- W empik go
Moja rodzina na piętrze - ebook
Moja rodzina na piętrze - ebook
Saga rodzinna, która bawi i wzrusza do łez!
Tosia Pogorzelska to sędziwa staruszka obdarzona mądrością życiową, dowcipem i ciętym językiem. W życiu widziała już wszystko i mało co ją dziwi. Dlatego postanawia, że kresu życia doczeka we własnym domu. Popija sobie egzotyczne herbatki, a czasem coś mocniejszego, gotuje i próbuje nadążyć za współczesnym światem. Przyjmuje gości – rodzinę i sąsiadów – służy radą, pociesza, obdarza ciepłem.
Pieniędzy jej nie brakuje, bo ciotka Pola zapisała jej w spadku olbrzymi majątek. Ale ciotka Pola to nie tylko bogata krewna, która już odeszła. To barwna postać, która wywarła ogromny wpływ na Tosię. Wyrwała ją z zapadłej wsi i przyjęła w stolicy, pokazała jej, co znaczy żyć pełnią życia. Sama nieustannie szukała recepty na szczęście.
Starsza pani wraca myślami do tej znajomości, wspomina losy zwyczajnej polskiej rodziny i jej niezwykłych członków – poczynając od lat 40. i 50. po okres transformacji i początek nowego tysiąclecia. To historia, która wzrusza, bawi i koi.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8034-999-4 |
Rozmiar pliku: | 895 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od roku planowałam w praktycznych szczegółach moje niewychodzenie z domu. Polska, mimo wielkich pretensji zamieszkujących ją ludzi, nie była krajem nowoczesnym, bez opuszczania domostwa nie można było funkcjonować. Trudno było przeciętnemu obywatelowi wyobrazić sobie życie bez wizyty w urzędzie, spotkania z niechętną światu panią w okienku. Obok wszelakich urzędów odwiedzało się regularnie osiedlowe sklepy spożywcze, pocztę, przychodnię, aptekę, no i oczywiście kościół. Ja nie byłam wyjątkiem, jak wszystkie „moherowe berety” dreptałam raz do roku na plebanię w celu wniesienia opłaty na Zaduszki. Chciałam, żeby imię mojego zmarłego męża wyczytano w trakcie nabożeństwa wraz z innymi pomarłymi mężami. Wdowy ofiarowały znacznie gorętszą miłość małżonkom po śmierci niż za życia, krzątały się przy porządkowaniu grobowców w ponurym tańcu, machały ścierkami, przelewały wodę z plastikowej butelki do doniczki, wymieniały wkłady zniczy, wielki harmider panował przy tych czynnościach. Wybierałam różne pory dnia, żeby się z tymi wdowami nie spotykać oko w oko, ale kiedykolwiek nie poszłam, one już tam były ze swoim wielkim sprzątaniem. Nigdy nie miałam poczucia, że odwiedzam mojego męża Waldemara czy pielęgnuję jego pamięć, wysiadując na cmentarzu, dlatego byłam rzadkim gościem przy jego rodzinnym nagrobku.
Kościół katolicki wyznaczył naprawdę nazbyt wiele okoliczności, przy których trzeba było uiścić opłatę, bardzo rzadko „co łaska”, jednak najdroższe na liście wydatków były pogrzeby oraz rytuały pośmiertne. Na wydatki związane z pochówkiem nikt nie szczędził, liczba wieńców rzucanych na świeży grób niosła komunikat, jak bardzo cierpimy, na szarfach złotymi literami składano wzniosłe deklaracje o dozgonnej pamięci, okazałość nagrobka miała podkreślić szacunek dla zmarłej osoby. Kamieniarze w Polsce prosperowali wyśmienicie, moda na wymyślne nagrobki trwała w najlepsze, a płytę ozdabiało się już nie fotografią, ale portretem.
