- W empik go
Moja Warszawa. Powidoki - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2010
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Moja Warszawa. Powidoki - ebook
Zbiór felietonów w nowej edycji z posłowiem Piotra Bratkowskiego, przygotowany na 75-lecie urodzin Marka Nowakowskiego. Na tom składa się wybór tekstów, opublikowanych w latach 1995–1998 w trzech tomach Powidoków: Chłopcy z tamtych lat, Wspomnij ten domek na Gęsiówce, Warszawiak pilnie poszukiwany.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0246-5 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To było słowo-klucz. Otwierało tyle zamków. Rozpalało wyobraźnię.
– Idziemy w miasto!
Odkąd pamiętam, tak mówili starzy, młodzi. My, najmłodsi, przejęliśmy od nich to magiczne słowo. Miasto jako świat pełen tajemnic, symbolicznych znaków, sekretnych tropów. Więc poszliśmy. Były to lata powojenne. Warszawa ruin, wypalonych szkieletów domów, cmentarzysko. Gdzieniegdzie pozostały enklawy dawnej zabudowy, cudem ocalone po pożodze. Penetrowaliśmy wypalony obszar z żarłoczną chłonnością. Żyła jeszcze pamięć niedawnego miasta. Żyli tamci ludzie. Oni nam przekazywali jego historię, piękne i niepiękne dzieje. Ożywiała się przeszłość, nakładała na teraźniejszość. Mijały lata, wiele lat. Towarzyszyłem dziejom miasta niby jego strażnik. Na dobre i na złe. Tak już pozostało. Także i teraz powtarzam sobie z nagła to słowo – Miasto!
Jest w nim jakiś prąd. I mimo garbu lat czuję się znów chłopakiem z miasta. Ruszam w wędrówkę. Otaczają mnie umarli i żywi.Letni, piękny. Szedłem nad gliniankę. Myślałem o obietnicy Paciorka. Miał zanęcić w oczku, gdzie brały szczupaki. Powietrze było rześkie i czyste, rosa błyszczała na trawie. Całkiem po wiejsku zapiał kogut w pobliskim ogródku. Przejechała pierwsza kolejka i długo jeszcze słychać było oddalający się łoskot. Żółty dom z balkonem znajdował się w pobliżu zabudowań straży pożarnej. Na podjeździe stał czerwony wóz strażacki, parciane węże oplatały jego boki. Wczesny ten dzień miał w sobie tyle radosnych, porywających odpowiedzi. Niezwykłych i niewyobrażalnych! Byłem bardzo młody i wszystko wydawało się pełne niespodzianek. Nawet ciemnozielony żuk, który sunął między kupkami końskiego łajna. A kiedy uniosłem głowę, drzwi na balkonie żółtego domu otworzyły się szeroko. Wyszła dziewczyna. Potem chłopak. Objęci wspierali się o poręcz balkonu. Dziewczyna włosy miała czarne, połyskliwe, oczy też jak węgle i bladą, wąską twarz madonny. Chłopak był jasnym blondynem, obnażony do pasa, tors brązowy. Przeciągnął się leniwie. Dziewczyna mocniej przywarła do niego. Czarna dziewczyna i jasny chłopak. Obraz pary kochanków w oprawie pięknego letniego dnia przechowałem przez lata całe. Mirek z niejedną piękną dziewczyną wychodził na balkon żółtego, piętrowego domku, w którym na dole mieściła się pralnia jego matki. W naszym miasteczku zdobył sobie opinię „uwodziciela, który zmienia wybranki jak rękawiczki”. Jego życie było nieprzerwanym pasmem romansów i zabaw. Wieczorem odprowadzałem go ciekawym spojrzeniem. Ruszał na hulaszczą wyprawę. Uczesany na mokro, elegancki; szedł krokiem zdobywcy. Nieraz widywałem go o szarym świcie, kiedy rozbawiony i podpity wysiadał z taksówki przed swoim domem. Był w towarzystwie tak samo rozbawionych dziewczyn i kompanów. Wracał z nocnych uciech w mieście. Dla nas, młodszych chłopców, był fascynującą postacią kondotiera.
Królem życia. Był to u mnie czas lektury W pogoni za pełnią życia i Mirek tak bardzo kojarzył się z wyznaniami Franka Harrisa, niestrudzonego uwodziciela i mistrza przygody. Taksówka z Mirkiem odjeżdżała w noc. Malejące światełka w ciemności. Staliśmy, milcząc i wyobrażaliśmy sobie nocne lokale, bary, muzykę, kobiety. Życie Mirka płynęło efektownym nurtem, pełnym przyjemności i zdobyczy. Beztroskę materialną zapewniała mu matka, która niczego nie odmawiała swemu ulubionemu synowi. Była kobietą zamożną, przedsiębiorczą i mimo komunistycznych rygorów dawała sobie radę z przeciwieństwami. Straciła męża podczas okupacji i odtąd samotnie trzymała w swych kobiecych dłoniach ster interesów. Mirek ukończył studia politechniczne ze znaczną pomocą matki, jak mówili złośliwi. Wkrótce ożenił się z urodziwą dziewczyną, niebieskooką i jasną jak on sam. Stanowili efektowną, nad wyraz dobraną parę. Matka zafundowała nowożeńcom willę na krańcach miasteczka. Tam zamieszkali i już od początku w przestronnym salonie podejmowali liczne grono bliższych i dalszych znajomych. Byli bardzo gościnni i przyjęcia u nich miały duże wzięcie. Tańce, trunki, bufet. Wszystko w hojnym nadmiarze. Dziecko, które przyszło na świat, ucieszyło matkę Mirka. Wreszcie doczekała się wnuczki. Jej rozrzutna dbałość o wygody życia młodego stadła wzrosła niezmiernie. Właściwie troska o stronę materialną należała wyłącznie do matki Mirka. Młodzi pozostawali wolni od wszelkich przyziemności. Z czasem rozmaicie zaczęto mówić o tym młodym małżeństwie.
