarzy”... Opuszczamy Évorę, która pogrąża się w ciemnościach nocy. Czy ją jeszcze zobaczę?W królestwie Algarve
T ak się jakoś złożyło, że w czasie pięciogodzinnej podróży pociągiem z Lizbony do Faro zacząłem w pewnym momencie rozmyślać o zmarłym niedawno profesorze Uniwersytetu Warszawskiego, Julianie Krzyżanowskim. Przypomniałem sobie przeglądane prace tego znakomitego uczonego, przede wszystkim jednak bezcenną Systematykę bajki polskiej. Przywołał tam Krzyżanowski m.in. rozliczne odmiany jednej z piękniejszych bajek: o wyprawie do zaczarowanej krainy. Raz tą krainą jest szklana góra, to znów złoty zamek czy królestwo śpiącej królewny. Znamienne, że w każdej z licznych wersji bajki występuje ten sam schemat: śmiałek, który zdecydował się na wyprawę do zaczarowanej krainy, musi odbywać ją samotnie, musi przy tym pokonać rozliczne przeszkody, wykazać się hartem ducha. Dopiero wówczas może osiągnąć upragniony cel.
Przypomniała mi się ta bajka właśnie teraz nie bez przyczyny. Wszak jadę do sławnego Algarve. Do Algarve osnutego legendą. Do krainy „niepowtarzalnej”, „jedynej”. Do Mekki turystów z całej bodaj Europy. Do Algarve obsypanego kwieciem migdałowców. Do Algarve – królestwa słońca. Do Algarve... Jadę samotnie. Oczywiście, jak chce ludowa bajka, pokonuję przeszkody. Nie, nie na miarę tych z baśni. Na szczęście mamy wiek dwudziesty. Przeszkody, które wzniosła Matka-Natura na drodze do Algarve pokonuję stosunkowo łatwo. Najpierw jest więc Morze Słomiane. Tę przeszkodę pokonuję dość szybko (ok. 40 min.) i wygodnie: statkiem. W Barreiro wsiadam do podstawionego pociągu i już jadę do Algarve. Najpierw przejeżdżam przez kraj nizinny. Dookoła ciągną się kilometrami podtopione pola ryżowe. Oglądam takie pola po raz pierwszy w życiu. Oczywiście, natychmiast stają mi przed oczyma nasze małopolskie szachownice: tu także pełno miedz. Tyle tylko, że te miedze tutaj, w Portugalii, wyznaczają nie granice posiadłości, ale granice poletek. Są wysokie. Mają oddzielać od siebie pola, na których woda stoi, od tych, z których już ją spuszczono do biegnących obok kanałów. Jest wczesna wiosna. Na polach ryżowych jeszcze spokój. Tu i ówdzie tylko z motyką w ręku pilny gospodarz poprawia przekopy, umacnia miedze-brzegi. Po pokonaniu ryżowych mokradeł wjeżdżam w półpustynne, piaskowe tereny, zarośnięte z rzadka posadzonymi sosnami. Sosny są w większości małe, karłowate, niewydarzone. Widocznie ziemia tu uboga, grunt kamienisty. Ale chyba nie tylko to zaważyło na ubóstwie krainy sosny. Okazuje się, że bodaj każde z tych drzew zostało przez człowieka okaleczone. Bez względu na to, czy jest to drzewo wysokie na kilkanaście metrów, czy też tylko wątła, pokręcona ofiara wiatrów i kamienistego podłoża, na każdej porobiono nacięcia, do każdej przyczepiono małą puszkę, z każdej cieknie żywica. Smutny to widok. Po pewnym czasie jednak ustępuje. Już bowiem wjeżdżam w kraj zupełnie inny. W kraj ponury: do królestwa korkowego dębu! Przypominają mi się niegdysiejsze lekcje szkolne z geografii, na których