Interesowałam się trochę swoim własnym pogrzebem, aby moje dzieci nie musiały, gdy umrę, robić zrzutki, więc byłam na bieżąco. W parafii, gdzie pochowałam męża, trzeba było księdzu i kościelnemu wręczyć osiemset złotych, zanim ruszą tyłek na cmentarz. Potem, jeśli się chciało wysłać duszę nieboszczyka na skróty do nieba, trzeba było opłacić codzienne msze święte, zwane gregoriankami. Przez miesiąc, dzień w dzień, ksiądz miał wyczytywać intencje za spokój duszy zmarłego, a wierni żarliwie się modlić i prosić Boga, aby Ten jak najszybciej podbił przepustkę do Wieczności. Nawet nie chcę myśleć, co się dzieje z duszyczkami zmarłych, których rodzin nie było stać na opłacenie całego miesiąca modlitw. Poniewierały się gdzieś pewnie pomiędzy niebem a ziemią, pomstując, że za życia same nie opłaciły sobie gregorianek w parafii. Według taryfikatora mojej parafii przyspieszony lot w kierunku spokoju wiecznego kosztował półtora tysiąca złotych. Nie wniosłam tej opłaty, ale dałam księdzu tysiąc złotych akonto własnego pogrzebu, żeby w razie nagłego uderzenia fali inflacji, nie musiał prosić moich dzieci o dołożenie stówki czy dwóch. Trochę się zdziwił, ale pieniądze szybkim ruchem zgarnął, bez przeliczania wrzucił do szuflady. Miał taki sam zamiatający gest jak lekarz ordynator, który mojego męża obiecywał wyleczyć z raka. Tak samo zagarniał koperty, które lądowały w szufladzie, zanim się człowiek zorientował, że w ogóle jakiś ruch został wykonany. Dobiłam targu z wielebnym zeszłego lata, zamówiłam sobie _Te Deum_ w ostatnią drogę i ubłagałam, żeby baby idące za moją trumną nie śpiewały: „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie”… gdyż ta pieśń przygnębiała mnie jeszcze za życia, a co dopiero po śmierci.
Jacek Kubelski nadawał się wprost idealnie na mojego asystenta. Nieznośny był jako dziecko, ale lubiłam go właśnie za tę nieznośność. Kiedy ja się wprowadziłam do bloku, po śmierci Waldemara zmuszona opuścić jego dom rodzinny, rodzina Kubelskich mieszkała na górze już od roku. Jacek miał skończone pięć lat, a jego siostra trzy. Często przesiadywali na klatce schodowej, jedli ciastka, lody, czasami nawet wyjadali coś z rondla. Zatrzymywałam się wtedy przy nich pogawędzić jak równy z równym. Jacek był bardzo rezolutny, z wiekiem bystrość jego umysłu błysnęła dowcipem, ale nie stał się przemądrzały jak inne dzieciaki pyskujące w szkole i przekrzykujące się na podwórku. Lubiłam go, przypominał mi mojego syna Artura, kiedy ten był w jego wieku. Ich matka, Irena Kubelska nie cieszyła się moją sympatią. Była to kobieta chuda i wysoka, przypominała mi jakieś drzewo. Jej zawsze podkrążone piwne oczy osadzone były bardzo głęboko, jednak to cienkie brwi, wyregulowane niczym łuk triumfalny, szpeciły ją najbardziej. Nigdy się nie uśmiechała, czasami przy mówieniu ukazywały się jej porcelanowe zęby, nienaturalnie wielkie, sztucznie lśniące. Fryzurę miała Irena Kubelska od wieków jednakową, precyzyjnie ułożone ondulacją kasztanowe loki, przez które prześwitywała biała skóra głowy. W uszach dyndały złote kolczyki ozdobione rubinami, typowy wyrób radzieckiego jubilera.
Wyglądała na surową matkę i żonę, co to nigdy nie sprawia sobie żadnych przyjemności, nawet myślą. Pan Kubelski był jej przeciwieństwem. Pogwizdywane modne melodie rozbrzmiewały na klatce schodowej, kiedy wracał z pracy w pogotowiu. Zdaje się, że był tam kierowcą. Jego żona pracowała w fabryce leków Polfa. Kubelski kłaniał mi się zawsze nisko, rzucił miłe słowo, zapytał nieraz o samopoczucie, ponarzekaliśmy na pogodę, mijając się na schodach. W czasie wymiany zdań pobrzękiwał wielkim pękiem różnych kluczy i kluczyków zawieszonych u szyi czerwonego, kudłatego diabełka. Miałam nieodparte wrażenie, że ten człowiek zawsze się dokądś spieszy, robił wokół siebie zamieszanie, wprowadzał nerwowość, więc nie zajmowałam go długo pogawędką. Irena Kubelska rozmawiała ze mną niezwykle rzadko. Kiedy spotykałyśmy się przypadkiem, posyłała mi wymuszone moim spojrzeniem suche „dzień dobry”, po czym uciekała do swojego mieszkania. Co niedziela, a także we wszystkie święta, matka prowadzała dzieci do kościoła, trzymając je mocno za rączki. W drodze do świątyni poprawiała im ubranka, grzebała w ich fryzurach, szturchała, przypominając, żeby prostowali plecy, nie rozglądali się na boki, nie stykali łokciami. Jackowi mówiła: „Nie garb się”, a Agacie: „Nie szuraj butami”. Nie słyszałam, żeby z nimi normalnie rozmawiała, wydawała dyspozycje głosem konduktorki pociągu. Istniało jednak spore ryzyko, że kiedyś się zbuntują, pod czuprynami czaiła się niezgoda na ten matczyny reżim, ale póki byli mali, podporządkowywali się bez szemrania. Nie wiem, na jakiej glebie wyrosła osobowość matki Jacka i Agaty, ale nie był to społeczny czarnoziem. Mieszkali bezpośrednio nade mną, a cienkie ściany nowoczesnego budownictwa PRL-u przepuszczały odgłosy życia codziennego tej typowej polskiej rodziny dwa plus dwa. W kalendarzu zaznaczyłam dzień, kiedy ojciec Jacka i Agaty wyszedł z domu „po papierosy”, i nie wrócił. Był to dzień po pierwszej komunii Agaty.