– Ciągnie wilka do lasu – powiadali niektórzy. Mirek co jakiś czas znikał z domu na noc, dzień, czasem jeszcze jedną noc. Widywano go w restauracjach i nocnych lokalach stolicy z innymi kobietami. Po dawnemu rozbawiony i uwodzicielski. Fundował, zbierał wokół siebie wesołą kompanię. Początkowo młoda żona cierpliwie wyczekiwała na męża. Długo w noc paliło się tam światło. Później coraz częściej pozostawiała dziecko pod opieką babci i również zaczęła znikać z domu. Małżeństwo rozsypywało się w szybkim tempie. Mirek ostentacyjnie afiszował się z kochanką. Była to nieco wyuzdana piękność w typie dansingowo-knajpianym. Znów rozbłysnął jak meteor. Jego intensywnie niebieskie oczy kipiały radością życia. Wiecznie głodny zdobywca. W domu bywał tylko gościem. Jego żona prowadziła odrębne życie. Tak to trwało i ich małżeństwo stało się oczywistym pozorem. Bywali razem na uroczystościach u jego matki i jej rodziców. Czasem pokazywali się razem z córką. Twarze mieli napięte i licytowali się w czułościach wobec dziecka. Aż rozleciała się zupełnie ta atrapa małżeństwa. Nastąpił rozwód. Willa została sprzedana. Pamiętam z tamtych lat nagle postarzałą matkę Mirka. Musiała boleśnie przeżyć ruinę swych pragnień i nadziei. Mirek pogrążył się w hulaszczym życiu od Sopotu do Zakopanego. Dochodziły do nas opowieści o hucznych zabawach w „Watrze”, kawalkadzie sanek podążających do „Romy” w Dolinie Strążyskiej i bachanaliach z nagimi dziewczętami na plaży w Sopocie. Szybko stopniała gotówka uzyskana ze sprzedaży domu. Zamieszkał w ciasnej kawalerce w osiedlu szarych, smętnych bloków i widywano go z kobietami niezbyt urodziwymi. Wyraźnie podupadł jako donżuan. Chętniej zresztą popijał w męskim towarzystwie i wspominał dawną świetność. Miał trzeźwe poczucie spadku swoich walorów na giełdzie powodzenia wśród kobiet. Pracował w jakimś przedsiębiorstwie budowlanym, zarabiał niewiele, a źródło dochodów matki już wyschło. Zazwyczaj bywał przygaszony i zgorzkniały. Jedynie alkohol ożywiał go mocniej i wtedy zapewne wydawało mu się, że znów krok ma lekki, magnes w oczach i „rój dziewcząt otacza go w krąg”.