profesor dowodził, że dąb korkowy jest jednym z głównych bogactw naturalnych Portugalii. Nigdy jednak nie wyobrażałem sobie, jak wygląda owo bogactwo. A widok to przygnębiający. Dziesiątki i dziesiątki kilometrów drogi pośród drzew, którym odarto korę. Ciemnobrunatne pnie na prawo i lewo, z przodu i z tyłu. Straszą! Zdają się wołać: barbarzyństwem było pozbawienie nas osłony! Tutaj tego „barbarzyństwa” dokonano z prawdziwym mistrzostwem. Wszak od wieków Portugalczycy specjalizują się w uprawie tego drzewa. Równo, jakby od linijki poodcinano korę od pni i grubszych gałęzi. Każdy z dębów stojących przy torach kolejowych otrzymał nadto jakiś symbol: CP-9. Nie wiem co on oznacza. Prawdopodobnie jest to znak własności: iż drzewo należy do tej a nie innej spółki. Oczywiście, dobrze rozumiem, że tak trzeba, że po to sadzi się dąb korkowy, aby ściągnąć z niego korę. Ale mimo wszystko nie mogę się z tym pogodzić. Toteż z utęsknieniem oczekuję na moment, kiedy wreszcie znikną za oknami owe koszmarne gołe pnie. Chwila ta odciąga się jednak. Minęliśmy już dawno równiny Niskiego Alentejo, od dłuższego czasu pociąg przedziera się przez kraj pagórkowaty, jako żywo przywołujący w pamięci nasze piękne Beskidy, a dookoła ciągle korkowe dęby, ciągle skaliste, pokryte czerwonobrunatną ziemią wzniesienia. Dopiero koło miasteczka Tunes krajobraz zmienia się radykalnie. Pociąg zmienia teraz kierunek: nie jedziemy już na południe, jedziemy na wschód. Do Faro. Do stolicy Algarve. Jest południe. Na niebie świeci piękne, wiosenne słońce. Wszak to początek marca! W licznych osadach i miasteczkach, przez które przejeżdża teraz mój pociąg, widzę opalonych, spacerujących, w samych koszulach przechodniów. Uwagę moją przyciągają jednak przede wszystkim sady. Bo Algarve to kraina sadów! Żałuję trochę, że nie wybrałem się na tę wyprawę kilka tygodni wcześniej, w lutym. Wówczas mógłbym zobaczyć Algarve w blaskach różowofioletowego kwiecia migdałowców. Dziś sady migdałowców pokryte są już zielonymi liśćmi. Tylko od czasu do czasu można jeszcze zobaczyć drzewko migdałowca okryte niezwykle delikatnym kwiatem. Stratę tę z nawiązką wynagradzają mi jednak plantacje drzew pomarańczowych. Podobno pomarańcze z Algarve należą do najlepszych na świecie. Nie wiem, nie jestem bowiem w tej dziedzinie fachowcem. Jedno muszę jednak przyznać: położone na łagodnych wzgórzach bądź na nadmorskich nizinach Algarve sady pomarańczowe wyglądają przepięknie. Obwieszone złotymi owocami gałęzie zwisają do samej ziemi. Nadeszła właśnie pora zbiorów: cytrusowe żniwa! Widziałem już kiedyś, w drodze do Évory, plantacje drzew pomarańczowych. Ale tak pięknych, tak obfitych, tak grających w słońcu sadów jeszcze nie widziałem. Toteż wracam teraz do mojego wspomnienia o Julianie Krzyżanowskim i Systematyce bajki polskiej: a jednak – myślę – sprawdziły się oczekiwania! Pokonałem „przeszkody”: morze, bagna, półpustynną krainę niemiłosiernie okaleczonej sosny i ciemne królestwo korkowego dębu. Dotarłem wreszcie do zaczarowanej krainy: do Algarve!
