- W empik go
Moja Warszawa: obrazki z niedawnych lat - ebook
Moja Warszawa: obrazki z niedawnych lat - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 226 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy wieczorna spływa chwila złota
I różowi dawnych domów ściany,
Ludzkie serca ogarnia tęsknota
I żal jakiś niewypowiedziany.
Myśl haftuje ledwo znacznym ściegiem
Dni istnienia chmurne i jaskrawe, –
Wtedy, siadłszy nad wiślanym brzegiem,
Lubię patrzeć na Starą Warszawę.
Pod parkiem Praskim, na wzgórku piaszczystym, usypanym od wieków przez nadrzeczne wiatry, wprost amfiteatralnie wznoszącego się Starego Miasta, usiądź, przyjacielu, miłośniku rzeczy pięknych, choć codziennych, i poświęć kwadransik przyglądaniu się rodzinnemu miastu, – a nie zmarnujesz tego czasu na pewno.
Przeciwnie: da ci on gamę wrażeń, których nie spodziewałeś się najzupełniej, oczaruje twe oczy widokiem, na który spoglądałeś obojętnie może setki razy, ale nie zauważyłeś go nigdy, – dopóki nie powiedziała ci o tem własna twoja dusza, albo życzący ci lepiej, niż ty sam sobie, poeta.
Więc oto zachodzi słońce i cisza staje się uroczysta. Nawet na moście Kierbedzia jakby ucichł nieustanny turkot dorożek i wozów, jakby zamilkły tramwajowe sygnały i jakby zmniejszył się, zmalał gorączkowy ruch przechodniów. Jest cicho i trochę sennie. Pluszcze leniwo fala wiślana, bezszmernie przemykają się po niej lekkie spacerowe łodzie, a woddali, na tratwie, stojącej nieruchomo na Wiśle, rozpalają się wieczerzowe ogniska.
Naprzeciwko, wprost twojego wzroku,
Cud się wznosi, co stworzyły lata,
Dołem ginie w gęstwiejącym mroku,
Górą skrawa gra na nim poświata.
Purpurowe, jak krwi czerwień, plamy
Kolorują mury starożytne, –
A to wszystko zachód ujął w ramy,
Od zórz – złote, od niebios – błękitne.
Zamek królewski góruje monarszo nad tarasowym pełnym drzew ogrodem i stoi w zadumie, jakgdyby marzył o umarłych czasach; dziwaczne domki Kanonji, o drewnianych gankach i balustradach, napraszają się pod ołówek i pędzel artysty; trójcą wież świetlistych i koronkowych wybłyska kościół katedralny; kłębią się splątane kamieniczki staromiejskie, jaskrawię płonąc łamanemi dachy;
dostojnie panuje nad brzegiem odwieczna baszta Panny Marji. Ale to nie dosyć, że podziwiasz piękno tego obrazu, które uderzyło cię po raz pierwszy. Zajrzyj duchem przez te okienka, gdzie tak uroczo odbija się zorza wieczorna, a zobaczysz może ludzi i sprawy, jakich już dziś niewiele kołacze się po świecie. Zobaczysz krzyżyk, wiszący nad drzwiami, aby błogosławił pokoikom skromnym i ich prostodusznym mieszkańcom; zobaczysz na ścianach wyblakłe fotografje i stare dagerotypy, a pomiędzy niemi krepą oddawna osłonięte i uczczone świeżą kwiecia wiązanką wizerunki tych, którzy śpią w zapomnianych mogiłach, po borach i lasach, albo w lodowatej pustyni Sybiru.
A może tam, w kącie, w głębokim uszatym, wolterowskim fotelu siedzi jeszcze staruszka ciotka, stara panna, wyschła i żółta, jak gromnica, z zaczesanemi w nioby srebrnemi włosami – i patrzy w stronę fotografji – w krepie i w kwiatach.
Stara panna, dziwaczka, śmieszna dla otoczenia, patrzy, różaniec trzyma w drżących dłoniach i, korzystając z samotności i z wieczornej ciszy, szepce: wieczne odpocznienie…
Już nie płacze: już zapomniała płakać. Śmieszna stara panna – wierna do śmierci…
Jak pamięta – jak dobrze pamięta!