Pogoda tej niedzieli zapisała się w mojej pamięci jako wyjątkowo paskudna. Niebo pękło nad naszą dzielnicą, z chmur zaczęła się wylewać woda, ogromne ilości, cały wodospad. W samo południe deszcz nagle ustał, przejaśniło się, więc zdecydowałam się wyjść na balkon, oskubać stłuczone deszczem liście kwiatów. Wokół bloku, na trasie do kościoła, gdzie dzieciaki miały zadeklarować swoją wierność Kościołowi i przyjąć po raz pierwszy Komunię, utworzyły się brudne kałuże. Czarna maź kleiła się do butów, rozbryzgiwała przy każdym, najdelikatniejszym choćby kroku. Obserwowałam z okna, jak dziewczynki szły, unosząc w górę swoje przepyszne białe kreacje. Stąpały z wielką ostrożnością i namaszczeniem, a nie było to łatwe, ponieważ ich ścieżka usłana była małymi bajorkami niczym pole minami. Śledziłam uważnie ten szacowny pochód z balkonu, zastanawiając się, czy dziewczynki i chłopcy bezpiecznie doniosą do kościoła tę nieskazitelną biel. Może by im się to nawet udało, gdyby nie Jacek. Wyjechał zza rogu na swoim czerwonym rowerze górskim i gwałtownie z wielką prędkością przejechał obok dziewczynek, które niczym czaple kroczyły po wąskim chodniku. Brudna woda trysnęła po obu stronach przedniego koła roweru, ochlapując dziewczynki w wianuszkach, białych rękawiczkach, koronkowych balowych sukniach. Najgłośniej krzyczały matki, których kolorowe, elegancko odprasowane garsonki również zostały pochlapane błotem zmieszanym z kamyczkami i skoszoną dzień wcześniej trawą. Jacek tylko raz obejrzał się przez ramię, najwidoczniej zadowolony ze swojego dzieła zniszczenia, i popedałował przed siebie. Nie wiem, jaka spotkała go za to kara, ale znając jego surową matkę, dostał za swoje. Kilka lat później dowiedziałam się, dlaczego tak się brzydko zachował. On już wtedy wiedział, że następnego dnia ojciec porzuci ich na zawsze. Mama z Agatą poszły z rana do cukierni odebrać tort biszkoptowy na przyjęcie, Jacek objeżdżał osiedle na swoim rowerze w poszukiwaniu czegoś ciekawszego niż przygotowania komunijne.
– No i, pani Tosiu, nagle zachciało mi się do kibla… – opowiadał mi o zdarzeniu sprzed lat. – Przycisnęło mnie, że już nie było zmiłuj. Wchodzę do mieszkania, jak zawsze cicho, bo mama uczulona była na trzaskanie drzwiami, od progu widzę, że telefon przeciągnięty jest do łazienki, a w łazience pali się światło. Podszedłem pod drzwi, zacząłem nasłuchiwać. Położyłem się na podłodze, bo nasze drzwi do łazienki mają dziurki u dołu, wie pani, żeby się dwutlenkiem węgla nie zaczadzić chyba, bo przecież nie po to, żeby podsłuchiwać. Kabel szedł pod drzwiami, tam duża szpara była. No i tato, takim jakimś dziwnie zmienionym głosem, jakby Lindę udawał czy innego aktora, gadał do słuchawki takie rzeczy, że mi się stopy w skarpetce zapociły. Co plótł? Raczej świństwa, tyle na ten temat. Chciałem stamtąd uciec, ale mnie kompletnie sparaliżowało. Leżałem jak skóra z tygrysa przed kominkiem! Kiedy już skończył świnić, to dopiero nowina gruchnęła! Tato tej słuchawce przysięgał, że jeszcze tylko jeden dzień, jeszcze żeby tę cholerną pierwszą komunię odbębnić, i będą razem. Na zawsze! Wjechałem w to błoto, z żalu, ze złości, ale najbardziej to z bezsilności.