Algarve to najmniejsza dzielnica Portugalii. Rozciąga się wzdłuż południowego wybrzeża. W przeszłości mieszkali tu podobno Fenicjanie i Ligurowie, Grecy, Celtowie, Kartagińczycy i Rzymianie. Przez kilka stuleci panowali tu Wizygoci. Po nich – Arabowie. Dopiero od XIII w. Algarve stało się integralną częścią Portugalii. Tak bujna przeszłość, a przede wszystkim – pięć wieków panowania tutaj Maurów, pozostawiła oczywiście widoczne ślady. Przede wszystkim wytworzył się pewien typ psychiki mieszkańców tej krainy. Są bardzo otwarci, komunikatywni. Chętnie nawiązują rozmowę. Przypominają też bardzo mocno Prowansalczyków. Zarówno właścicielka pensjonatu w Faro, u której się zatrzymałem, jak spotkani w porcie rybacy, uroczy staruszek z Silves czy też młody człowiek z Lagos, który wystąpił w roli mojego przewodnika po mieście, wszyscy okazali się ludźmi pogodnymi, o dużym poczuciu humoru, a przy tym – znakomitymi gawędziarzami.
Jedni mieszkańcy Algarve pracują na plantacjach drzew pomarańczowych i migdałowych. Inni jednak (i to chyba w większości) żyją z morza: są rybakami. Uchodzą za specjalistów w dziedzinie połowów sardynki i tuńczyka. Niestety, nie widziałem połowów tuńczyka. A widowisko to podobno imponujące. Opowiadali mi rybacy z Faro, że łowi się tę rybę dwa razy w roku. Ławice tuńczyka pojawiają się tuż przy brzegach Algarve w kwietniu. Podążają wówczas z zachodu na wschód – na tarło. Atum – tak nazywa się po portugalsku tuńczyk – jest wówczas gruby i tłusty. Rybacy wyjeżdżają na połów na kilku łodziach. Zarzucają sieci, po czym „zamykają” koło i rozpoczynają tzw. copejo, czyli nabijanie ryb na osadzone na mocnych drągach haki i wciąganie ich do łodzi. Ponieważ okazy są ogromne (sięgają do dwu metrów długości, ważą zaś ok. 100–150 kg), niemożliwe jest wyciąganie sieci z tuńczykami. Każdą rybę trzeba wyciągać z osobna. Moi rozmówcy są widać niezłymi fachowcami w tej dziedzinie. Korzystam więc z okazji i notuję, że pierwsza tura połowów: od kwietnia do czerwca zwie się połowem de direito („z prawej”); druga – w lipcu i sierpniu – kiedy ławice tuńczyka wracają z tarłowisk i płyną ze wschodu na zachód, zwie się połowem de revés („z ukosa”).
Sadownictwo i połowy rybne od wieków były specjalnością mieszkańców Algarve. W ostatnim czasie doszła do tego zestawu jeszcze jedna specjalność: hotelarstwo. Można się o tym przekonać już w Faro. Miasto to niezbyt duże. Liczy dziś ok. 30 tysięcy mieszkańców. Myślę, oczywiście, o stałych mieszkańcach. Bo przecież liczba ich znacznie wzrasta w czasie sezonu turystycznego. Choć na dobrą sprawę sezon turystyczny trwa tu przez cały rok. Teraz, w marcu, na głównym deptaku miasta częściej słychać język angielski niż portugalski. Także w restauracjach karty z „menu” wypisywane są w dwu językach: portugalskim i angielskim. Jeśli tak jest teraz, w marcu, to co dzieje się tutaj w czerwcu bądź lipcu, kiedy z całego świata, przede wszystkim jednak ze Stanów Zjednoczonych, zjeżdżają tu turyści?! Przyjeżdżają, bo Portugalia jest dla nich krajem niezwykle tanim (co najmniej trzykrotnie tańszym niż Francja!). A można tu, w Algarve, zażyć kąpieli w krystalicznie czystej wodzie Atlantyku, znacznie przy tym nagrzanej.