Mobilizację w jego podupadłym życiu spowodowała Ameryka. Tam od wojny przebywał brat jego matki i zaproszony przez wuja poleciał do Filadelfii. Był to rok 1970. Jak wielu rodaków, upatrywał w tym skoku przez ocean szansy na odmianę swego losu. Snuł wiele ambitnych planów. Sprawdzi się tam w zawodzie inżyniera budowlanego. Przejdzie konieczną kwarantannę i nostryfikuje dyplom. Nastąpi solidna stabilizacja na poziomie amerykańskiej klasy średniej. Poleciał. Potem wieści o nim docierały skąpo. Ktoś go widział. Ktoś z nim rozmawiał. Pracował na budowie jako robotnik. Ale mówił, że to tylko kwestia czasu. Rok, dwa, stanie na nogi. Listy, które pisał do matki, były konwencjonalne, pozbawione konkretnych wiadomości. Natomiast relacje bezpośrednie nie były optymistyczne. Od picia nie odstąpił. Podobno zasmakował w narkotykach. Ale nie można było tak bardzo wierzyć tym informacjom. Wiadomo, Polacy. Jeden nieżyczliwy drugiemu. Po siedmiu latach ściągnął córkę. Ona już była po medycynie. Tam zaczęła specjalizację. Ale jej listy do babci nie przekazywały żadnych informacji o ojcu. Mieszkała gdzie indziej, rzadko się widywali. Chyba nie było między nimi silniejszej więzi. Ktoś z naszego miasteczka wyjechał na „saksy” do USA i zetknął się z Mirkiem przez przypadek. Zmienił się nie do poznania. Stary, zmęczony facet. Poruszał się z trudem. Nie ucieszył się na widok ziomka. Nawet stropił się. Nie pragnął żadnego wspomnienia, sentymentalnego powrotu do źródeł. Gorzko i wściekle narzekał na twarde, nieprzychylne warunki w Stanach. Coś mówił o pechu, złym losie. Upili się obaj dokumentnie i rozstali. Przez te lata, tyle lat, nie mieliśmy żadnych pewnych wiadomości o Mirku. Umarła jego matka. Do dawnych przyjaciół nigdy listów nie pisał. Nikt nie znał jego adresu w Ameryce. Zawiadomienie o śmierci otrzymała wiekowa siostra matki. Życzeniem Mirka było, żeby jego prochy zostały przywiezione do kraju i złożone w grobie rodzinnym. Tak się stało. Czasem myślę o Mirku i zastanawiam się, czy tam w Ameryce, wegetując i topiąc w wódce czy narkotykach gorycz niepowodzeń, przypominał sobie te piękne, letnie ranki we Włochach, kiedy wychodził na balkon żółtego domku, opierał się o poręcz i wystawiał twarz do wschodzącego słońca. Czy wtedy choć na chwilę życie nadal wydawało mu się nieprzerwanym pasmem przyjemności i miłosnych podbojów?Pani Jula miała najlepszy widok. Siadywała na balkonie pierwszego piętra domu, w którym na dole znajdowała się mydlarnia pana Justyńskiego. Pan Justyński nie interesował się światem zewnętrznym i nie wyglądał na ulicę z okna swego sklepu. Stał za ladą w ciemnym wnętrzu wypełnionym zapachem farb, past, ługu i politury. Jeżeli nie było klientów, to coś przeliczał na liczydłach lub przestawiał puszki i farby na półkach.
Natomiast pani Jula w ciepłe, pogodne dni już od rana wychodziła na balkon, mościła się wygodnie na miękkim fotelu powleczonym kwiecistą materią, pod nogi podstawiała sobie stołeczek i tak zastygała nieruchomo. Jej mąż, który był księgowym, chudy, kościsty, o szarej twarzy człowieka chorego na żołądek, z sinymi, głębokimi cieniami pod oczyma, wracając z biura, czy jeszcze przed wyjazdem EKD do Warszawy, dokonywał niezbędnych zakupów dla potrzeb gospodarstwa domowego i objuczony wypchaną siatką szedł do domu. Nigdy nie pokazywał się na balkonie. Namiętnie słuchał radia i czytał gazety. Czasem stawiał pasjanse. Pani Jula wychodziła z domu tylko w niedzielę i oboje szli na sumę do kościoła.
Idąc ulicą Kościuszki, podnosiłem głowę i widziałem nieruchomą, otyłą kobietę na balkonie pierwszego piętra w domu, gdzie parter zajmowała mydlarnia pana Justyńskiego. Ulicę można było nazwać pryncypalną i dużo na niej się działo. Co 20 minut przejeżdżała tędy kolejka. Po południu robotnicy wracali z roboty w fabryce „Era”. Panował tu znaczny ruch w kierunku targu i Nowych Włoch. Tędy prowadził szlak rybaków na glinianki. W sąsiedztwie domu pani Juli był zakład fryzjerski pana Markowskiego i zbierali się w nim mężczyźni, czyniąc z fryzjerni swoisty klub. Nie tylko się strzygli i golili, ale siedzieli i gadali z fryzjerem, opowiadając rozmaite wydarzenia z życia naszego miasteczka.
Nierzadko krążyła między nimi butelka, a i mistrz Markowski nie wylewał za kołnierz. Pani Jula fryzjernię miała w polu swego widzenia i nieraz obserwowała kobiety, które wyciągały swych chłopów z zakładu pana Markowskiego, krzycząc, że to pijacka melina i nic więcej. Choć sceny bywały gwałtowne, pani Jula nigdy nie zmieniła swej pozycji, tylko lekko przechylała głowę, żeby mieć lepszy widok. Nigdy też nie wdawała się w rozmowy z kobietami zbierającymi się przy ulicznej pompie na lewo od jej balkonu.
Przemierzałem ulicę Kościuszki codziennie przez wiele lat i nie widziałem jej twarzy z bliska. Zawsze z odległości kilku metrów i na wysokości pierwszego piętra. Trochę przypominała wystawioną dla dekoracji lalkę z olbrzymimi, wyrazistymi i bardzo jasnymi oczyma. Jej oczy były bardzo uważne.