„Po papieroski wyskoczę, Irenko. Zaraz wracam”, miał powiedzieć kierowca Kubelski do swojej żony laborantki, zanim zniknął z jej życia. Istnieje taki gatunek mężczyzn, którzy nie potrafią obwieścić swojej żonie w kulturalnej rozmowie, że odchodzą do innej kobiety, tylko uciekają jak przestępcy z miejsca zbrodni. Pewnie, że taka szczera rozmowa z małżonką to nic przyjemnego, tym bardziej łatwego, szczególnie jeśli ma się zamiar porzucić wraz z żoną małe dzieci. Kubelski stchórzył, zmył się bez słowa wyjaśnienia. Irena zgłosiła jego zaginięcie na policję, porzucone tak nagle dzieci zachowywały się w tej całej niepokojącej sytuacji niezwykle spokojnie i godnie. Z mieszkania nie dochodziły żadne dźwięki, u mojego sufitu wisiała złowroga cisza, którą może wywołać tylko jakaś rodzinna tragedia. Dla osób wtajemniczonych te kilka dni przesiąknięte były atmosferą oczekiwania, aż w końcu dzielnicowy przyszedł do mieszkania Ireny Kubelskiej, miętoląc wąsa, zameldował jej, że pan Kubelski żyje, ma się dobrze, serdecznie ją pozdrawia z Gdańska, gdzie mieszka obecnie ze swoją nową kobietą, trzydziestoletnią Jolantą, matką rocznej córeczki. Dzielnicowy Oberek nie był porządnym człowiekiem, a na dodatek pasjami zwierzał się swojej żonie, zdradzając rozdziały akt objętych tajemnicą służbową. Kobieta, z niezdrowym rumieńcem na okrągłej jak księżyc w pełni twarzy, rozgadała historię rozstania Kubelskich na całe osiedle. Rozwlekła ich najstaranniej skrywane tajemnice po ławeczkach, windach i sklepach osiedlowych. Ja, która nie uczestniczyłam w plotkarskim życiu naszego bloku, również usłyszałam sporo na ten temat. W tamtych dniach Irena Kubelska wychodziła z klatki zawinięta chustką tak szczelnie, jak kiedyś jej córka chorująca na świnkę. Nie wiem, czy cierpiała, gdyż porzucił ją ukochany mężczyzna, ojciec jej dzieci, żywiciel rodziny, ale na pewno truchlała ze wstydu. Te nasze polskie bloki mają to do siebie, że brzydzą się anonimowością. Między blokami odbijają się jak piłki od ściany plotki, pomówienia, domysły, posądzenia, surowe sądy, nie sposób w samotności przeżyć cokolwiek lub zachować choćby namiastkę godności. Tropiły Irenę Kubelską wścibskie oczy sąsiadów, prowadziły od klatki do przystanku autobusowego, od kiosku do sklepu, od placu zabaw do kościoła i z powrotem. Mogłam jej nie lubić wcześniej, ale po tym, co zaszło, tylko jej współczułam.
Kiedy Jacek był jeszcze całkiem mały, targał dzielnie moje siatki z zakupami po schodach, wyprzedzał mój krok i moje myśli. Zuzanna zażartowała kiedyś, że Jacek zachowuje się w stosunku do mnie jak paź. Zupełnie nie pojmowała, jakie wspólne tematy do rozmów mogą mieć stara baba i młodzieniec. Dla swojej matki Jacek również bez ustanku ganiał do sklepu, a była to kobieta wielce zapominalska, wciąż jej czegoś brakowało w trakcie gotowania. Gdy tylko Jacek wyszedł na podwórko, żeby sobie pojeździć na tym swoim rowerze górskim, matka otwierała okno, drąc się wniebogłosy: „Jacek! Do domu! Ale już!”. A Jacek nigdy nie odkrzyknął: „Zaraz!”, jak miały w zwyczaju inne dzieci, tylko szedł posłusznie na górę, po chwili zbiegał po schodach z siatką oraz małą portmonetką, w której dźwięczały drobne. Czasami pukał do moich drzwi, pytał, zanim otwarłam:
– Sąsiadko, trzeba pani czegoś ze sklepu?
Dawałam mu symboliczne zlecenia, zawsze prosiłam, aby zatrzymał sobie złotówkę czy dwie za fatygę, ale grzecznie odmawiał. Nie chciał, abym myślała, że pomaga mi z chęci zysku.