Jak jest przy niej i zawsze i wszędzie,
Gdy jej szeptał: "Moja… moja święta…
Pomyśl o mnie – gdy mnie już nie będzie…"
A dziewczątko zacisnęło dłonie,
Jak dziś dusi stara panna łkanie, –
Ach, bo wierzy, że po tamtej stronie
Bóg jej zwróci najdroższe kochanie…
A tymczasem nad Wisłą, nad Starem Miastem, nad Warszawą zagasło słońce. Gwiazdy wyfrunęły na niebo, jak srebrzystych ptaków miljony, i mrugają do ziemi i uśmiechają się do ludzi. Wiedzą o wszystkiem, znają cierpienia i rozpacze serc – i dają im otuchę – i moc – wytrwanie.
Popatrz się jeszcze od strony rzeki na swoje miasto rodzinne. Ma ono winy i grzechy, o, ma ich bezliku! ale uwierz w to gorąco, że ma i serce szlachetne, które, chociażby w letarg zapadło – w gromowej chwili się zbudzi!
Noc wylewa zapomnienia czarę
Na Starego Miasta obraz śliczny –
I usypia cicho Miasto Stare
W księżycowej poświacie magicznej.
Patrzę w okno, w zapaloną świecę,
Gdzie ktoś może łzy wstrzymuje krwawe…
Chryste z Fary! miej w swojej opiece
I tę starą – i nową Warszawę…KANONJA.
Pani, która napisała do mnie śliczny list i podpisała się: "Warszawianka".
Pada na placyk senny zmierzch,
Na Anioł Pański dzwonek dzwoni,
Gore w zachodzie Fary wierzch
I okna domków na Kanonji.
Wszystko, co było, wstaje znów
Z wylatujących w przeszłość pieśni, –
Lecz ze straconych życia snów
Żaden – raz drugi się nie prześni.
Miał szczęście do pieśniarzy ten zaciszny, miły, taki bliski miasta, a tak jednak od niego oddalony placyk. Śpiewali o Kanonji Gomulicki i Miron, obaj w najpiękniejszych swoich i najbardziej popularnych wierszach; Gomulicki mieszkał tu nawet, za swoich młodych lat, na facjacie, w dawnym pałacu Staszica, kiedy to "kochał książki i dziewczęta", co zresztą pozostało mu na całe przepojone poezją życie, jak każdemu prawdziwemu poecie.
Czar, wiejący ze starych murów, udzielał się nietylko mieszkańcom tego uroczego zakątka, ale i zwiedzającym go miłośnikom starej Warszawy, wśród których prym trzymali – malarze.
Zdarzało się niekiedy, iż trzech, czterech lub pięciu nawet jednocześnie artystów, w rozmaitych punktach Kanonji, bądź ustawiwszy stalugi, bądź przysiadłszy na progu którego z kanoniczych domków, szkicowali: wylot na Jezuicką, Dziekanję, tę czy ową połać placyku z najbardziej charakterystycznym budynkiem lub wreszcie: tyły katedry, z pełnym niebiańskiego wdzięku posągiem Najświętszej Marji Panny, tak litościwie patrzącej na ludzką nędzę i ludzkie łzy.
Błękitna lampka pali się –
Na starym rynku brzmi piosenka –
Ze źrenic leci łza po łzie –
I czyjeś serce z żalu pęka.
A posąg chyli boską twarz
I na nędzarzu rękę kładnie –
I jakbyś słyszał: jeszcze masz
Niejedną perłę w sercu na dnie.
Przed wieloma laty, kiedy jeszcze nie przebudowano niektórych domów na Kanonji, kiedy, zamiast istniejących dziś oficyn od Wisły, zieleniały konarami drzew i barwiły się różnorakiem kwieciem nawpół dzikie, czarujące tem właśnie swem zapuszczeniem ogrody, tak cudownie odtworzone przez Aleksandra Gierymskiego w jednym z najsilniej porywających jego obrazów, – na ulicy Jezuickiej szumiało życiem ruchliwem, młodzieńczem, radosnem – gimnazjum realne.
Z tego gimnazjum o godzinie dwunastej w południe wysypywał się na wielką pauzę rój roześmianych, rozbawionych, szczęśliwych i figlujących uczniaków w zielonych ze złotemi guzikami mundurkach i rozbiegał się na placyku Kanonji lub wpadał na moment do jednego z ogrodów, właśnie w dawnym Staszicowskim pałacu Towarzystwa Przyjaciół Nauk, gdzie mieściła się podówczas znana i ulubiona przez młodzież gimnazjalną mleczarnia.