Felek Piaskarz mieszkał w niskim domku na tej samej ulicy, w pobliżu „Pekinu”. Drzwi trzech mieszkań tego do połowy murowanego, a do połowy drewnianego budynku zawsze były otwarte i widziało się wnętrza mieszkań: kobiety krzątające się przy kuchni, dziecko w maleńkim łóżeczku, staruszkę klęczącą przed świętym obrazem. Rodzina Piaskarza zajmowała środkowe mieszkanie i Felek, wróciwszy z roboty, po zjedzeniu obiadu wystawiał krzesełko przed drzwi i siedział na nim do zmroku. Był to masywny, muskularny mężczyzna o dobrodusznym usposobieniu. Pracował na rzece, wygarniając wiślany piach i żwir. Trudno było wyprowadzić go z równowagi i cierpliwie znosił złośliwe żarty i kpiny. Upijał się tylko raz w tygodniu, otrzymawszy w sobotę tygodniówkę, i w tym stanie też był spokojny, dawał się poszturchiwać swojej kłótliwej żonie; najczęściej chodziła w pomiętym szlafroku, flądra, mówiły o niej inne kobiety.
Dzień w dzień po robocie Felek Piaskarz wysiadywał przed drzwiami swego mieszkania i patrzył na życie ulicy. Pole obserwacji posiadał znaczne. W tym samym budynku od lat okupacji istniała sodowiarnia, gdzie sprzedawano bimber na miejscu i na wynos. Po trzech schodkach wchodziło się do interesu i można było, siadłszy na beczce z kwaszoną kapustą, wychylić sobie głębszego. Toteż Felek nasłuchać się mógł i napatrzeć niemało. Pijani zwierzali się sobie z tajemnych sekretów, przysięgali dozgonną przyjaźń lub brali się za łby. Felek Piaskarz zawsze siedział zapatrzony przed siebie, pozornie nie objawiał żadnego zainteresowania sodowiarnią, ale przecież musiał widzieć i słyszeć doskonale, co dzieje się na prawo i na lewo od jego krzesełka.
Podczas okupacji do sodowiarni zachodzili Kozacy w futrzanych papachach i granatowych spodniach z malinowymi lampasami, wpuszczonych w pomarszczone buty z cholewami. Pili na umór i awanturowali się w dziki, wschodni sposób. Felek Piaskarz siedział statecznie na krzesełku i jego ogorzała od wiślanego słońca i wiatru twarz nie miała żadnego wyrazu. A co było najdziwniejsze: Kozacy, choć byli tak agresywni, jego nigdy nie zaczepiali. Zapadał zmrok. Felek przeciągał się, ziewał, wstawał, chciwie dopalał ostatniego papierosa i wracał do mieszkania. Po chwili gasło u nich światło.
Trzecią widetę po tej stronie torów stanowiło okno na parterze czerwonej kamienicy pani Wilczyńskiej. Pierwsze okno od strony ulicy Kościuszki. Była to krótka, boczna uliczka, która kończyła się w polach. Tutaj zasięg obserwacji był znacznie mniejszy i mało co się działo. W oknie na parterze czerwonej kamienicy wysiadywał piekarz, pan Drążek. Pracował przeważnie nocą i koło południa pojawiał się w podkoszulku przy oknie, podkładał sobie poduszkę pod łokcie i siedział, podpierając brodę rękoma. Był obserwatorem również, jak tamci dwoje, cierpliwym i spokojnym. Nie dziwił się niczemu i głośno nie wyrażał żadnych opinii. Pan Drążek nie był łowcą sensacji i wystarczała mu monotonna codzienność, w której ewenementami bywały wizyty Czarnego Olka u jego kochanki Lucyny czy awantury braci Koźlaków. Między braćmi, często z trudno uchwytnych powodów, dochodziło do gwałtownych konfliktów i natychmiast zaczynali się bić. Obaj malarze dźwigali kubły, drabinkę, pędzle i naraz porzucali swój sprzęt i zaczynała się wymiana ciosów. Rzadziej trafiały się powroty pana Eligiusza po kilku dniach nieobecności w domu. Skradał się, trzymając się blisko parkanu, i przed swoim domkiem naprzeciw czerwonej kamienicy zatrzymywał się na długą chwilę, wpatrując się w zasłonięte muślinowymi firankami okna. Wtedy piekarz, pan Drążek, przywoływał swoją żonę i oboje patrzyli z ciekawością na ceremonię powrotu pana Eligiusza, hulaki i pokerzysty, pełnego strachu i wyrzutów sumienia.
Wysiadywanie pana Drążka miało czasem skutki pożyteczne dla innych. Wypłoszył złodzieja, który zakradał się do gołębnika Walczaka, właściciela największego stada gołębi w okolicy. Innym znów razem, w latach okupacji, ostrzegł sąsiada z drugiego piętra. Zauważył wynurzających się z podwórza za „Pekinem” dwóch mundurowych Niemców i cywila w skórzanym płaszczu. Od razu wysłał starszego syna do sąsiada na górę. Przeważnie jednak na tej małej uliczce nic szczególnego się nie wydarzało i pan Drążek zaspokajał swój głód obserwacji błahostkami. To mu wystarczało. Po zawale serca, wróciwszy ze szpitala, nadal wysiadywał w oknie i spoglądał na boży świat. A ja przez tyle lat prawie codziennie widywałem tych troje, panią Julę, Felka Piaskarza i pana Drążka na ich stałych miejscach.