Dwa lata temu, kiedy po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl, aby zaprzestać wychodzenia z domu, spotkałam Jacka przy naszej niedziałającej windzie. Rzadko go w tym okresie widywałam, ale pewnie dlatego, że coraz mniej chętniej sama wychodziłam z domu. Spojrzałam w górę, na schody, potem na Jacka. Bez słowa wziął ode mnie torbę pełną bananów i przejrzałych cytryn z przeceny. Trzy kilogramy w ekologicznej parcianej torbie nie miało wjechać dziś windą na czwarte piętro, ale wdrapać się tam na piechotę. Przyjrzałam się uważniej pomagającemu mi młodzieńcowi. Wydoroślał i zmężniał. Z dnia na dzień robił się coraz bardziej podobny do swojego ojca, którego nie widziałam od pamiętnej pierwszej komunii Agaty. Jacek Kubelski miał wesołe oczy po ojcu, jedną zmarszczkę na czole po wiecznie zatroskanej matce, z charakteru podobny był do mojego Artura.
Kiedy spotkaliśmy się przy nieczynnej windzie, dotarło do mnie, że jest już całkiem dorosły. Być może stanowił o tym gęsty zarost, może słuszny wzrost, w każdym razie przeraziło mnie, jak czas szybko gna, jak się z nami nie cacka. Marudziłam przy zepsutej windzie, przestępowałam z nogi na nogę, próbowałam uruchomić ją swoim gniewem, ale ani drgnęła. Jacek jak zwykle rzucił kilka śmiesznych powiedzonek, złapał moją siatkę z zakupami i ruszył naprzód krokiem sportowca.
– Szkoda się denerwować, pani sąsiadko. To co, spacerkiem na górę? – zapytał tonem, jakby mnie zapraszał na wystawną kolację.
– Ale powolutku, Jacku, coś mi dzisiaj w kolanach strzyka – powiedziałam. Odsapnęłam, ruszając wolno niczym czołg.
Winda nie działała średnio trzy miesiące w roku. Niby wyprodukowana w Niemczech, a dziadowska była zupełnie po polsku. Narzekałam na tę windę, Jacek mi grzecznie przytakiwał, człapaliśmy wolno pod górę w rytm naszych słów. Na trzecim piętrze zrobiliśmy sobie przystanek. Jacek wyprzedził mnie nieco, usiadł na szczycie schodów, czekając, aż do niego dołączę. W tym czasie sprawdzał swoją komórkę, bo przecież telefony komórkowe ważniejsze były niż woda i powietrze. Podkpiwałam sobie z jego miłości do telefonów, zgadzał się ze mną, że to obsesja. Przyjrzałam mu się uważnie, kiedy tak wdrapywaliśmy się na upragnione czwarte piętro, gdzie mieszkałam. Zapowiadał się na przystojnego mężczyznę, takiego, co to nigdy nie będzie miał problemu z kobietami, będzie sobie w nich przebierał jak w ulęgałkach. Agata podobna była do matki, choć panuje przekonanie, że pierwszy syn zawsze do matki jest podobny, a córka do ojca.
Kiedy dołączyłam do niego, zatrzymałam się, żeby choć chwilkę odpocząć.
– Powiem ci, Jacku, nie starzej się. Starość to potworna rzecz. – Oparłam się o poręcz. Przez chwilę uspokajałam oddech, latem męczyłam się znacznie szybciej.
– Ale tam, gdzie pani do starości, pani Tosiu! – ofuknął mnie.
– Nie ma nic interesującego w starości – ciągnęłam dalej. – Kiedyś po schodach skakałam jak sarenka, teraz dźwig by się przydał. Kiedy to się stało? Nawet nie zauważyłam, jak nadciągnęło to podłe niedołęstwo.
Pogroził mi palcem, nie lubił, jak tak o sobie mówiłam.
– Jak patrzę na panią, to się wcale nie boję dojrzałego wieku. Pani taka rześka i bystra. Schody wykańczają wszystkich, mnie też nogi bolą, niech się pani sąsiadka nie przejmuje. Z drugiej strony dlaczego pani mieszka tak wysoko? Na parterze mieszkają Bednarscy, może by się zamienili na mieszkania? Oni mają tylko dwa pokoje, a pani trzy, to jeszcze by coś dopłacili… Już kiedyś o tym myślałem, przecież te schody to jakiś, kurczę, koszmar jest, winda złom, oni młodzi, mogliby śmigać po schodach bez problemu.
Sama się kiedyś nad tym zastanawiałam, ale odkąd powzięłam postanowienie, że wychodzić z domu nie będę, wysokość piętra przestała mieć znaczenie, mogłam nawet na dziesiątym mieszkać. Co najwyżej, jak przyjdzie do wynoszenia zwłok, bo umrzeć też miałam zamiar w mieszkaniu, to się panowie trochę zmęczą po schodach, targając ciało na noszach.
– Jacuś, ty się nie martw o starą babę, jakoś sobie poradzę. W moim wieku to już nawet nie wypada przeprowadzek urządzać, chyba że na cmentarz… – powiedziałam.