Jakiż gwałt, jakiż krzyk, jakiż śmiech rozbrzmiewał w ogródku z prześlicznym widokiem na Wisłę i zawiślańskie – aż po Grochów – pola! Jakiż niepowrotny już nigdy wdzięk rozpromieniał nawpół dziecięce twarzyczki! Starsi cichutko rozprawiali o sztuce i polityce – spiskowali; byli to czytelnicy "Prawdy", wielbiciele Świętochowskiego i Marjana Bohusza; młodsi pędem wypijali mleko i połykali kajzerki, aby zdążyć jeszcze na Piwną do "gołębiarskiego" sklepiku, aby napatrzyć się na niesłychanych "fajfrów" i na tkliwie gruchające turkawki.
A tam – od zmiennych Wisły fal,
Co wciąż się w barwie przeinacza,
Leci, jak mewa w morską dal,
Pełna tęsknoty pieśń flisacza.
I młoda dusza rwie się, rwie,
Jak ta piosenka, smutkiem chora, –
A tutaj trzeba wracać się –
Do moskiewskiego – "profesora!".
W domkach na Kanonji tradycyjnie straszyło. Kto straszył i co straszyło – nie wiadomo. Dość, że po dwunastej w nocy żadna służąca za skarby świata nie wyszłaby do piwnicy, na podwórko lub do sieni, o ile, oczywiście, nie oczekiwał na nią – kochanek.
"Bo to we dwoje, proszę łaski pani, zawsze raźniej. "
Ja jestem tego samego zdania, więc nie dziwiłem się nigdy obawom pokojówek.
Najśliczniejsze i najmilsze były na Kanonji – facjatki. Tam, ach, tam w wiosenne, w letnie, w jesienne wieczory siedzieć w okienku i marzyć – nie samotnie – cóż za raj na ziemi!
Na niebie gwiazdy – i dwie gwiazdy źrenic, wpatrzone w twe oczy; za oknem melodja fal wiślanych – a obok ciebie srebrzysty głosik, który szepce: kocham; z ogrodów zapach róż i jaśminów, a tuż przy tobie urocza woń ustek najdroższych i ukochanych warkoczy.
Piszę i marzę w wieczór ten –
Zagląda w okno blask miesiąca –
I jeden mi się roi sen:
Dziewicza postać czarująca.
Rozdzieram gęstą bytu mgłę,
W której mi duszno żyć, jak w klatce
I wciąż przed sobą widzę tę,
Którą tak chcę mieć – na facjatce!PODWÓRKO.
Z mgły dzieciństwa wskrzesa, jak na jawie,
By przewionąć, jak widzenie senne,
Niby zawsze takie samo prawie,
A jednakże co chwila odmienne.
Jeszcze, zda się, bruki na niem mokną
Po tym deszczu, co przeleciał z chmurką, –
I tak nęci, widziane przez okno,
Kalejdoskop – warszawskie podwórko.
Długie jak kiszka, dość szerokie, ujęte w czworobok żółtych, odrapanych murów i staroświeckich, drewnianych, na wysokości piętra, balkonów. Zaśmiecone i brudne, w części brukowane ostremi, nierównemi kamieniami, z pośród których wyrasta suchotnicza trawka, w części udeptane tylko, jak klepisko, i zasnute suchym pyłem, wznoszącym się tumanami w skwarne dni lata, kiedy wre na podwórku zabawa w "czarnego luda", w "klipę", w "ekstrę" i w "ślepą babkę".
Tuż za bramą, u której szczytu wisi potężna odrutowana latarnia, pod boczną oficyną, wejście z zielonym daszkiem. Nad wejściem powiewają dwa brudne rulony waty i widnieje upstrzony przez muchy karton z napisem: "Waciaż".
Po drugiej stronie bramy ogromne, spadziste, oślizgłą blachą pokryte, podwójne drzwi od loszku, który jest składem i spiżarnią "bawarji", mieszczącej się w suterenie od ulicy. Na tych drzwiach latem i zimą urządzano "saneczkowanie" własną osobą, z wielkiem ukrzywdzeniem spodenek i z większem jeszcze niezadowoleniem właściciela piwiarni, który – ni stąd, ni zowąd – podnosił nagle obie połowy furty i malca, z impetem wylatującego w powietrze, chwytał "w skoku" za uszy.
"Najrańszą" i najmniej zajmującą osobą z galerji podwórkowych typów była zjawiająca się bodajże ze świtem "baba od nabożnych pieśni".
Wyśpiewywała ona głosem ochrypłym, powiedziałbym "alembikowym", i rytmicznie przerywanym czkawką, dziwaczne hymny, w których niepojętym sposobem wiązał się król "Sobiecki" z Prusakami, a Najświętsza Panienka – z nią samą.