Zawsze doznawałem uczucia podziwu i szacunku dla ich cierpliwej pasji. Żywili się światem i czerpali coś niezbędnego dla siebie z tego, co działo się wokół nich. Może układali sobie jakiś porządek, dopatrywali się ukrytego sensu.
Jeszcze i teraz bardzo dokładnie widzę ich twarze.
– Idziemy w miasto!
Odkąd pamiętam, tak mówili starzy, młodzi. My, najmłodsi, przejęliśmy od nich to magiczne słowo. Miasto jako świat pełen tajemnic, symbolicznych znaków, sekretnych tropów. Więc poszliśmy. Były to lata powojenne. Warszawa ruin, wypalonych szkieletów domów, cmentarzysko. Gdzieniegdzie pozostały enklawy dawnej zabudowy, cudem ocalone po pożodze. Penetrowaliśmy wypalony obszar z żarłoczną chłonnością. Żyła jeszcze pamięć niedawnego miasta. Żyli tamci ludzie. Oni nam przekazywali jego historię, piękne i niepiękne dzieje. Ożywiała się przeszłość, nakładała na teraźniejszość. Mijały lata, wiele lat. Towarzyszyłem dziejom miasta niby jego strażnik. Na dobre i na złe. Tak już pozostało. Także i teraz powtarzam sobie z nagła to słowo – Miasto!
Jest w nim jakiś prąd. I mimo garbu lat czuję się znów chłopakiem z miasta. Ruszam w wędrówkę. Otaczają mnie umarli i żywi.Letni, piękny. Szedłem nad gliniankę. Myślałem o obietnicy Paciorka. Miał zanęcić w oczku, gdzie brały szczupaki. Powietrze było rześkie i czyste, rosa błyszczała na trawie. Całkiem po wiejsku zapiał kogut w pobliskim ogródku. Przejechała pierwsza kolejka i długo jeszcze słychać było oddalający się łoskot. Żółty dom z balkonem znajdował się w pobliżu zabudowań straży pożarnej. Na podjeździe stał czerwony wóz strażacki, parciane węże oplatały jego boki. Wczesny ten dzień miał w sobie tyle radosnych, porywających odpowiedzi. Niezwykłych i niewyobrażalnych! Byłem bardzo młody i wszystko wydawało się pełne niespodzianek. Nawet ciemnozielony żuk, który sunął między kupkami końskiego łajna. A kiedy uniosłem głowę, drzwi na balkonie żółtego domu otworzyły się szeroko. Wyszła dziewczyna. Potem chłopak. Objęci wspierali się o poręcz balkonu. Dziewczyna włosy miała czarne, połyskliwe, oczy też jak węgle i bladą, wąską twarz madonny. Chłopak był jasnym blondynem, obnażony do pasa, tors brązowy. Przeciągnął się leniwie. Dziewczyna mocniej przywarła do niego. Czarna dziewczyna i jasny chłopak. Obraz pary kochanków w oprawie pięknego letniego dnia przechowałem przez lata całe. Mirek z niejedną piękną dziewczyną wychodził na balkon żółtego, piętrowego domku, w którym na dole mieściła się pralnia jego matki. W naszym miasteczku zdobył sobie opinię „uwodziciela, który zmienia wybranki jak rękawiczki”. Jego życie było nieprzerwanym pasmem romansów i zabaw. Wieczorem odprowadzałem go ciekawym spojrzeniem. Ruszał na hulaszczą wyprawę. Uczesany na mokro, elegancki; szedł krokiem zdobywcy. Nieraz widywałem go o szarym świcie, kiedy rozbawiony i podpity wysiadał z taksówki przed swoim domem. Był w towarzystwie tak samo rozbawionych dziewczyn i kompanów. Wracał z nocnych uciech w mieście. Dla nas, młodszych chłopców, był fascynującą postacią kondotiera.
Królem życia. Był to u mnie czas lektury W pogoni za pełnią życia i Mirek tak bardzo kojarzył się z wyznaniami Franka Harrisa, niestrudzonego uwodziciela i mistrza przygody. Taksówka z Mirkiem odjeżdżała w noc. Malejące światełka w ciemności. Staliśmy, milcząc i wyobrażaliśmy sobie nocne lokale, bary, muzykę, kobiety. Życie Mirka płynęło efektownym nurtem, pełnym przyjemności i zdobyczy. Beztroskę materialną zapewniała mu matka, która niczego nie odmawiała swemu ulubionemu synowi. Była kobietą zamożną, przedsiębiorczą i mimo komunistycznych rygorów dawała sobie radę z przeciwieństwami. Straciła męża podczas okupacji i odtąd samotnie trzymała w swych kobiecych dłoniach ster interesów. Mirek ukończył studia politechniczne ze znaczną pomocą matki, jak mówili złośliwi. Wkrótce ożenił się z urodziwą dziewczyną, niebieskooką i jasną jak on sam. Stanowili efektowną, nad wyraz dobraną parę. Matka zafundowała nowożeńcom willę na krańcach miasteczka. Tam zamieszkali i już od początku w przestronnym salonie podejmowali liczne grono bliższych i dalszych znajomych. Byli bardzo gościnni i przyjęcia u nich miały duże wzięcie. Tańce, trunki, bufet. Wszystko w hojnym nadmiarze. Dziecko, które przyszło na świat, ucieszyło matkę Mirka. Wreszcie doczekała się wnuczki. Jej rozrzutna dbałość o wygody życia młodego stadła wzrosła niezmiernie. Właściwie troska o stronę materialną należała wyłącznie do matki Mirka. Młodzi pozostawali wolni od wszelkich przyziemności. Z czasem rozmaicie zaczęto mówić o tym młodym małżeństwie.