– Jezu, no co pani? Po co takie rzeczy gadać? – denerwował się. Musiałam przestać wywoływać takie ponure tematy. Zapytałam go więc o Agatę, jego siostrę. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ją ostatni raz widziałam. Jako dziecko była bardzo cicha, rzadko uśmiechnięta, chodziła wolnym krokiem ze spuszczoną głową, kiedy usiłowałam z nią rozmawiać, sprawiała wrażenie przestraszonej. Jak podrosła, omijała mnie z daleka, ale nigdy nie odmówiła pomocy, kiedy jej brata nie było pod ręką.
– W ogóle nie widuję Agatki. Wyjechała? – zapytałam. Szliśmy wolno, schodek po schodku. Jacek przerzucił sobie moją torbę przez ramię. Nie odpowiedział od razu. Poczułam, że w jego sprawach rodzinnych nie panuje idealny porządek.
– Nie wyjechała – powiedział z takim przenikliwym smutkiem w głosie, że aż się zatrzymałam. On też się zatrzymał, stojąc trzy stopnie wyżej ode mnie, spojrzeliśmy na siebie. Mały Jacek wydał mi się dziwnie zgaszony, jego roześmiane oczy nagle zmieniły kolor na szarozielony. Nie trzeba było psychologa, żeby odgadnąć, że coś go dręczy.
– Choruje? – zapytałam, uważając, żeby jakaś wścibska nuta nie wybrzmiała w moim głosie. Zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.
– Obiecałem matce, że nie będę o tym trąbił, ale pani to chyba powiem. Nazywa się to hikikomori – powiedział.
– Nie będę udawać, że zrozumiałam.
Ruszył nagle z miejsca, ja za nim. Doszliśmy w milczeniu do moich drzwi. Wygrzebałam klucze z kieszeni swetra, wpuściłam nas do mieszkania, umordowana oparłam się o szafę. Jacek poszedł prosto do kuchni, położył torbę z zakupami na blacie, umył ręce w zlewie pod strumieniem zimnej wody i wypakował produkty. Rozbieranie w przedpokoju zajęło mi dobrą chwilę. Gdyby nie myśl, że niedługo skończy się to bezsensowne wędrowanie po świecie, sklepach, piętrach, zapadłabym na jakąś nowoczesną chorobę, jak na przykład depresja! Odwiesiłam płaszcz na wieszak, wsunęłam pantofle na stopy i poszłam do kuchni.
– Zmęczona jestem jak koń po westernie – powiedziałam do Jacka. Klapnęłam na taboret zupełnie bez sił w nogach.
– Pani to ma te swoje powiedzonka… – Składał moje garnki w zlewie. Wydawało się, że odeszliśmy daleko od tematu ledwie rozpoczętego na schodach. Nie zachodził do mnie ostatnio, nawet przyszło mi do głowy, że mnie unika, nie wiedziałam tylko z jakiego powodu.
– Harakiri? To słyszałam, ale hikikomori? Nie obiło mi się o uszy. Musisz mi opowiedzieć, na co Agatka choruje. Tak coś podejrzewałam, że może… bo nie było cię tu dawno.
– Problem mamy, pani Tosiu, nie chciałem się pani na głowę zwalać z tym wszystkim – odparł.
Stał pośrodku kuchni, patrzył na cytrusy gnijące w ozdobnej misie. Przebrał podgniłe, wrzucił je do kosza na śmieci, robiąc miejsce świeżym, które przyniosłam z wyprawy do warzywniaka. Poukładał je starannie w nowoczesnej kompozycji.
– Pamięta pani, żeby pomarańcze i cytryny sparzyć wrzątkiem przed jedzeniem? W telewizji mówili, żeby cytrusów nie trzymać w lodówce, bo soki wysychają.
Wyszedł na chwilę z kuchni, wrócił bez swetra. W mieszkaniu panowało przyjemne dla starszej osoby ciepełko, ale dla młodzieńca duszny ukrop. Nie dało się skręcić kaloryferów, musiały grzać na całą moc. Centralne to centralne. Jacek usiadł przy stole.
– Właśnie mija rok, odkąd Agata zamknęła się w swoim pokoju – zaczął, malując palcem kółka po obrusie. – Nie wychodzi, czasami nawet sika do miednicy. W dzień śpi, a w nocy żyje w sieci. Wie pani, w internecie. Zamurowało ją, nie ma z nią kontaktu. Przyszła do domu pewnego dnia i najzwyczajniej w świecie zabarykadowała się w pokoju. Mama myślała, że to przejdzie, że to taka chwilowa depresja, może ją chłopak rzucił albo pokłóciła się z koleżanką, tymczasem dni mijały, a Agata wycofywała się coraz bardziej i zanim żeśmy się zorientowali, już była w swoim świecie internetowym, z tamtymi ludźmi. Dla nas nie żyła.