Pojawienie się nowej kategorii ludzi wśród mieszkańców Algarve widać przede wszystkim w krajobrazie Faro. W samym centrum, przy głównym basenie, wznosi się potężny, nowoczesny hotel „Eva”. Tuż obok, następny. Miasto jest w stadium gruntownej przebudowy. Znikają, niestety (a może na szczęście?), niskie, parterowe, małomiasteczkowe domki. Na ich miejscu strzelają w górę wysokie, kilkunastopiętrowe budynki. Często są to hotele. Jak choćby ów, wznoszony tuż przy kościele karmelitów, o wymiarach wręcz monstrualnych (oczywiście, w skali tego miasta). Faro oferuje przybyszowi ciepłe plaże, możliwości uprawiania jachtingu, świetną kuchnię. Nie zachęca turysty do oglądania zabytków. Przede wszystkim chyba dlatego, że ich ma bardzo niewiele. Resztki murów obronnych starego miasta powoli rozsypują się. Muzea zamknięte o tej porze roku na cztery spusty. W dosyć ładnej, na poły arabskiej, na poły gotyckiej katedrze (była dawniej meczetem), cicho i ciemno. Za to na okolicznym placu głośno: to ćwiczą dziecięce zespoły. Chłopcy przy wtórze werbli wygrywają na trąbkach takt marsza, dziewczynki zaś doskonalą technikę obracania pałeczkami. To tak popularne na południu Francji „mażoretki”. Widocznie z nastaniem sezonu turystycznego rozpoczną wędrówki po mieście w swych bajecznie kolorowych strojach!
Faro mnie nie zachwyciło. Wyjechałbym też z niego zapewne zawiedziony, gdyby nie... Właśnie, gdyby nie wydarzenie, jakie dane mi było przeżyć rankiem nazajutrz po moim tu przyjeździe. Była niedziela. Spałem w wygodnym, schludnym pokoju w pensjonacie przy ulicy Alfonsa Henriquesa. Około godziny siódmej rano obudziły mnie nagle... dzwony. Wstałem, otwarłem okno. Do pokoju wdarło się świeże słońce. A z nim niezwykła melodia kurantów. Nie wiedziałem, skąd płynie. A była tak dźwięczna, tak miła uchu, że słuchałem jej z prawdziwą radością. Ponieważ powtarzała się odtąd co kilka minut, zdecydowałem się odszukać miejsce, z którego płynie. Udałem się na poszukiwanie kurantów. Miasto jeszcze spało. Tylko tu i ówdzie spotkałem jakiegoś wczesnego przechodnia. Wreszcie odkryłem: to grały dzwony na wieży kościoła Nossa Senhora do Monte de Carmo! Najpiękniejszego bez wątpienia kościoła w Faro. W odpowiedzi na dźwięk kurantów z różnych stron miasta przez duży plac spieszyli do kościoła wierni. Nie było ich wielu, w większości starsi. Wszedłem. Zaczęło się nabożeństwo. Ksiądz, kilkanaście sióstr zakonnych, grupa kilkudziesięciu wiernych. Umilkły kuranty. Zaczęły się piękne, na nieznaną mi nutę śpiewy. Nie zdołałem już oglądnąć kościoła z bliska. Tylko w obszernym przedsionku wyczytałem na tablicy, że to tutaj, w tym kościele, w 1808 r. proklamowano niepodległość... Królestwa Algarve! Uradowałem się. A jednak „królestwo Algarve” istniało rzeczywiście, nie tylko w mojej wyobraźni! Czas jednak pożegnać Faro. O dziewiątej odjeżdża jeden z nielicznych pociągów do Silves. A ja właśnie chcę dostać się tam, do Silves!