– Ciągnie wilka do lasu – powiadali niektórzy. Mirek co jakiś czas znikał z domu na noc, dzień, czasem jeszcze jedną noc. Widywano go w restauracjach i nocnych lokalach stolicy z innymi kobietami. Po dawnemu rozbawiony i uwodzicielski. Fundował, zbierał wokół siebie wesołą kompanię. Początkowo młoda żona cierpliwie wyczekiwała na męża. Długo w noc paliło się tam światło. Później coraz częściej pozostawiała dziecko pod opieką babci i również zaczęła znikać z domu. Małżeństwo rozsypywało się w szybkim tempie. Mirek ostentacyjnie afiszował się z kochanką. Była to nieco wyuzdana piękność w typie dansingowo-knajpianym. Znów rozbłysnął jak meteor. Jego intensywnie niebieskie oczy kipiały radością życia. Wiecznie głodny zdobywca. W domu bywał tylko gościem. Jego żona prowadziła odrębne życie. Tak to trwało i ich małżeństwo stało się oczywistym pozorem. Bywali razem na uroczystościach u jego matki i jej rodziców. Czasem pokazywali się razem z córką. Twarze mieli napięte i licytowali się w czułościach wobec dziecka. Aż rozleciała się zupełnie ta atrapa małżeństwa. Nastąpił rozwód. Willa została sprzedana. Pamiętam z tamtych lat nagle postarzałą matkę Mirka. Musiała boleśnie przeżyć ruinę swych pragnień i nadziei. Mirek pogrążył się w hulaszczym życiu od Sopotu do Zakopanego. Dochodziły do nas opowieści o hucznych zabawach w „Watrze”, kawalkadzie sanek podążających do „Romy” w Dolinie Strążyskiej i bachanaliach z nagimi dziewczętami na plaży w Sopocie. Szybko stopniała gotówka uzyskana ze sprzedaży domu. Zamieszkał w ciasnej kawalerce w osiedlu szarych, smętnych bloków i widywano go z kobietami niezbyt urodziwymi. Wyraźnie podupadł jako donżuan. Chętniej zresztą popijał w męskim towarzystwie i wspominał dawną świetność. Miał trzeźwe poczucie spadku swoich walorów na giełdzie powodzenia wśród kobiet. Pracował w jakimś przedsiębiorstwie budowlanym, zarabiał niewiele, a źródło dochodów matki już wyschło. Zazwyczaj bywał przygaszony i zgorzkniały. Jedynie alkohol ożywiał go mocniej i wtedy zapewne wydawało mu się, że znów krok ma lekki, magnes w oczach i „rój dziewcząt otacza go w krąg”.
Mobilizację w jego podupadłym życiu spowodowała Ameryka. Tam od wojny przebywał brat jego matki i zaproszony przez wuja poleciał do Filadelfii. Był to rok 1970. Jak wielu rodaków, upatrywał w tym skoku przez ocean szansy na odmianę swego losu. Snuł wiele ambitnych planów. Sprawdzi się tam w zawodzie inżyniera budowlanego. Przejdzie konieczną kwarantannę i nostryfikuje dyplom. Nastąpi solidna stabilizacja na poziomie amerykańskiej klasy średniej. Poleciał. Potem wieści o nim docierały skąpo. Ktoś go widział. Ktoś z nim rozmawiał. Pracował na budowie jako robotnik. Ale mówił, że to tylko kwestia czasu. Rok, dwa, stanie na nogi. Listy, które pisał do matki, były konwencjonalne, pozbawione konkretnych wiadomości. Natomiast relacje bezpośrednie nie były optymistyczne. Od picia nie odstąpił. Podobno zasmakował w narkotykach. Ale nie można było tak bardzo wierzyć tym informacjom. Wiadomo, Polacy. Jeden nieżyczliwy drugiemu. Po siedmiu latach ściągnął córkę. Ona już była po medycynie. Tam zaczęła specjalizację. Ale jej listy do babci nie przekazywały żadnych informacji o ojcu. Mieszkała gdzie indziej, rzadko się widywali. Chyba nie było między nimi silniejszej więzi. Ktoś z naszego miasteczka wyjechał na „saksy” do USA i zetknął się z Mirkiem przez przypadek. Zmienił się nie do poznania. Stary, zmęczony facet. Poruszał się z trudem. Nie ucieszył się na widok ziomka. Nawet stropił się. Nie pragnął żadnego wspomnienia, sentymentalnego powrotu do źródeł. Gorzko i wściekle narzekał na twarde, nieprzychylne warunki w Stanach. Coś mówił o pechu, złym losie. Upili się obaj dokumentnie i rozstali. Przez te lata, tyle lat, nie mieliśmy żadnych pewnych wiadomości o Mirku. Umarła jego matka. Do dawnych przyjaciół nigdy listów nie pisał. Nikt nie znał jego adresu w Ameryce. Zawiadomienie o śmierci otrzymała wiekowa siostra matki. Życzeniem Mirka było, żeby jego