– Czy to japońska choroba to całe hikikomori? – Wstałam z krzesła i podeszłam do zlewu. Nalałam zimnej wody do czajnika.
– Opisano ją w Japonii jako syndrom skrajnego wycofania społecznego. Już wszystko przeczytałem na ten temat, jestem ekspertem. Agata nie odezwała się do nas słowem od roku. Kiedy mama wtargnęła do jej pokoju, żeby posprzątać, to na jej oczach złamała oprawkę plastikową od długopisu i tak się poharatała po nadgarstkach i szyi, że matka mało zawału nie dostała. Bała się już potem wchodzić do jej pokoju, więc tylko pod drzwiami stawiała tackę z jedzeniem. Jak wezwała lekarza, to Agata przestała jeść. Chyba z tydzień tej tacki nie ruszyła, a lekarz jak przyszedł, tak poszedł, nawet jej nie widział. Głupi był, zalecił, żeby jej internet wyłączyć, to mama mi kazała wyłączyć. Wyłączyłem, siostra obcięła sobie włosy, część położyła na tacce z jedzeniem, resztę wrzuciła do talerza z pomidorówką. Ma w pokoju nożyczki, jak tylko próbowaliśmy coś zrobić, to się cięła, ale tak porządnie, do krwi. Po dwóch dniach podłączyłem router, chcąc nie chcąc, oddałem jej świat internetu, bo baliśmy się, że się zabije. Codziennie matka drży, że znajdzie ją martwą w pokoju, nawet nie będziemy wiedzieć kiedy, ona wychodzi do toalety tylko nocą, jak śpimy. Czekałem na nią kiedyś przy łazience, chciałem pogadać, ale jak mnie zobaczyła, przystawiła sobie do gardła nożyczki, narobiłem w gacie i uciekłem. Ona się zabarykadowała w pokoju, wierzy pani, że ja jej w ogóle nie widuję? Mama nie chce jej oddać do zakładu, boi się, że wtedy już oficjalnie będzie mieć córkę wariatkę. Ja znalazłem lekarza, a nie było łatwo, pogadałem z nim, objaśnił mi problem, a resztę doczytałem w internecie…
– Jacek… – przerwałam mu – ty twierdzisz, że Agata rok nie wychodzi z pokoju i milczy? Jezu, skąd ta choroba?! Internet jej w głowie pomieszał?
– Do internetu to ona uciekła przed realem. W sieci jej wszystko wychodzi, zajmuje się grami komputerowymi, ma przyjaciół, panuje nad wszystkim, czuje się bezpieczna, ale tylko tam, nie między ludźmi.
Jacek objaśniał mi cierpliwie, co stało się z jego siostrą. Słuchałam i truchlałam, ale jakaś podła świnka w mojej głowie zaczęła chrząkać, że to wina pani Ireny, bo tak te dzieciaki musztrowała od maleńkości. Czasami pokrywka musi się unieść, kiedy para zbyt mocno napiera. Jakże w takiej sytuacji mogłam go poprosić o pomoc przy płaceniu rachunków przez internet? Jak mogłam mu zakomunikować, że sama rezygnuję z wychodzenia z domu, kiedy jego siostrę dopadła taka kliniczna melancholia? Uciekłby ode mnie. Dwie osoby w życiu tego młodzieńca decydujące się na izolację to o dwie za dużo. Musiałam albo wybrać lepszy moment, albo nie powiedzieć mu całej prawdy. Postanowiłam jednak nie zawracać mu tym głowy w takiej chwili, kiedy przytłaczały go problemy tak dramatyczne.
– A jak to się leczy? – zapytałam, podając nam herbatę.
– Bardzo trudno. Znalazłem terapeutę, który podszyje się pod jej znajomka w sieci, będzie z nią grał w jej ulubione gry, zdobywał zaufanie, będzie ją chwalił, słodził jej, aż w końcu może ją przekona, że powinna się leczyć w jakimś specjalistycznym ośrodku. Taki jest plan, koleś wstępnie się zgodził, nawet za darmo, w ramach eksperymentu. Mama nic o tym nie wie, jest przeciwna nowoczesnym metodom terapii. Wolałaby, żebym przyprowadził egzorcystę, nawet coś mi napomknęła, bo według niej Agata jest opętana.
Tak się nagle zrobiło cicho, jakby sam lucyfer stanął pomiędzy nami. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mi po plecach. Jacek niczego nie zauważył, mieszał herbatę, raz po raz próbując, czy jest wystarczająco słodka.
– Gdybyś potrzebował pieniędzy… – zaczęłam nieśmiało.