Już przed kilkoma miesiącami miasto to wzbudziło moją ciekawość. Oto w jednej z mych pierwszych lektur portugalskich, w Historii Portugalii powszechnie tu cenionego autora, Oliveiry Martinsa, znalazłem wręcz frapujący opis Silves – stolicy mauretańskiego państwa położonego na południu Półwyspu Iberyjskiego, które zwało się bodaj Chenchir (Szenszir). Pisał Martins, że w wiekach X–XII Silves było potężnym miastem, dziesięciokrotnie (sic!) liczniejszym od ówczesnej Lizbony. Zafascynowała mnie przede wszystkim informacja o tym, iż owo Silves było miastem poetów i filozofów. Do tutejszych pałaców, zbudowanych z największym przepychem, zjeżdżali na wypoczynek Arabowie z dalekiej Afryki, z Mauretanii. Rządzili tu królowie-poeci (w notatkach znalazłem dwa nazwiska: Al-Mohtamide i Ibn Ammar). Martins pisał także, że z rąk Maurów wydarli to miasto krzyżowcy wraz z wojskami króla Portugalii, Sancho I. Do Silves trzeba zatem jechać.
Po godzinnej podróży wysiadam na małej stacyjce. Z pociągu (dziwny to pociąg: spalinowa maszyna ciągnie za sobą dwa wagony!) wysiada jeszcze trzech innych podróżnych. Przed stacją stoi autokar. Kierowca, którego pytam o drogę do miasta, powiada, iż miasto leży w odległości trzech kilometrów. Zaprasza mnie przy tym, abym wsiadł, on bowiem tam właśnie jedzie. Po kilku minutach jestem już w Silves. Miasto zobaczyłem wcześniej. Kiedy bowiem autobus zaczął zjeżdżać z wysokiego wzniesienia, ukazało się przede mną Silves w całej okazałości, na zboczu drugiego wzniesienia. Położone amfiteatralnie, ciągnie się od dołu ku górze. Na szczycie czerwieni się jego korona: potężne mury dawnej twierdzy.
Dzisiejsze Silves właściwie w niczym nie przypomina tego miasta, o którym czytałem w książce Martinsa. Mieszka tu chyba nie więcej niż dziesięć tysięcy ludzi. Życie toczy się sennie, powoli. Ot, jeszcze jedno zagubione prowincjonalne miasteczko – myślę – gdy wspinam się ku górze, ku castelo (zamkowi). Ale nagle zatrzymuję się. Stoję bowiem przed piękną gotycką świątynią. To Sé, czyli katedra. Wybudowana w wieku XIV przez króla kastylijskiego przyciąga wzrok swym gotyckim urokiem, swymi strzelistymi łukami, swą smukłością, swym nastrojem. Katedra piękna. Sporo w niej jakichś grobów. Ale mnie spieszno wyżej, do twierdzy. Wreszcie przekraczam bramę. Staję w obrębie zamku. Staję i oczom nie wierzę: w miejscu, gdzie winien być plac broni, gdzie należałoby się spodziewać budowli dla wojska jeśli już nie dla króla, rosną drzewa i kwiaty. W warowni po prostu założono park. Jedynie spiżowy pomnik króla Sancho I postawiony na jego skraju przypomina, że kiedyś, przed wiekami, toczyły się tu krwawe boje. Wchodzę na wyniosłe mury twierdzy. Udaję się na ich obchód. Zajmuje mi to ok. pół godziny. Z wysokiej baszty spoglądam na okolicę. Widać daleko. Powietrze przeźroczyste, wiosenne. Staram sobie zdać sprawę z tego, jak wyglądała ta twierdza w czasach, gdy panowali w Algarve Arabowie. Przecież oni ją tutaj wznieśli. Oni też bronili jej przez długie wieki. Kiedy wreszcie w 1189 roku zjawili się w Silves na swych siedemdziesięciu trzech okrętach nieproszeni goście z dalekiej Flandrii i Fryzji – prowadzeni przez groźnego Walardingena krzyżowcy – kiedy z drugiej strony nadeszły wojska króla portugalskiego, Sancho I, przez sześć i pół tygodnia bronili się Maurowie w tych właśnie murach. Wreszcie wycieńczeni głodem i pragnieniem musieli się poddać. Wyprowadził ich nieszczęśliwy król, Ibn Uazir. Którędy poszli? Chyba tędy, na wschód, w stronę Sewilli. Bo przecie tam wciąż jeszcze istniało silne państwo arabskie.