prochy zostały przywiezione do kraju i złożone w grobie rodzinnym. Tak się stało. Czasem myślę o Mirku i zastanawiam się, czy tam w Ameryce, wegetując i topiąc w wódce czy narkotykach gorycz niepowodzeń, przypominał sobie te piękne, letnie ranki we Włochach, kiedy wychodził na balkon żółtego domku, opierał się o poręcz i wystawiał twarz do wschodzącego słońca. Czy wtedy choć na chwilę życie nadal wydawało mu się nieprzerwanym pasmem przyjemności i miłosnych podbojów?Pani Jula miała najlepszy widok. Siadywała na balkonie pierwszego piętra domu, w którym na dole znajdowała się mydlarnia pana Justyńskiego. Pan Justyński nie interesował się światem zewnętrznym i nie wyglądał na ulicę z okna swego sklepu. Stał za ladą w ciemnym wnętrzu wypełnionym zapachem farb, past, ługu i politury. Jeżeli nie było klientów, to coś przeliczał na liczydłach lub przestawiał puszki i farby na półkach.
Natomiast pani Jula w ciepłe, pogodne dni już od rana wychodziła na balkon, mościła się wygodnie na miękkim fotelu powleczonym kwiecistą materią, pod nogi podstawiała sobie stołeczek i tak zastygała nieruchomo. Jej mąż, który był księgowym, chudy, kościsty, o szarej twarzy człowieka chorego na żołądek, z sinymi, głębokimi cieniami pod oczyma, wracając z biura, czy jeszcze przed wyjazdem EKD do Warszawy, dokonywał niezbędnych zakupów dla potrzeb gospodarstwa domowego i objuczony wypchaną siatką szedł do domu. Nigdy nie pokazywał się na balkonie. Namiętnie słuchał radia i czytał gazety. Czasem stawiał pasjanse. Pani Jula wychodziła z domu tylko w niedzielę i oboje szli na sumę do kościoła.
Idąc ulicą Kościuszki, podnosiłem głowę i widziałem nieruchomą, otyłą kobietę na balkonie pierwszego piętra w domu, gdzie parter zajmowała mydlarnia pana Justyńskiego. Ulicę można było nazwać pryncypalną i dużo na niej się działo. Co 20 minut przejeżdżała tędy kolejka. Po południu robotnicy wracali z roboty w fabryce „Era”. Panował tu znaczny ruch w kierunku targu i Nowych Włoch. Tędy prowadził szlak rybaków na glinianki. W sąsiedztwie domu pani Juli był zakład fryzjerski pana Markowskiego i zbierali się w nim mężczyźni, czyniąc z fryzjerni swoisty klub. Nie tylko się strzygli i golili, ale siedzieli i gadali z fryzjerem, opowiadając rozmaite wydarzenia z życia naszego miasteczka.
Nierzadko krążyła między nimi butelka, a i mistrz Markowski nie wylewał za kołnierz. Pani Jula fryzjernię miała w polu swego widzenia i nieraz obserwowała kobiety, które wyciągały swych chłopów z zakładu pana Markowskiego, krzycząc, że to pijacka melina i nic więcej. Choć sceny bywały gwałtowne, pani Jula nigdy nie zmieniła swej pozycji, tylko lekko przechylała głowę, żeby mieć lepszy widok. Nigdy też nie wdawała się w rozmowy z kobietami zbierającymi się przy ulicznej pompie na lewo od jej balkonu.
Przemierzałem ulicę Kościuszki codziennie przez wiele lat i nie widziałem jej twarzy z bliska. Zawsze z odległości kilku metrów i na wysokości pierwszego piętra. Trochę przypominała wystawioną dla dekoracji lalkę z olbrzymimi, wyrazistymi i bardzo jasnymi oczyma. Jej oczy były bardzo uważne.
Felek Piaskarz mieszkał w niskim domku na tej samej ulicy, w pobliżu „Pekinu”. Drzwi trzech mieszkań tego do połowy murowanego, a do połowy drewnianego budynku zawsze były otwarte i widziało się wnętrza mieszkań: kobiety krzątające się przy kuchni, dziecko w maleńkim łóżeczku, staruszkę klęczącą przed świętym obrazem. Rodzina Piaskarza zajmowała środkowe mieszkanie i Felek, wróciwszy z roboty, po zjedzeniu obiadu wystawiał krzesełko przed drzwi i siedział na nim do zmroku. Był to masywny, muskularny mężczyzna o dobrodusznym usposobieniu. Pracował na rzece, wygarniając wiślany piach i żwir. Trudno było wyprowadzić go z równowagi i cierpliwie znosił złośliwe żarty i kpiny. Upijał się tylko raz w tygodniu, otrzymawszy w sobotę tygodniówkę, i w tym stanie też był spokojny, dawał się poszturchiwać swojej kłótliwej żonie; najczęściej chodziła w pomiętym szlafroku, flądra, mówiły o niej inne kobiety.