– Nie, pani Tosiu, on obiecał leczyć za friko, ale czy to się uda? Ja swojej siostry nie poznaję, to już jest inna osoba. Nie chce przyjmować leków na depresję, nic nie chce, tylko żeby ją zostawić w spokoju przed komputerem. Taki stan może trwać latami. Mama już chyba też sobie zdaje sprawę, że Agata nie wyjdzie z pokoju tak jak gdyby nigdy nic i nie usiądzie z nami nad talerzem rosołu. Ale niech pani nikomu o tym nie mówi…
– Jacku, a komu ja bym miała opowiadać? Zastanawiam się tylko, czy ta diagnoza jest trafna. Może jej coś innego dolega? – powiedziałam spokojnie.
– To nie jest zwykła depresja. Zajęło mi kilka miesięcy, żeby to ustalić. Mało jest w Polsce od tego specjalistów, psychoterapeutów uzależnień od mediów cyfrowych. Znalazłem fajnego kolesia w Krakowie, dał mi trochę nadziei, przyjął mnie u siebie w domu, chyba mu się żal mnie zrobiło, jak tak go maltretowałem e-mailami. Ale pani rozumie, taka nowoczesna choroba to ponad siły mojej mamy, ona już ma dość, jak te tacki stawia pod drzwiami, ciągle nasłuchuje, czy Agata jeszcze żyje.
Jacek wstał nagle od stołu, z filiżanką w dłoni podszedł do okna.
– Mówię pani, nie jest lekko. – Stał plecami do mnie, zapatrzony w niebo.
– Domyślam się, dziecko. Bardzo bym chciała pomóc, ale nie wiem jak. Jestem już taka stara, że ledwie rozumiem znaczenie słowa internet, a to dzięki tobie, boś mi kiedyś objaśnił, jak on działa – powiedziałam, wzdychając. Niby rozumiałam dzisiejszy świat, jego zagrożenia i pułapki, ale kiedy słuchałam relacji Jacka, to jakbym jakiś program oglądała w telewizji. Nierealne problemy zagnieździły się piętro wyżej, realny był Jacek stojący pośrodku mojej kuchni.
– Mnie się dosłownie niedobrze robi, jak słyszę słowa internet i sieć. – Mówiąc to, potargał czuprynę lewą ręką i klepnął lekko w policzek, jakby się chciał przywołać do porządku.
Odstawił pustą filiżankę do zlewu, zaczął zabierać się do zmywania. Zaprotestowałam. Nie miałam nic innego do roboty, jak tylko przepłukać te dwie filiżanki leżakujące w zlewie, zrobić sobie grzankę na kolację. Zakazałam Jackowi zmywania u mnie garów, ale nie posłuchał, szybkimi, zwinnymi ruchami umył naczynia. Kiedy wychodził, zagadnęłam go niewinnie:
– Wpadnij kiedyś do mnie na dłuższą pogawędkę, bo mam prośbę, ale to nic pilnego. A co do twojej siostry, wiem, że z takim bratem Agata wyzdrowieje, będę cię wspierać. Gdyby coś trzeba było… żebyś mi się nigdy nie wahał przyjść poprosić o cokolwiek.
– Wpadnę w przyszłym tygodniu – obiecał. – Muszę iść, mama czeka na proszek do pieczenia.
Poszedł, nie słyszałam nawet, jak zamyka drzwi. Mnie do końca dnia pozostawały jeszcze dwa zadania: zjeść kolację oraz obejrzeć _Szkło kontaktowe_, pośmiać się z tych pań Teresek, Helen, Danut, które dzwoniły do programu, nie mając nic do powiedzenia, by skrzeczeć i piszczeć podniecone faktem, że się w ogóle dodzwoniły! Potem jeszcze przez pół minuty kadziły temu Sianeckiemu czy temu drugiemu, powtarzając jedna przez drugą, jacy oni świetni, jak dostojnie siedzą w fotelach, uwodząc kolorem skarpetek. Ich czas mijał, więc kończyły pobyt na antenie albo pochwałą prezesa Kaczyńskiego, albo jego krytyką. Nudziary przebrzydłe. Wydaje im się, że ich opinie czy poglądy kogoś interesują, więc uparcie starają się uraczyć kogo się da swoimi przemyśleniami. Dzwonią do telewizji, do radia, piszą listy, wystają pod kioskami, wysiadują na ławkach osiedlowych, opowiadając, co sądzą i czy coś im się podoba, czy też nie. Lubię myśleć, że nigdy taka nie byłam, a w moim wieku nie ma szans, że się taka stanę.
Jacek nie przyszedł do mnie w następnym tygodniu, jak obiecał, ale dopiero trzy miesiące później, i miał tragiczne wiadomości.