Kiedy tak spaceruję teraz po murach twierdzy w Silves, kiedy oglądam cztery młode dziewczyny, które robią sobie pamiątkowe zdjęcia przy pomniku Sancho I, przypomina mi się nagle wyczytana kiedyś w jakimś zbiorze legend portugalskich piękna opowieść o królowej Gildzie. Wszak to w Silves miała mieszkać ta królowa. Pochodziła z dalekiego kraju na północy Europy. Może z Polski? Obdarzona niezwykłą urodą oczarowała króla Al-Gharbu, czyli dzisiejszego Algarve. Pojął ją za żonę, umieścił w przepięknym pałacu w Silves. Wszystko miała Gilda do swojej dyspozycji. A przecież smutek okrywał jej czoło. Na usilne błagania czułego małżonka wyznała przyczynę owego smutku: oto w tej szczęśliwej krainie brakuje jej bardzo... śniegu! Ona, mieszkanka Północy, tęskni za śniegiem! Zmartwił się bardzo król Al-Gharbu. Po kilku dniach zwołuje nagle wszystkich swych emirów i kaidów, swych wojskowych i naczelników cywilnych. Nakazuje im, by ze wszystkich stron rozległego królestwa Arabów sprowadzili do Silves, do Algarve... drzewa migdałowca. I tak uczyniono. Upłynęło dwanaście pełni księżyca. I jeszcze raz dwanaście. Nadszedł miesiąc luty. Wszedł król Al-Gharbu do sypialni swej małżonki, uroczej Gildy. Ujął ją za rękę i poprowadził długimi korytarzami na mury twierdzy, na najwyższą basztę. Spojrzała wokoło królowa i wydała okrzyk radości: wokół, jak okiem sięgnąć, leżał... śnieg. Jej śnieg! Śnieg Północy! To kwitły właśnie... migdałowce!
Dziś z baszt twierdzy w Silves nie widzę śniegu, choć też tęsknię za nim. Niestety, przekwitły już migdałowce! Dziś z baszt twierdzy Silves widzę brunatno-czerwone mury rozciągającego się u stóp miasteczka. Nie, nic nie jest w stanie przywrócić dni świetności Silves. Toteż smutny schodzę na dół, drogą prowadzącą ku rzece, w kierunku stacji kolejowej. Przed odjazdem wstępuję jeszcze do pierwszej z brzegu restauracji – na obiad. Przy jednym stoliku widzę pięciu dyskutujących zawzięcie mężczyzn. Wita mnie mocno w wieku podeszły staruszek. Rychło zjawia się także jego żona, równie wiekowa. Obiecuje przygotować obiad. Zapewnia, że oczywiście będzie typowy. Taki, jaki ona przygotowuje dla siebie i męża! Staruszka odchodzi do kuchni. Właściciel korzysta natomiast z okazji, bo ma „gościa”, kogoś „obcego”. Trzeba z nim porozmawiać. I płyną nam minuty na serdecznej rozmowie. Gospodarz opowiada o kaprysach płynącej obok rzeczki Arade i o historii tego oto starego mostu, który służy dziś tylko dla pieszych. Wspomina, że dawno, bardzo dawno temu na rzece tej toczyły się podobno wielkie bitwy. Dziś, w tej właśnie chwili (jest godzina trzynasta) wody tu zaledwie po kolana. Ale za 4–5 godzin, kiedy nastąpi przypływ morza, poziom wody podniesie się o 2,5 metra! Opowiada staruszek także i o dniu codziennym. Skarży się, że z rzadka zaglądają do Silves turyści. A cudzoziemcy jeśli się już zjawią, to tak, jak ów Szwed, co to mieszka tam na szczycie, w tej willi koło wiatraka! Tylko po to, by kupić tanią tu ziemię i budować swoje pałace. Pocieszam się w tej chwili, że choć jeden raz jestem w lepszej od turystów „dolarowych” pozycji: ziemi w Silves nie kupię, mam zatem zapewnioną sympatię lokalnego patrioty! Szybko muszę uporać się z obiadem. I choć nie bardzo przemawia do mnie kuchnia z Silves, godzę się z faktami. Trzeba się spieszyć, wszak niedługo odjeżdża pociąg do Lagos.