Dzień w dzień po robocie Felek Piaskarz wysiadywał przed drzwiami swego mieszkania i patrzył na życie ulicy. Pole obserwacji posiadał znaczne. W tym samym budynku od lat okupacji istniała sodowiarnia, gdzie sprzedawano bimber na miejscu i na wynos. Po trzech schodkach wchodziło się do interesu i można było, siadłszy na beczce z kwaszoną kapustą, wychylić sobie głębszego. Toteż Felek nasłuchać się mógł i napatrzeć niemało. Pijani zwierzali się sobie z tajemnych sekretów, przysięgali dozgonną przyjaźń lub brali się za łby. Felek Piaskarz zawsze siedział zapatrzony przed siebie, pozornie nie objawiał żadnego zainteresowania sodowiarnią, ale przecież musiał widzieć i słyszeć doskonale, co dzieje się na prawo i na lewo od jego krzesełka.
Podczas okupacji do sodowiarni zachodzili Kozacy w futrzanych papachach i granatowych spodniach z malinowymi lampasami, wpuszczonych w pomarszczone buty z cholewami. Pili na umór i awanturowali się w dziki, wschodni sposób. Felek Piaskarz siedział statecznie na krzesełku i jego ogorzała od wiślanego słońca i wiatru twarz nie miała żadnego wyrazu. A co było najdziwniejsze: Kozacy, choć byli tak agresywni, jego nigdy nie zaczepiali. Zapadał zmrok. Felek przeciągał się, ziewał, wstawał, chciwie dopalał ostatniego papierosa i wracał do mieszkania. Po chwili gasło u nich światło.
Trzecią widetę po tej stronie torów stanowiło okno na parterze czerwonej kamienicy pani Wilczyńskiej. Pierwsze okno od strony ulicy Kościuszki. Była to krótka, boczna uliczka, która kończyła się w polach. Tutaj zasięg obserwacji był znacznie mniejszy i mało co się działo. W oknie na parterze czerwonej kamienicy wysiadywał piekarz, pan Drążek. Pracował przeważnie nocą i koło południa pojawiał się w podkoszulku przy oknie, podkładał sobie poduszkę pod łokcie i siedział, podpierając brodę rękoma. Był obserwatorem również, jak tamci dwoje, cierpliwym i spokojnym. Nie dziwił się niczemu i głośno nie wyrażał żadnych opinii. Pan Drążek nie był łowcą sensacji i wystarczała mu monotonna codzienność, w której ewenementami bywały wizyty Czarnego Olka u jego kochanki Lucyny czy awantury braci Koźlaków. Między braćmi, często z trudno uchwytnych powodów, dochodziło do gwałtownych konfliktów i natychmiast zaczynali się bić. Obaj malarze dźwigali kubły, drabinkę, pędzle i naraz porzucali swój sprzęt i zaczynała się wymiana ciosów. Rzadziej trafiały się powroty pana Eligiusza po kilku dniach nieobecności w domu. Skradał się, trzymając się blisko parkanu, i przed swoim domkiem naprzeciw czerwonej kamienicy zatrzymywał się na długą chwilę, wpatrując się w zasłonięte muślinowymi firankami okna. Wtedy piekarz, pan Drążek, przywoływał swoją żonę i oboje patrzyli z ciekawością na ceremonię powrotu pana Eligiusza, hulaki i pokerzysty, pełnego strachu i wyrzutów sumienia.
Wysiadywanie pana Drążka miało czasem skutki pożyteczne dla innych. Wypłoszył złodzieja, który zakradał się do gołębnika Walczaka, właściciela największego stada gołębi w okolicy. Innym znów razem, w latach okupacji, ostrzegł sąsiada z drugiego piętra. Zauważył wynurzających się z podwórza za „Pekinem” dwóch mundurowych Niemców i cywila w skórzanym płaszczu. Od razu wysłał starszego syna do sąsiada na górę. Przeważnie jednak na tej małej uliczce nic szczególnego się nie wydarzało i pan Drążek zaspokajał swój głód obserwacji błahostkami. To mu wystarczało. Po zawale serca, wróciwszy ze szpitala, nadal wysiadywał w oknie i spoglądał na boży świat. A ja przez tyle lat prawie codziennie widywałem tych troje, panią Julę, Felka Piaskarza i pana Drążka na ich stałych miejscach.
Zawsze doznawałem uczucia podziwu i szacunku dla ich cierpliwej pasji. Żywili się światem i czerpali coś niezbędnego dla siebie z tego, co działo się wokół nich. Może układali sobie jakiś porządek, dopatrywali się ukrytego sensu.
Jeszcze i teraz bardzo dokładnie widzę ich twarze.
więcej..