Lagos to ostatni etap mojej wyprawy do Algarve. Zaplanowałem sobie wcześniej trasę tej wyprawy i staram się ściśle trzymać planu. Jak dotychczas, udaje się. Jestem zatem w Lagos. W owym Lagos, które słynie z przepięknych plaż (rzeczywiście piękne: na nich już pierwsi zwolennicy słonecznych kąpieli!). Jestem w Lagos, z którego w 1578 roku wyruszył na sławną, a tak nieszczęśliwie zakończoną wyprawę wojenną król-fanatyk, Sebastian. W tym Lagos, w którym przybyszowi w oczy rzuca się przede wszystkim olbrzymi port rybacki. W długiej, do dwu kilometrów ciągnącej się zatoce (będącej zarazem ujściem rzeki Bensafrim) stoją rozliczne łodzie i statki rybackie. Odpoczywają. Jedne kolorowe, inne szare, wypłowiałe, jedne nowoczesne, inne stare. Wszystkie kołyszą się na łagodnej fali. Tylko na nabrzeżu panuje ruch. Szeroką, dwukierunkową szosą-autostradą suną samochody: jedne w kierunku Sagres, inne – do Faro. Wyżej zaś błyszczy bielą domów miasto. Wędruję po nim wzdłuż i wszerz. Wszędzie cicho, spokój. Na uliczkach wygrzewające się w słońcu psy. Głośniej tylko wewnątrz kafejek i barów. Przypadkowy przewodnik pokazuje mi kilka kościołów. Pokazuje także drogę do muzeum. Mieści się ono w klasztorze św. Antoniego. Zebrano w nim pamiątki po dawnej świetności Lagos, świetności sprzed trzęsienia ziemi w 1755 roku, które w gruzach położyło całe miasto. Są tu wykopaliska archeologiczne, ale także i przedmioty sztuki ludowej, interesujące eksponaty sztuki sakralnej, a także bardzo liczne i ciekawe zbiory numizmatyczne. W kilku salach wiszą obrazy miejscowych malarzy. W większości niezbyt ciekawe. Zapisuję sobie jednak kilka nazwisk tych, którzy wyróżniają się bądź to lepszym warsztatem, bądź też szczególnym przywiązaniem do regionu. To Ventura Montinho i Gabriel Constante, Lazaro Veloso i Carlos Ramos, Francisco Branco, Manuel Tavares. Główną atrakcją muzeum w Lagos jest jednak sama kaplica św. Antoniego. Kaplica ta (a właściwie mały kościół) może przyprawić o zawrót głowy. W całości pokryta została pozłacanymi barokowymi rzeźbami: od wejścia do ołtarza, od posadzki po sklepienie. Nie spotkałem jeszcze w swych wędrówkach po Portugalii takiego kościoła. Przyciąga, ale i odpycha, przeraża. Nie, nie potrafię tu zatrzymać się dłużej. Błądzę po ulicach, oglądam walące się mury miejskie. W tyle za nimi wyrastają nowe osiedla. Schodzę na dół. Staję na placu Infanta Henryka. Pośrodku pomnik wielkiego poprzednika Vasco da Gamy i Cabrala. Nagle z boku spostrzegam to, czego szukałem: wsparty na kolumnach dom. To ten dom! To tutaj właśnie – jak kiedyś wyczytałem – znajdował się pierwszy na kontynencie europejskim targ niewolników. W 1441 roku niejaki Antăo Gonçalves przywiózł z Afryki grupę czarnych niewolników właśnie do Lagos. Tu, pod tymi kolumnami, miano – jak głosi legenda – dobić pierwszej transakcji. Nie wiem, czy to legenda historyczna. W każdym bądź razie postanawiam to smutne miejsce uwiecznić na zdjęciu. Ale oto nagle zaczepia mnie dwu panów w starszym wieku: obaj w bardzo wesołych humorach. Proszą o pamiątkowe zdjęcie. Oczywiście, korzystam z nadarzającej się okazji. Ustawiam obu amatorów mocniejszych napojów pod „historycznymi” kolumnami i robię im zdjęcie. I tak oto potomkowie dawnych zdobywców zajęli miejsce swych niegdysiejszych ofiar: zajęli je dobrowolnie, wręcz z radością. Niestety, niewolnictwo nie znikło, trwa nadal. Zmieniło tylko swe formy...
Kiedy pod wieczór udaję się na stacją kolejową, by powrócić do Lizbony, w basenie portowym Lagos trwa już ożywiony ruch. Jest pora przypływu. Mimo iż to dzień świąteczny, ze wszystkich stron miasta spieszą tu rybacy. Z wypełnionymi prowiantem koszykami w ręku kierują się do swych łodzi. Ryba nie rozróżnia dni tygodnia. Trzeba ją łowić. Trzeba zarabiać na życie.
Moja wizyta w Algarve dobiega końca. Usiłuję teraz, w przedziale wagonu, ogarnąć ją w całości. Raz jeszcze przemyśleć. Przygotowywałem się do tej wyprawy dosyć długo. Czy spełniły się moje nadzieje? Chciałem zobaczyć Algarve. Zobaczyłem je. To prawda, że nie całe, że tylko w zarysach. Myślę jednak, że warto było wybrać się na tę wyprawę. Nagle jednak przerywam wątek myśli. Oto bowiem do przedziału wchodzi młody człowiek. Wręcza mi trzy ulotki. Rzucam okiem: „Bezwstyd rządu!”, „Hipokryzja”, „To nie może trwać!” Zaczynam czytać. Dowiaduję się, że w czasie dwu miesięcy sprawowania rządów w Portugalii przez prawicowy rząd Aliance De Direita (AD) cena chleba wzrosła o 19,8%, cukru – o 25%, ryżu – o 20%, margaryny – o 17%, oleju – o 21,3%... Czytam, że rząd prowadzi „antyludową” politykę. Pociąg zatrzymuje się na kolejnej stacji. Nad peronem wisi olbrzymimi literami wypisane hasło-zawiadomienie, iż pracownicy portugalskich kolei państwowych w dniu 12 marca na znak protestu przeciw polityce rządu AD przystępują do strajku. Pociąg podąża dalej i dalej. Przede mną w przedziale siedzą dwie młode dziewczyny. Jedna ma może piętnaście lat, druga – trzynaście. Przysłuchuję się trochę ich rozmowie: jadą do Lizbony. Do pracy. Nagle, na jednej z kolejnych stacji, starsza prosi młodszą, by ta odczytała nazwę miasta, w którym jesteśmy. Młodsza usiłuje poskładać litery (jest ich pięć), ale jej się nie udaje. Pomagam. Nawiązuję rozmowę. Okazuje się, że obie dziewczyny są analfabetkami. Nie umieją czytać ani pisać! Trudno mi w to uwierzyć. Wprawdzie parę dni temu wyczytałem w jednej z gazet, że 37% kobiet portugalskich nie umie pisać ani czytać, ale przeszedłem nad tym faktem do porządku dziennego. A tu nagle los zetknął mnie z dwiema młodymi, bardzo młodymi analfabetkami. Jaka przyszłość czeka te dziewczyny?
Nie, nie jest dziś Algarve królestwem z bajki! Nie jest dziś Portugalia zaczarowaną krainą. To kraj pełen konfliktów, kraj bogactwa, ale i nędzy. Kraj jednak pełen nadziei. Czy stanie się kiedyś wymarzoną oazą szczęścia? Daleka, bardzo daleka jeszcze przed nią droga.